najuprzejmiejsi ludzie w Budapeszcie

Najuprzejmiejsi ludzie w Budapeszcie to bezdomni. Oto jak to sobie to dopiero co uświadomiłem.

Parę dni temu wracam do domu i prowadzę dwa rowery: mój i Śliwki, który właśnie pięknie odremontowali w sklepie rowerowym Velvart. Otwieram jakoś bramę, ale z wprowadzeniem dwóch rowerów trzymając przy tym otwarte drzwi już mam kłopoty. Ale oto dwóch meneli gmerających w wystawionym kuble na ze śmieciami podskakuje, że oni potrzymają. I faktycznie, kolesie trzymają mi jeden rower, ja wprowadzam drugi, stawiam go, potem z podziękowaniem odbieram ten pierwszy i gotowe. Uprzejmi menele wracają do inspekcji kubła i ja ruszam z rowerami do góry.

Jakaż to typowa historia. Przyszedł mi do głowy znajomy homeless, który pilnował mi kiedyś roweru. Napotkani bezdomni, zwłaszcza ci zajęci fundraisingiem, są uprzedzająco grzeczni. Jeśli podchodzą wyciągając zachęcająco swoją gazetkę Fedél nélkül, na jeden odmowny gest usuwają się rozkładając ręce: nie ma o czym mówić! nie ma sprawy! ależ skąd! Miłego dnia życzą, dużo zdrowia i tym podobnych rzeczy przy czym bez żadnego sarkazmu. Ostentacyjny dystans do spraw materialnych jest normą. Jak im się coś da dziękują wylewnie w wyszukany sposób uśmiechając się przy tym bardziej niż obsługa luksusowego sklepu z ulicy Váci po wydaniu tam kilkudziesięcy tysięcy forintów. Jeśli trafi się ktoś namolny to będzie to przyjezdny, żebrak z Rumunii czy też ktoś z prowincji. 

Zastanawiam się skąd to się wzięło. Może w wyniku istnienia prasy bezdomnych: przy sprzedaży takich gazet wymagano odpowiedniego, uprzejmego zachowania i to się przyjęło. Innego wyjaśnienia nie bardzo widzę. I tak nas teraz ci bezdomni uprzejmości uczą.

Reklama

rozmówki polsko-węgierskie

U krawcowej, do której zaniosłem do połatania podziurawione na kolanach spodnie Chłopaka. Rozmawiamy, zeszło na to, że jestem Polakiem. Opowiada: ach Polska, babcia bardzo lubiła perfumy stamtąd, jak też się one nazywały, a "bydz modże", ktoby tam nie jechał to go prosiła, żeby jej je przywieźć. Ja: "bydz modże"? Pewnie "być może". To znaczy "talán" i jest w tym dużo flirtu. Ona: naprawdę? Tyle lat a ja dopiero teraz dowiedziałam się, co to znaczy. Dziękuję!

na Art Fair

W niedzielę poszliśmy na Art Fair. To takie doroczna targi sztuki, wystawiają galerie, zarówno te handlujące antykami jak i sztuką współczesną.

Chodzimy, chodzimy, zmęczyliśmy się. Usiedliśmy napić się kawy. Naprzeciw bufetu wystawione Audi R8, nie żeby to miał być obiekt sztuki ale ponieważ Audi coś tu zasponsorowało, więc dobrze, myślimy, Chłopak nie będzie się nudził.

Oglądamy z Chłopakiem samochód (prędkość maksymalna, na przykład, 350 km na godzinę) a Śliwka siada. Widzę, że dosiada się jakaś starsza kobieta, nie ma gdzie indziej miejsca. Widzę też, że zaczynają rozmawiać. Ta kobieta nie jest z Węgier, przelatuje mi przez głowę.

Siadamy. Kobieta mówi po węgiersku ale wspomina raz i drugi Kanadę. Rozumiem, uśmiecham się do siebie. Dłuższy czas musiała tam żyć.

Bo Węgrzy nie wdają się na ogół w takie ot pogaduszki z przypadkowo napotkanymi ludźmi w kawiarni, tramwaju czy na ulicy. Nawet w sklepie czy restauracji w zasadzie nie gada się z obsługą ponad to, co konieczne. To, że kobieta rozmawiała ze Śliwką więcej niż "czy można tu usiąść?" zdradziło ją, Węgierka stąd by tego najprawdopodobniej nie zrobiła.

Do końca dnia miałem dobry humor z powodu tego spotkania. Choć jednocześnie poczułem, że tęskno mi za krajami, w których rozmowa z kimś nieznajomym nie jest czymś dziwnym.

Žagar

W piątek wieczorem udało się nam być kulturalnie na bieżąco bo poszliśmy na koncert prezentujący nową płytę zespołu Žagar pt. cannot walk fly instead. Koncert udał się świetnie. Žagar grał i grał, skończył dopiero po północy, fascynując przez cały czas. Muzyka, mieszanka elektroniki, jazzu i rocka, znakomita, orzeźwiająca masa energii.

Oto nagranie (niestety, dość fatalne) fragmentu ich koncertu. Śpiewa György Ligeti.

Oto szlagier z ich poprzedniej płyty Wings of love – jakość ok,

zamieszki – rutyna

Wczoraj, jak już pisałem, mieliśmy strajk. Dzień okazał się być ciekawym. Gdy odprowadzałem Chłopaka do szkoły zobaczyliśmy faceta z kamerą. Może będziesz w telewizji, zażartowałem. No i faktycznie, wypowiadał się na temat strajku i to co najmniej w dwóch kanałach. Bo z coś koło 2000 szkół strajkowało tylko 150 więc pewnie telewizje nie miały zbyt lekkiego zadania żeby znaleźć szkołę gdzie jest strajk a nasza śródmiejska szkoła pewnie była w dodatku blisko. A że przyszło mało dzieci Chłopak miał okazję się popisać.

Wracając do domu ze szkoły polskiej (jest zawsze w środy popołudniu) przesiadaliśmy się na placu Kossutha, gdzie odbyć się miała zapowiadana demonstracja. Wyszła mniejsza niż zapowiadano, przyszło tylko coś dziesięć tysięcy ludzi. Związkowców zasiliło twarde jądro bojów ulicznych z flagami z pasami Árpáda oraz w kominiarkach, które po demonstracji zostało na placu wykrzykując antyrządowe hasła. Gdy dojechaliśmy metrem do placu policja już ich usuwała. Jeszcze na peronie dwoje podekscytowanych demonstrantów koło pięćdziesiątki próbowało zawracać kierujących się ku wyjściu mówiąc wszystkim, że wyjście z metra jest zamknięte. Ruszyliśmy pod górę mimo wszystko. Okazało się, że jedno wyjście faktycznie było zagrodzone podwójnym kordonem rosłych policjantów, drugie natomiast, pięć metrów dalej, już nie. Wyszliśmy nim i omijając kordon policji zajęty przesuwaniem demonstrantów ruszyliśmy do domu bo oczywiste było, że trolejbus szybko nie pojedzie.

Po drodze minęło nas parę kolumn pojazdów policyjnych na sygnale. Patrzyliśmy, w którą stronę jadą. Okazało się później, sprawdziliśmy w internecie, gdzie relacje były niemal na żywo, że zamieszki były na körúcie, koło Oktogonu.

Bardzo wszystko co się działo było rutynowe. Zadymiarze, policjanci i my, wszyscy po prostu robiliśmy swoje. Przywykliśmy.

strajk

Jutro w szkole Chłopaka strajk. Zresztą nie tylko tam, strajkować mają też koleje, autobusy, lotnisko. Wieczorem odbyć się ma wiec pod parlamentem. Do protestów zorganizowanych przez związek zawodowy Liga przyłączyło się 21 organizacji, instytucji i przedsiębiorstw. Fiesta jakiej już dawno nie było. Strajku szkół dotąd chyba jeszcze zresztą w historii nie było.

Żądań jest szereg: nie dla planowanego rynkowego systemu ubezpieczeć zdrowotnych opartego na konkurujących prywatnych firmach ubezpieczeniowych, nie dla podniesienia wieku przechodzenia na wcześniejszą emeryturę z 59 na 60 lat, system emerytur niektórych zawodów oraz wcześniejszych emerytur ma zostać niezmieniony, 38 bocznych linii kolejowych nie ma zostać zamkniętych (nie jestem sam z siebie taki mądry, żeby to wszystko wiedzieć, opierałem się na artykule Indexu).

W przypadku Chłopaka nie będą mieli nauki ale nad dziećmi zapewniona będzie opieka, jak nas zawiadomili w liście informującym o strajku "pracownicy szkoły".

Tak wielka polityka dotyka nas osobiście.

Zénó

Coraz częściej kupując prezenty za granicą doświadczam poczucie bezradności: wszystko wszędzie robi się takie same. Wszędzie taka sama czekolada, IKEA, ubrania. Nie ma znaczenia czy kupił się na miejscu czy tysiące kilometrów stąd. Dlatego więc tym bardziej cenię sobie rzeczy miejscowe, których nie można dostać gdzie indziej. Co za radość je sobie odkryć a potem i komuś je dać. Jak na przykład takie filmy z Zénó.

Zacznijmy od tego, że Zénó a nie Zeno. Guglując zrozumie się natychmiast o co mi chodzi: filmów z Zeno jest wszędzie mnóstwo a ponieważ google nie rozróżnia jeszcze liter z akcentem od tych samych liter bez akcentu, trudno znaleźć Zénó wśród masy linków do Zeno.

Ale do rzeczy. Zénó to węgierski film animowany zrobiony przez Ferenca Cakó. Adresowany jest głównie dla dzieci choć nie tylko bo jak wiele dobrze zrobionych rzeczy dla dzieci może podobać się też dorosłym a ponadto niekiedy zawiera nawiązanie czytelne bardziej dla dorosłych niż dla dzieci. Sama postać Zénó to figurka z plasteliny doznająca różnych przygód jakie przynosi jej życie. Tytuły odcinków Zénó i odkurzacz, Zénó i wiadomości czy Zénó nie może zasnąć same mówią za siebie. Filmiki z Zénó urzekają wyobraźnią wykazaną przy ich tworzeniu i subtelnym poczuciem humoru a także samym pomysłem robienia animacji z plateliny.

Cakó, malarz i twórca filmów animowanych, zrobił zresztą dużwo więcej animacji, zarówno z plasteliny a także, ostatnio, z piasku. Tych ostatnich nie widziałem jeszcze tylko czytałem o nich w wywiadzie z Cakó (po węgiersku). Mam nadzieję, że uda mi się je kiedyś obejrzeć.

A skąd sam Zénó? Chłopak wypatrzył płytę DVD w jakimś sklepie. Kosztowała jakieś 500 forintów czyli bardzo niedużo – 7 złotych w przeliczeniu. Chciałem kupić potem jeszcze parę płyt na prezenty dla znajomych dzieci ale już nie było. Pogmerałem w internecie i okazało się, że do kupienia jest w wielu miejscach, najtańsze w Fókuszie za 569 forintów (8 zł). Po węgiersku są w zasadzie tylko tytuły więc nawet nie znając języka można się filmami nacieszyć.

Z filmów w internecie znalazłem tylko jeden, Zénó łowi ryby. Można go sobie obejrzeć poniżej.

ślubowanie w polskiej szkole

W szkole polskiej niedawno ślubowanie dla pierwszoklasistów. Pani czyta tekst a dzieci i podniesionymi uroczyście palcami mówią "ślubujemy". Idiotyzm jak rzadko.

W tekście ślubowania mowa jest o dwóch ojczyznach, honorze szkoły i tym podobnych. Parę pytań z mojej strony:

  • czy dzieci rozumieją co mówią? takie na przykład pojęcie honoru? jeśli nie to po co to ślubowanie?
  • czy w wieku lat siedmiu można wogóle cokolwiek ślubować?
  • czy jest możliwość odmówienia ślubowania? jeśli nie to jakie ma to ślubowanie znaczenie? jeśli nie to dlaczego nie?
  • czy w przypadku zachowania niezgodnego ze złożonym ślubowaniem ktoś objeżdżający z tego powodu dziecko kiedykolwiek nawiąże do ślubowania?
  • co ma się osiągnąć przy pomocy tego ślubowania? iluzoryczną nadzieję, że dzieci będą lepsze? mniej kłopotów wychowawczych?

Nie widzę żadnej sensownej odpowiedzi na te pytania. Z drugiej strony w ogóle się nie spotykam z żadnym oporem przeciwko tego rodzaju praktykom ze strony innych. Wydaje się, że dla wielu ludzi takie ślubowania są pozbawioną znaczenia częścią życia: ślubowanie pierwszoklasistów, śluby abstynencji w wieku lat dziesięciu, bierzmowanie, ślubowanie na początku studiów, przysięga wojskowa, ślub – sam już nie wiem ile tego jest. A wszystko podobnie obowiązkowe albo też quasi-obowiązkowe, a przy tym bez najmniejszych konsekwencji czy choćby wyrzutów sumienia w wypadku złamania zobowiązań. Taki pusty rytuał.

Po co on? I czemu nikogo to nie rusza?

Austeria

Otworzono u nas nową księgarnię. Dosłownie "księgarnię": to słowo można znaleźć na szyldzie.

Księgarnia, o nazwie Austeria, jest poniekąd oddziałem wydawnictwa i podobnej księgarni specjalizujących się w tematyce żydowskiej z krakowskiego Kazimierza. Umieszczono ją, jak najbardziej logicznie, w sercu mojej siódmej dzielnicy na ulicy Nagydiófa 30-32 (tel. 788 5292).

Księgania już działa choć oficjalne otwarcie dopiero w ten wtorek 20 listopada, gdzie między 3 a 6 popołudniu "Maersto Leopold Kozłowski podpisywał będzie książkę Najpiękniejsze pieśni i piosenki żydowskie oraz płytę Ostatni Klezmer Galicji." O siódmej ma się odbyć wernisaż wystawy "750 lat gminy żydowskiej w Krakowie – projekty znaczków pocztowych studentów krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych”.

W księgarni kupić można książki o tematyce żydowskiej, sporo w nich wydanych w Polsce, płyty z muzyką żydowską, przewodniki, kalendarze, itp. a także książki naukowe po angielsku. W kawałku starej klatki schodowej jest miejsce na wystawy. Całość ładnie urządzona, estetyka polska udanie przeniesiona tutaj.

Sytuacja nieco przewrotna. Polacy, przychodząc z kraju gdzie w zasadzie nie ma Żydów, tworzą księgarnię o profilu żydowskim w miejscu gdzie Żydzi są i gdzie istnieje kultura żydowska. Przy czym takiej księgani dotąd tu nie było. taki mały dowód na przewagę polskiej przedsiębiorczości nad węgierską.

Ponadto pojawia się tu kultura żydowska jako polski eksport. Miło widzieć taki filosemityzm, takie budowanie więzi polsko-żydowskich w praktyce.

Przypadkowy Polak

Rozmawiam z pewnym właścicielem popularnej knajpki w jakiejś tam sprawie, na koniec rozmowy wymieniamy numery telefonów. Podaję mój, zapisuje go na kawałku papieru, ja dopisuję moje niewymawialne dla Węgrów nazwisko. Kolega podaje swój numer i (czysto węgierskie) nazwisko po czym dorzuca: możesz też napisać Białostocki. Nie rozumiem, więc tłumaczy: to nazwisko dziadka, ja sam, mimo, że po polsku ani be ani me i że w Polsce ani razu nie byłem – a nawet nad Polską nie przeleciałem ani razu samolotem – jestem obywatelem polskim. Podwójne obywatelstwo? pytam. Nie, tylko polskie. Jak to? ja na to. Dziadek urodził się w Krakowie, opowiada, przeniósł się na Węgry, mama wyszła za Węgra ale pozostała obywatelką polską. Gdy się urodziłem mogłem dostać zarówno obywatelstwo węgierskie jak i polskie, zdecydowali, żeby dać mi polskie. Status przy takim obywatelstwie mniej określony, łatwiej wyjechać z kraju jakby co a i w wojsku nie byłem, bo dla Węgrów jestem Polakiem a dla Polaków jestem osobą ze stałym pobytem zagranicą. Tylko na granicach czasem mam kłopot gdy mówią do mnie po polsku bo niczego nie rozumiem. Mama w międzyczasie przyjęła obywatelstwo austriackie (tak jak i dziadek) więc mam tatę Węgra, mamę Austriaczkę a ja jestem Polak, śmieje się.

Ciekaw jestem ile jeszcze takich przypadkowych Polaków jest rozsianych po całym świecie.