Dwie rozmowy chodzą mi po głowie. Jedna z fachowcem spoza Budapesztu, który robił nam coś koło domu. Opowiada ze znaczącym uśmieszkiem, że ma dostęp do niedrogich muzealnych (starych) win. Okazuje się, że jego kolega pracował bądź też wciąż pracuje w dużej winnicy i ponieważ to państwowe, dozór słaby, wina wyniósł. Nasz fachowiec pomaga mu je upłynnić.
Druga z kobietą, która ma wynająć mieszkanie znajomej, którą pod jej nieobecność reprezentuję. Mieszkanie w nienajlepszym stanie, wynajęcie ma się łączyć z pewnym remontem, który ta kobieta miałaby przeprowadzić a konto czynszu. Rozmawiamy o zawilgoconych ścianach. Żaden problem, mówi kobieta, ubezpieczę mieszkanie, poczekam trzy miesiące i zgłoszę szkodę, zapłacą.
Fascynujące jest pojęcie uczciwości wyłaniające się z tych rozmów. Żaden z moich rozmówców nie jest jakimś moim dobrym znajomym, który mówiłby mi te rzeczy w zaufaniu. Najwyraźniej czują, że to o czym mówią można powiedzieć nieznajomemu bez ryzyka. Nie sądzą by wspominanie kradzieży wina czy oszustwa ubezpieczeniowego miały naruszyć to elementarne zaufanie do nich bo przecież fachowcowi muszę jakoś ufać by z nim pracować, podobnie nie każdemu wynajmę mieszkanie.
Nie widzą widocznie w tym niewłaściwego, zapewne w myśl logiki, że zabrać państwowe czy oszukać dużą firmę to inna kategoria czynu niż okraść czy nabrać konkretną osobę. Bo przecież nie przechwalaliby się okradzeniem sąsiadki czy udanym oszustwem wobec kolegi z pracy.
A mnie do siebie zrażają. Bo jeśli tak bezproblemowo traktują okradzenie czy oszukanie kogokolwiek to gdzie przebiega dla nich granica, za którą tego nie wolno? A może cudzoziemcy mieszczą się jeszcze po drugiej stronie? Albo może ci co wyglądają na zamożniejszych? Nie chcę pracować więcej z fachowcem. Kobieta nie dostaje mieszkania.