relatywizm

Mieszkając zagranicą człowiek cały czas się styka z tym, że sporo rzeczy robi się tutaj inaczej, mentalność jest różna, inne są zwyczaje. Rzecz jasna, strasznie mnie to często dziwi (stąd wogóle ten blog), oburza lub śmieszy. Ale też prowokuje do myślenia czy przypadkiem Polska i Polacy & nasze zwyczaje nie wyglądają podobnie dziwnie z zewnątrz a jakiś Węgier (albo Francuz, Albanka czy Kenijczyk) pisze blog z mottem "moje zdziwienia warszawskie/poznańskie/lubelskie" a ich rodacy kiwają tylko głowami czytając kolejne wpisy.

Wczoraj na przykład byli goście i zabawiałem się obserwując dynamikę zachowania przy stole. W Polsce, pamiętam, wszyscy zawsze siedzieli a jak się coś chciało to się prosiło o podanie stosownego półmiska, solniczki czy chleba. Upraszczając, ludzie siedzą, krążą półmiski. Nie tutaj. Na Węgrzech jest odwrotnie: jak ktoś czegoś chce to wstaje i sobie sięga czy też nakłada – przed nosami, nad głowami innych. Półmiski nie ruszają się, ludzie kręcą się. Zabawnie jest kiedy przy jednym stole siedzą Polacy i Węgrzy i jedni nie bardzo wiedzą co zrobić z drugimi.

Czemu tak jest nie wiem, mogę tylko spekulować. Może na Węgrzech w ramach danego posiłku podawano mniej dań ale w większych naczyniach, które trudno było ruszać. Może w Polsce przy stole dominuje szlachecki model zachowania zawierający, jak to bywa, szereg skomplikowanych zasad pozwalając odróżnić osoby je znające i przestrzegające od osób niżej w skali społecznej stojące. Proszenie o półmiski i podawanie ich sobie mogłoby być jedną z nich. Nie wiem.

Zdaję sobie sprawę, że relatywizm to straszna rzecz, prawie tak potworna jak liberalizm. Nie potrafię jednak inaczej patrzeć na różnice tego rodzaju niż właśnie w kategoriach relatywizmu. Każdy – każdy! – naród dumny jest ze swoich tradycji i kultury, z każdego zarazem inni się trochę śmieją. Zresztą jeśli się tylko śmieją a nie nienawidzą czy gardzą.

Reklama

węgrzy-rumuni-siedmiogród

Wracając wczoraj z pracy wpadłem na koleżankę. Znamy się ale kiepsko do tego stopnia, że zdziwiła się, gdy się okazało, że mówię po węgiersku. Ponieważ szliśmy w tą samą stronę zaczęliśmy sobie rozmawiać. Od mojego węgierskiego przez dzieci dwujęzyczne, place zabaw doszliśmy jakoś do tego, że mówi po rumuńsku. Siedmiogrodzianka? Tak. Z Csikszeredy (po rumuńsku Miercurea-Ciuc) czyli samego serca węgierskiego Siedmiogrodu.

Siedmiogród, który Węgry straciły na rzecz Rumunii w wyniku traktatu w Trianon z 1920 roku, odgrywa szczególną rolę w węgierskiej psyche. Jest z jednej strony matecznikiem węgierskości – kobiety po dziś dzień chodzą w strojach ludowych – a z drugiej krwawiącą raną ze względu na traktowanie Węgrów tam żyjących. Dużo siedmiogrodzkich Węgrów przesiedliło się na Węgry, wzbudzając przy okazji sporo resentymentu ze względu na specjalne traktowanie, które mają podobno otrzymywać od państwa węgierskiego.

Ciekawe jest jak siedmiogrodzcy Węgrzy (Erdélyek) poniekąd zmonopolizowali stosunki węgiersko-rumuńskie. Są kluczową kwestią w tych stosunkach, co więcej jednak, ponieważ ze względu na ich tłumną obecność Węgrzy z Węgier w zasadzie Rumunią się nie interesują, poza Siedmiogrodem tam nie jeżdzą, nie uczą się też rumuńskiego rola pośredników między oboma krajami przypada właśnie siedmiogrodzianom, którzy będąc na ogół niechętnymi Rumunii i Rumunom tą swoją mentalność narzucają reszcie Węgrów.

Moja koleżanka zaskoczyła mnie: powiedziała, że przenosi się ze swoim chłopakiem (Amerykanin) do Siedmiogrodu. Jak to, powiedziałem, przecież wszyscy starają się jechać w drugą stronę. Tam jest ciekawie, powiedziała. Rumunii są tacy szybcy, zaczęła strzelać palcami, żeby to zademonstrować, strasznie bystro chodzą im głowy. A inteligencja jest tak oddana kulturze, wciąż chodzą do teatru, rozmawiają o sztuce. Nie jest łatwo być Węgrem w Rumunii, powiedziała, ale fajnie tam się żyje.

Nieco mnie zamurowała. To pierwsza osoba z Siedmiogrodu, z którą się spotkałem i która tak widzi te sprawy. Zapamiętam tę rozmowę.

powtarzające się nazwiska

Remontujemy nasz dom położony niedaleko Tokaju. Taki remont to na ogół, jak każdy kto choć raz musiał wezwać do domu hydraulika, dość traumatyczne doświadczenie. Nam, mimo nieuniknionego kretyna murarza, idzie dotąd w miarę nieźle. Jednym z niezłych fachowców, na których mieliśmy szczęście trafić jest cieśla, który zbudował nam nowy dach.

Tak się złożyło, że koleżanka z pracy kupiła sobie z przyszłym mężem domek niedaleko zakrętu Dunaju. Miejsce o takim widoku, że tylko w mocno ciemnych okularach przeciwsłonecznych można się odważyć je kontemplować, ale sam domek to rudera, więc koleżanka z mężem in spe zdecydowali się go zburzyć i zbudować na jego miejsce coś nowego z drewna.

I tu dwa wątki mojej opowieści się zbiegają. Koleżanka spytała mianowicie, czy nie mógłbym polecić kogoś, ktoby im ten domek zbudował a ja na dałem jej kontakty imię i nazwisko a także telefon naszego cieśli. "O, nazywa się tak jak mój Péter" powiedziała zaskoczona koleżanka. Początkowo myślałem, że chodzi jej o imię ale potem okazało się, że identyczne są zarówno imię jak i, nie znowu tak częste, nazwisko. "Na pewno będzie specjalna zniżka" zażartowałem sobie choć samo zjawisko powtarzalności nazwisk jest raczej, jak tyle rzeczy na Węgrzech, smutne.

Mają kłopot ci Węgrzy ze swoimi nazwiskami. Kłopot jest taki, że nazwisk jest stosunkowo mało i dlatego, mimo rozmiaru kraju, często się one powtarzając. Rzecz jasna, bycie takim Istvánem Kovácsem to podobny los do losu Jana Kowalskiego (czy też losu Hansa Schmidta, Johna Smitha lub Ивана Кузнецова) ale sprawa jest tutaj poważniejsza. Na tyle poważna, że do powtarzających się nazwisk zdesperowani Węgrzy zaczęli dodawać inicjały, które nie znaczą niczego a służą tylko do odróżnienia się od innych nosicieli identycznego nazwiska. I tak taki, weźmy na to, János Szabó może się stać Jánosem P. Szabó czy też Jánosem Z. Szabó. Niekiedy dążąc do dalszej indywidualizacji swego nazwiska dodaje się nie jedną a dwie litery, osobiście poznałem György BP Szabó, uroczego zresztą człowieka. Bohaterowie Big Brothera dostają w tabloidach przed swoje nazwiska BB, występujący w Való Világ (Prawdziwy świat, węgierski wariacja na temat Big Brothera) VV.

Moje nazwisko jest tutaj niewymawialne, ale przynajmniej, poza Chłopakiem, nikt go tutaj nie nosi.

Kian Tajbakhsh

Kian Tajbakhsh jest Amerykaninem irańskiego pochodzenia, którego zaaresztowano w Teheranie 11 maja. Osadzono go w więzieniu Evin i od tej pory nikt nie zdołał go odwiedzić. W Iranie przebywał w ramach pomocy humanitarnej, na którą pozwolenie wydały uprzednio władze kraju.

Oficjalne oskarżono Kiana o szpiegostwo, co brzmi mniej więcej tak wiarygodnie jak oskarżenia w procesach stalinowskich. Chodzi raczej o coś innego: władze irańskie mogą zbierać zakładników (Amerykanów irańskiego pochodzenia aresztowano ostatnio kilkoro) na wypadek dalszego zaostrzenia konfrontacji z USA, może chodzić o akcję ostrzegawczą przed zapowiedzianym uruchomieniem przez Amerykanów stumilionowego funduszu demokratyzacji Iranu, być może chodzi po prostu o wewnętrzną walkę między frakcjami większej i mniejszej otwartości kraju.

Kiana miałem okazję poznać i choć nie znam go dobrze mam do niego duży szacunek. Kian pracował nad podtrzymaniem więzi między Iranem i światem zewnętrznym starając się na ile mógł, by nie doszło do nieodwracalnego pogorszenia tych stosunków. Paradoksalnie wpadł w tryby mechanizmu konfrontacji, której tak starał się zapobiec.

Proszę wszystkich o odwiedzenie strony FreeKian i podpisanie petycji domagającej się jego uwolnienia. Podpisy z odległej Polski mogą mieć większą wagę niż bardziej oczywiste podpisy Amerykanów czy Irańczyków. Dziękuję!

Na moim blogu pozostanie plakietka "Free Kian" tak długo aż wyjdzie on na wolność. 

Free Kian badge

bernadetta żegna się z budapesztem w ciekawy sposób

Bernadetta, gościnna autorka najładniejszego wpisu na moim blogu, wyjeżdża z Budapesztu. Dziś spotkaliśmy się na pożegnalnej kawie, na którą przyniosła ze sobą dwie fotografie, które kupiła sobie jako pamiątkę z Budapesztu.

Zdjęcia są stare. Bernadetta kupiła je w mojej ulubionej galerii fotografii Vintage, którą jej zresztą poleciłem. Jedno, autorstwa Andrása Tokaji, pochodzi na oko z lat pięćdziesiątych lub sześćdziesiątych. Przedstawia rynkową handlarkę popcornem własnego wyrobu. Pół litra (popcornu) kosztuje u niej jednego forinta. W tle pędzący samochód.

András Tokaji - zdjęcie

Drugie zdjęcie jest zupełnie inne w charakterze. Przedstawia wysadzony most Małgorzaty Łańcuchowy, więc można w dużą dozą pewności datować je na rok 1945, może 1946. Na pierwszym planie powalony słynny lew, który tym razem nie ustrzegł przyczółka mostowego. Z tyłu zniszczony zamkowy i inne budynki Budy. Ludzi nie ma wogóle, jest wyłącznie miasto a raczej wymarłe ruiny. Autorem jest István Szendrő.

István Szendrő

Pomyślałem, jaki to ciekawy pomysł, żeby na pożegnanie kupić sobie właśnie taką pamiątkę, Nie porcelanę z Herendu, nie lalki ludowe czy makatkę, żadne tam obrusy albo kociołki ale właśnie zdjęcia. Fotografia to jedna z najciekawszych gałęzi sztuki na Węgrzech, wybór więc nie tylko ciekawy ale i dobry. Do widzenia, Bernadetto!

V i W choć nie Volkswagen

W swoim czasie generał Jaruzelski najwyraźniej pozazdrościwszy Wielkiemu Językoznawcy postanowił podbudować swoją pozycję w kręgach lingwistów zauważając skromnie, że w języku polskim litery V nie ma (szczęśliwi czytelnicy nie rozumiejący aluzji z powodu młodego wieku niech zwrócą się o pomoc do osób starszych). Ta cenna uwaga przychodzi mi zwykle do głowy gdy napotykam się na literę W w węgierskim. Bo w tym języku to tej właśnie litery nie ma.

Nie ma czyli nie istnieje w alfabecie i nie występuje w żadnym słowie – poza nazwiskami o tradycyjnej pisowni. Ciekawie mówi się W gdy trzeba przeliterować jakieś słowo: dupla v (wymowa: dupla wej) czyli podwójne v. Zasady jednak zasadami, Węgrzy czynią dla W niekiedy wyjątek wymawiając tę literę jak V. Jest tak w przypadku BMW wymawianego jako bej em wej a nie bej em dupla vej a także internetowego www, którego nikt nie mówi jakby to teoretycznie powinno się zrobić dupla v, dupla v, dupla v bo to zajęłoby za dużo czasu ale po prostu v, v, v czyli (w wymowie) wej, wej, wej. Takie to niesforne litery. Albo języki. A może po prostu ludzie. 

pomagamy sobie

Napisała do mnie Magda z pytaniem, czy nie mógłbym jej przetłumaczyć krótkiego tekstu z węgierskiego. Magdy wogóle nie znam ale jasne, że mogę. Sam pisałem jakiś czas temu do Sweetenough z prośbą o pomoc w przetłumaczeniu zasad gry w Findusa, którą Chłopak dostał ze Szwecji. Z blogu Sweetenough wiem, że uczy się szwedzkiego więc pomyślałem, że może będzie mogła pomóc i faktycznie, tłumaczenie wylądowała w mojej skrzynce niedługo potem. Peyotle w swoim czasie pomogła mi z zaproszeniem do iwiwu dla kolegi z Serbii. Kiedyś GoodNews załatwiała kontakty dziennikarskie dla jakiejś znajomej bodaj z Ukrainy.

W większości nie znamy się osobiście, ale że wszyscy piszemy lub czytamy blogi nie jesteśmy już sobie obcy i jak trzeba pomagamy sobie. Miło.

literatura polsko-węgierska

Ostatnio mam jakoś szczęście do pisarzy polsko-węgierskich. Niedawno na jakimś ogrodowym przyjęciu porozmawiałem sobie z Györgyem Spiró. A dziś spotkałem się z Krzysztofem Vargą.

Obydwaj mówią i po polsku i po węgiersku. Obydwaj nawiązują do tego drugiego kraju w swoich książkach. Spiró napisał w latach osiemdziesiątych bardzo tłustą powieść Ikszek (Iksy) o Wojciechu Bogusławskim, tak, zgadza się, założycielu polskiego teatru narodowego. Czyta się ją świetnie mimo rozmiarów. Imponuje ilością szczegółów historycznych, nie dziwiłoby gdyby napisał ją Polak. Spiró napisał też powieść o polskich mesjanistach, która ukazała się pod tytułem Jövevény (Przybysz) a ostatnio została wznowiona jako MessiásokMesjasze. Mowa jest w niej o polskich mesjanistach w Paryżu w połowie 19tego wieku. Tej nie czytałem jeszcze, choć planuję, gdzieć jest w domu ale dotąd nie udało mi się jej znaleźć. Niedawno będąc w księgarni Libri zauważyłem, że pomimo tematyki i znów pokaźnych rozmiarów, zajmowało dziewiąte miejsce na liście bestsellerów. czyli

Książki Vargi, przynajmniej te, które dotąd udało mi się przeczytać, nie zajmują się wyłącznie Węgrami. Węgry pojawiają się w nich często raczej jako tło akcji. Natykając się na węgierskie detale za każdym razem dziwię się nieco ich prawdziwości. Wszystko się zgadza: tramwaj 67 ma faktycznie tam trasę, gdzie Varga ją wzmiankuje, Karolina út istnieje, a traubisoda naprawdę była kiedyś bardzo popularnym napojem (żeby wspomnieć tylko przykłady z Karoliny).

Dobrze, że Polska pojawia się dzięki Spirze w literaturze węgierskiej a Węgrzy poprzez Vargę w polskiej. Małe takie połączenie a cieszy.

Przy okazji – może by ktoś kiedyś przetłumaczył Spirę na polski? Pamiętam jakie wrażenie zrobił na mnie kiedyś Bal na Blitwie Krležy, czyż nie jest ciekawe jak cudzoziemcy opisują Polskę?

W końcu: czy ktoś może zna jakieś inne przykłady takiej polsko-węgierskiej literatury? Chętnie bym się z nimi zapoznał.

audyt energii w domu

Mamy w domu audyt energii elektrycznej. Dowiedziałem, że wydział nauk środowiskowych z CEU robi to bezpłatnie w ramach projektów studenckich i zgłosiłem się. Przyszła miła Czeszka, która najpierw w gniazdka, w które było włączone jakieś urządzenie, powtykała przyrząd mierzący tak, żeby mierzył prąd płynący do tego urządzenie i pokazała nam, jak parę z nich nawet nie pracując pobiera (i marnuje) prąd. Potem pozakładała masę takich mierników na gniazdka i zostawiła je, żeby mierzyły pobór prądu przez dwa tygodnie. Wyglądają one tak:

meteringKONTAKT

Pozakładała też mierniki do pomiaru ilości światła na prawie wszystkie lampy. Te mierniki, w odróżnieniu od mierników na gniazdka, które są podłużną czarną kostką, są małą płytką zakończoną kabelkiem z fotokomórką. Wyglądają tak:

meteringLAMPAWYL meteringLAMPAWL

nie mierzy mierzy

Ciekaw jestem, czego się dowiemy jak się skończy audyt. Mam nadzieję, że będziemy marnować – i płacić – mniej.

nowy rower

Jakiś czas temu Sweetenough na swoim blogu pochwaliła się swoim nowym rowerem. Zacisnąłem zęby tylko bo w moim rowerze akurat pękł pedał i nigdzie nie mogłem go naprawić. Nadeszły jednak moje urodziny i Śliwka powiedziała mi, że chciałaby mi z tej okazji sprezentować rower. Miałem go sobie wybrać sam.

Mnie tylko w to graj. Przez koleżankę z pracy, zapaloną rowerzystkę, dostałem kontakt na Gyurkę Németha, lokalnego Paganieniego sztuki rowerowej. Dla Gyurki rowery są treścią życia. Porusza się przy pomocy roweru, potrafi wszystko przy nich zrobić, zajmuje się także rowerami artystycznie w ramach projektu Recycle Mission, o którym napiszę kiedy indziej. W jego mieszkaniu wszędzie stoją rowery, leżą części rowerowe, przedmioty wykonane z rowerów, tu i ówdzie siedzą rowerowi koledzy i koleżanki a także z godnością chodzą dwa syjamskie koty. Spytałem go, czy nie zmotowałby mi roweru.

Gyurka chętnie zgodził się. Omówiliśmy jaki ma być te rower, wziął zaliczkę i pojechał gdzieś poza Budapeszt gdzie można kupić rowerowe graty przywożone tam z Austrii. Przywiózł niezupełnie to co miałem na myśli (chciałem coś z grubymi oponami a on kupił starą wyścigówkę) ale szybko przekonał mnie – potrafi chłopak perswadować – że rower będzie cudowny.

Remont trwał jakiś czas. Rozebrał rower na części pierwsze, ramę wyczyścił i oto niespodzianka: okazało się, że jest ona chromowana pod warstwą farby. Zdecydowaliśmy się na lakier bezbarwny, żeby piękną metaliczność roweru zachować. Potem przyszły nowe koła, opony i łańcuch. Siodełko wybrałem sobie sam spośród używanych, których Gyurka ma całą masę, ustaliliśmy, gdzie ma być przerzutka, musiałem jeszcze trochę poczekać – i gotowe! Rower odebrałem w sobotę wieczorem i choć brakuje jeszcze błotników (dotąd Gyurce nie udało się dostać takich na jakie się umówiliśmy) jeździć już na nim jak najbardziej można.

NOWYROWER1

Przygody jednak nie koniec. W międzyczasie udało mi się kupić pedał do starego roweru i myślałem, że rower szybko naprawię a potem sprzedam jakiemuś studentowi kiedy Śliwka powiedziała, że ona by chętnie go używała. Bardzo się ucieszyłem. Zaprowadziłem już go do Gyurki na remont, jak będzie gotów pojedziemy na rodzinną wycieczkę.

Tyle radości z tej kombinacji urodzin, rowerów i Gyurki.