Było lato, a Rudabánya dojmujące i dołujące, upadłe i upodlone. Wjeżdzając od strony Szendrő, spodziewałem się zaniedbanego, zapomniajego miasta, ale jednak nie krajobrazu postapokalipsy. Przy wjeździe stały poszarzałe z rozpaczy niskie bloki, wokół nich ciągnęło się pochyłe klepisko i wszystko było w odcieniach szarości, brązu i czerni, nawet suszące się na sznurach pranie, jak ubrania w reklamach proszków do prania, gdy z jednej stron ekranu pokazuje się zszarzałą koszulę, a z drugiej śnieżnobiałą. W Rudabánya żaden proszek nie dałby rady. Pod jednym z bloków obwieszonych praniem i pordzewiałymi antenami stała śmiertelnie wychudzona, szara koza, która napierała na ścianę, nieomał się w nią wciskając, bo w to rozpaczliwie upalne popołudnie tam padał akurat maleńki skrawek cienia. W czymś, co trzeba by było chyba nazwać centrum miasta, odnowione i pomalowane były muzeum historii górnictwa i szkoła podstawowa, reszta wyglądała jak zęby zawziętego palacza. Patrzyłem i myślałem, że żadna wieś, żadna tanya, żadna upadła spółdzielnia rolnicza, żadne najstraszliwsze pusztańskie zadupie nie jest tak upiorne jak upadłe miasteczko poprzemysłowe.
Młodzi chłopcy siedzieli w oknach mieszkań na paterze i majtali nogami przerzuconymi przez parapet. Niektóre z okien pozbawione były nawet szyb, a mieszkańcy wyglądali jak uchodźcy. Gdyby przybyli tu ci prawdziwi, pomyślałem, natychmiast wróciliby do swoich objętych wojnami krajów. Pojechaliśmy kawałek wzdłuż potoku Ormos, a potem zawróciłem i z ulgą opuściliśmy Rudabánya, miasteczko zapomniane przez resztę świata, jakby było kolonią skazańców. Nie dałoby się tu trafić przypadkiem, bez mapy, ale czy choćby z mapą udało się komuś stąd uciec?
To fragment najnowszej książki Krzysztofa Vargi o Węgrzech (po Gulaszu z turula i Czardaszem z mangalicą) zatytułowanej Langosz w jurcie. Zacytowałem go bo zrobił na mnie największe wrażenie. W swoich podróżach po Węgrzech Varga dociera niekiedy do miejsc gdzie nikt inny nie zagląda jak ta właśnie Rudabánya. Nie odwiedzają ich turyści, nie jeżdzą tam dziennikarze tak bardzo niczego tam nie ma i nic się nie dzieje. A Varga te miejsca w dodatku opisuje tworząc ich unikalne, literackie portrety, zapisuje tak ich istnienie, którym nikt inny się nie zainteresuje.
Od ukazania się poprzednich książek z tej serii wiadomo Węgry Vargi różnią się od powszechnego wyobrażenia czy też stereotypów dotyczących tego kraju. Są one zwyczajne, może rozczarowujące ale autentyczne – prawdziwsze niż te z opisów katalogów turystystycznych czy wizji polskich lub węgierskich nacjonalistów.
Lektura książki była dla mnie, i zapewne innych freaków węgierskości, fascynująca. Jednak pewnie nie wszystkich jest w stanie urzec tak samo ze względu na masę nawiązań kulturalnych i historycznych, słów i nazw węgierskich: dla czytelników nieprzyzwyczajonych do tego języka zlewają się pewnie one w jedno wielkie áűúőéöüőíáóüűéíéá. Mam kolegę, który padł w trakcie książki właśnie z powodu braku tej znajomości świata węgierskiego.
Po ukończeniu książki pozostałem z pytaniem: a co na to wszystko Ewa, której Langosz jest dedykowany i która „była tam ze mną” jak pisze autor. Bardzo chciałbym przeczytać kiedyś jakiś wywiad z nią na temat jej wrażeń z tych podróży, włączając w to oczywiście wszystkie przygody kulinarne autora, o których pisze w liczbie pojedyńczej – a może po prostu ją samą o to wypytać.
A wyrażenie „wieprzowo-piwna ciąża” w odniesieniu do brzuchów robotników budujących drogę, na których natknął się Varga zostanie ze mną i zawsze będzie kojarzyć się z tą książką.