Rzadko się zdarza by jakąś książkę tak dobrze streszczała okładka jak to ma miejsce w przypadku Milyenek a magyarok czyli Jacy są Węgrzy Jánosa Lackfiego, którą polecił mi Chłopak. Podzielam z jej autorem ambicję przedstawienia Węgier takimi, jakimi są a nie takimi, jakimi są podług hołubionych przez Węgrów czy cudzoziemców stereotypów.
Spytałem autora czy miałby coś przeciwko temu bym przetłumaczył jeden z rodziałów książki. Nie miał, poniżej więc przedstawiam moim drogim czytelnikom rodzial pt. Bez muzyki żyć nie mogą.
Węgrzy to naród kochający muzykę, „bez muzyki żyć nie mogą”, jak to głosi powszechnie znana, ckliwa piosenka. W starszym pokoleniu wszyscy mają jeszcze „swoją śpiewkę” i gdy tylko nastrój towarzystwa czy też poziom alkoholu we krwi osiąga odpowiedni poziom, zawsze pojawiają się, lepiej-gorzej rozpoznawalne mimo zniekształceń, słodkawe, stylizowane na ludowe melodie. Przez całe dziesięciolecia olbrzymie wzięcie miał program radiowy Do smacznego obiadu gra muzyka. Każdego dnia w południe, zwłaszcza w niedzielę, z bramy każdego obejścia na węgierskiej prowincji roznosiły się po okolicy te same dźwięki. Przedstawiany w nich ludowy świat nigdy nie istniał chyba żeby brać pod uwagę zapewniające nieśmiertelność deski budapeszteńskiej operetki. Tutaj ukochaną przyzywa się wyrażeniami takimi jak „słodka dziecino”, „rozmarynowy aniołku z tej gospody”, „czysta fioletowa różo” czy też „przewrotny złoty skarbie”. Chłopaki też mają swoje ozdobniki: bywa tu „szelmowski łobuz Laci”, „brunet o palących oczach” oraz „mój drogi ukochany”.
Dziwny to kraj, nie sposób tu odnaleźć sypiącego się świata snujących się bez celu bezrobotnych z prowincji, cwanych specjalistów od fuch, ohydnych panienek z poczty i kutych na cztery nogi miejscowych dygnitarzy. Skorumpowany burmistrz to„hej, jakże dziarski jest nasz pan prezydent!”, odziana w poplamiony fartuch i rzucająca mordercze spojrzenia matrona z miejscowego spożywczaka z kiepsko pofarbowanymi włosami to „ta szaławiła sklepikarka w spódnicy z koronkami”, przerdzewiała brama to „hej, płot ze sztachetami zdobnymi w tulipany”. Pola wokół wsi na ogół posprzedawane cudzoziemcom to „rosą zmyta równina”, zapadające się, opuszczone lepianki to „strzechą kryte zagrody”, z ważnym uzupełnieniem iż „tu wiecznego szczęścia zazna nasze serce”. Zakochany bohater miast rozrylaną Ładą porusza się „na małym gniadym koniku z siodłem zdobionym guzami”, na głowie ma nie robioną na drutach przepoconą bobę ze sztucznej wełny a „żurawim piórem zdobiony kapelusz z podwiniętym rondem”. Dziarska węgierska śpiewka wszystko przeistacza, niczym zastrzyk znieczulający przyjemnie odrętwia namoczoną w palince duszę węgierską. Nie ma tu zajętych nieustannym odkurzaniem, padających z przepracowania, depresyjnych, zrzędzących matek. Zamiast tego rozbrzmiewa emocjonalna skarga muzyczna, w myśl której „ma droga matka nie ma sukni jedwabnej, spracowaną swą ręką gładzi moje czoło”. Ojciec też nie wali po pijaku swoich dzieci bo, okazuje się, „nikt nie równa się do mojego drogiego ojczulka”, wolny jest od nałogów a kiedy wracając z pracy zmęczony przekracza furtkę ze smutnymi synogarlicami doczekać się nie może kiedy zamknie w swych ramionach dziateczki swe.
W tym kraju ze snu wszyscy wciąż piją, ale nigdy nie są pijani tylko lekko podchmieleni, podochoceni czy pod dobrą datą. I każdy się bawi, hejże ha!, wesoło sobie podśpiewuje, nie obchodzą go problemy świata, globalne ocieplenie, spadek PKB ani ataki terrorystyczne. W wypadku gdyby problemy świata, globalne ocieplenie lub spadek PKB albo, co najważniejsze, zawód miłosny opanowały jednak naszą „smutku pełną, potokiem łez płynącą duszę” rozwiązanie jest oczywiste. Wtedy w smutku wyhulamy się, przepijemy ostatnią koszulę i dziś jeszcze w nocy rżnij Cyganie, niech rozbrzmiewa muzyka! A tę zdradziecką brązowooką dziewczynę, co złamała nam opuszcone serce, niech pokarze Bóg.
W takich piosenkach picie odnosi się wyłącznie do ognistego, czerwonego niczym krew wina, skutki uboczne są nieznane, nie uświadczysz bólu głowy, zawrotów, bolesnych kończyn czy też walania się we własnych wymiotach. Kiedy Józsi bácsi z dowcipu zatacza się o świcie od jednego rowu do drugiego a przechodząca tamtędy kobietą z krową gani go „spójrz tylko na to nierozumne zwierzę, nigdy nie pije więcej, niż akurat jest spragnione” Józsi bácsi odcina się „wodę to też bym tak pił”. Młodzi z piosenek są zawsze młodzi, gibcy w talii, nogi mają zwinne, ręce gotowe do klaskania, tańczą, nigdy się nie pocą i, by zacytować również ducha współczesnej epoki, „w samolot wsiądą jak pieniędzy zbiorą dużo, i polecą jak jaskółki wysoko nad chmurą”.
Węgier* nie chce oczywiście być niesprawiedliwym wobec tego przepisanego ze skrzypiec na syntezator świata piosenek, przywoływanego do życia na każdej najlichszej zabawie wiejskiej, majówce czy weselu. Poza manierą pojawiają się tu również urocze pomysły, na przykład kiedy dziewczyna z piosenki zachodzi do apteki po cudowny lek miłosny. Lub gdy też prosi pana doktora kochanego by pomalował jej twarz na rumiano, w dodatku takim filuternym smarowidłem, żeby chłopak raz-dwa-trzy oszalał na jej punkcie jak tylko na nią spojrzy. Z eliksirem natomiast coś złego się dzieje, jego działanie się odwraca, i nasza bohaterka ledwo co spojrzy się na jakiegoś młodzieńca raz-dwa-trzy sama traci dla niego głowę. Historia siedzących przed domem i plotkujących babć – stara węgierska tradycja – też jest urokliwa: z powodu ich złych i szkodliwych plotek chłopak z piosenki prosi Boga by przykleił wszystkie te jędze do ławek. Być może i teraz tam siedzę jeśli dotąd nie umarły. (Większość węgierskich bajek tak się właśnie kończy).
*tak autor pisze o sobie w tekście
Post opublikowany również na stronie Blogerzy ze świata.
PS Wczoraj przyznano tutaj prestiżową nagrodę Prima Primissima, która w kategorii literatury dostał János Lackfi. Z tego miejsca mu serdecznie gratuluję!