moja dzielnica ma własną muzykę ludową!

Lou Reed miał kiedyś powiedzieć, że rock to miejska muzyka ludowa. Miał prawie rację, moja, siódma dzielnica ma bowiem własną, charakterystyczną muzykę, można powiedzieć, ludową, która nie jest rockiem a w dodatku jest od niego sporo starsza.

Zanim jednak przejdę do szczegółów warto rzucić okiem na plan Budapesztu, żeby uświadomić sobie niezwykłość tego zjawiska. Moja dzielnica jest bowiem malutka, jedna z najmniejszych w mieście. Zajmuje w zasadzie tyle miejsca ile na planie zakrywa oznaczająca ją rzymska siódemka.

Muzyka, o której mowa, to nic innego niż improwizacje pianistów kawiarnianych. Zdaję sobie sprawę, że jest ona grana gdziekolwiek tylko jest bar z fotepianem, ale chyba wyłącznie w naszej dzielnicy cieszy się ona tak wielką popularnością, jest grana w tylu miejscach – i ma własny konkurs jej właśnie poświęcony.

Znaczenie tej muzyki uświadomiłem sobie dzięki temu konkursowi. W poniedziałek wielkanocny poszliśmy odwiedzić długo niewidzianych znajomych. Okazało się, że ostatni raz widzieliśmy się przed Bożym Narodzeniem i dostaliśmy od nich zaległy prezent: płytę A Bárzongorista z finału pierwszego konkursu dla pianistów kawiarnianych. Konkurs organizowany został właśnie po raz drugi. Do udziału zgłosiło się 100 (!) uczestników, do finału, który miał miejsce w hotelu Royal znajdującym się, rzecz jasna, w naszej dzielnicy, dotarło sześcioro z nich. Pięćsetosobowa sala była wyprzedana już dwa tygodnie przed koncertem finałowym a podobno trzy razy tyle biletów można było sprzedać. Chyba nie dziwi, że sprawa mnie zainteresowała.

Tradycje tej muzyki w naszej dzielnicy sięgają końca dziewiętnastego wieku, kiedy to powstało tu dużo niezwykle popularnych kawiarni. W nich grywali giganci gatunku z Rezső Seressem na czele. Napisał one wiele światowych przebojów z najsłynniejszą z nich Smutną niedzielą, która stała się nieformalnym hymnem samobójców wywołując falę prób samobójczych po wydaniu jej w 130 nagraniach płytowych w czterdziestu językach. Seress pomimo wielkiej ilości zaproszeń na koncerty zagranicę, m. in. do Carnegie Hall, nigdzie nie wyjeżdzał, podobno bał się kompromitacji jako że kiepsko grał na pianinie i nie potrafił czytać nut … Przez całe życie nie opuszczał siódmej dzielnicy grając najpierw w Kulácsu a potem w Kispipie, gdzie do dzisiaj zresztą gra zawsze jakiś pianista.

Cóż to jest za muzyka! Wszystko jest tu możliwe, jedynym kryterium jest, żeby publiczność rozpoznała dany motyw. Temat Obladi Oblada Beatlesów poprzedza więc fragment Marsza tureckiego Mozarta – by zaraz po nim znów się niezauważenie pojawić. W ciągu dziesięciu minut można wyszukać uchem też Edith Piaff, Louisa Armstronga, Pressera i Charliego z wykonawców węgierskich, pojawi się Cabaret no i oczywiście Gershwin ze swoją Błękitną rapsodią (z występu zwycięzcy konkursu z zeszłego roku Sándora Farkasa). Okraszają to wszystko ozdobniki i łączniki będące już owocem inwencji pianisty, który dodatkowo zwykle poddaje dany temat obróbce zmieniając harmonizację a niekiedy i tonację.

Nie sądzę, żebym kiedykolwiek miał zostać fanem muzyki pianistów barowych, ale mimo wszystko miło wiedzieć, że mieszka się w jej, poniekąd, stolicy.

Reklama

historia i Wielkanoc

Wczoraj przyjechali rodzice Śliwki. Obiad, trochę tokaju (stamtąd pochodzą), zaczęliśmy gadać i ojciec Śliwki opowiedział historię, która mimo, że sama w sobie nie jest niczym szczególnie dramatycznym, na mnie jednak zrobiła wrażenie.

W 1956 dał się wybrać, jak to określił, do rady robotniczej we wsi, w której wówczas mieszkali. Uważał, że powinien to zrobić w celu zapewnienia porządku. Był wówczas dyrektorem szkoły z internatem, więc w naturalny sposób wypełniał rolę miejscowego autorytetu. W zasadzie nie zrobił niczego poza tym i po upadku powstania nie dosięgły go natychmiastowe represje typu aresztowanie czy proces. Popadł jednak w izolację i mimo tego, że był dyrektorem szkoły, nikt z władz się z nim nie kontaktował, co z racji łączącej się z tym wówczas niepewności nie było zbyt miłe. Stan ten trwał aż do roku 1958, kiedy na jakimś przyjęciu jeden z miejscowych oficjeli powiedział mu, "Towarzyszu, wasza sprawa została już zamknięta. Radziecki sąd wojskowy zadecydował, że możecie pozostać na stanowisku, tyle tylko, że, pamiętajcie, poza naszym wojewódzctwem nigdy już nie będziecie mogli zająć żadnego kierowniczego stanowiska". Ojciec Śliwki nie bardzo się tym przejął, bo jakże to tak, takiej kary przecież nigdzie nie ma. Kiedy jednak później przenieśli się gdzie indziej i miejscowy notabl dwa razy zatrzymywał go na ulicy, żeby mu powiedzieć, że tutaj nie dostanie kierowniczego stanowiska, zrozumiał, że mu wtedy prawdę powiedzieli. I tak też było aż do końca socjalizmu, czyli tutaj 1990 roku: sąd, o którym nie wiedział i którego nie widział, wyrok, którego nie ma w żadnym kodeksie ważny bezterminowo.

Zapisuję tę historyjkę, żeby nie zapomnieć. Brzmi to trywialnie, ale mnie samemu czasami już nie chcę wierzyć w rzeczy, które przecież sam pamiętam. To zbyt absurdalne, zbyt straszne, zbyt bezsensowne, żeby się mogło przytrafić naprawdę. Poza tym zbieram takie historyjki na wypadek znowu spotkania jakiegoś obrońcy byłego systemu, według którego wszystko było ok, budowały się fabryki a ludzie mieli pracę. Moim rodzicom też tak po cichu co chwilę łamano życie, nie chciałbym o tym zapomnieć.

Kuplung otwarty!

Kuplung to po węgiersku sprzęgło, mnie jednak chodzi o nową knajpę otwartą, jak latwo zgadnąć, w byłym warsztacie samochodowym w naszej dzielnicy. Jak to zwykle w takich wypadkach tutaj bywa zero reklamy a jednocześnie "wszyscy" natychmiast wiedzą, i mimo tego, że miejsce dopiero co otwarto już jest całkowicie pełne.

Zastanawiam się od kiedy tak to jest. Pierwszym takim miejscem był chyba Sziksztuszi kápolna czyli Kaplica sykstyńska prowadzona przez Holendra Hansa i jeszcze jednego, bliżej mi nie znanej narodowości, kolesia. Zajęli jakieś biuro w bocznej ulicy, powiesili stare plakaty, zdobyli gdzieś meble na emeryturze, zapewnili dobrą muzykę i w efekcie, mimo, ża nawet szyldu nie było a knajpka nie pojawiała się w informatorze kulturalnym, miejsce było zawsze pełne. Ustanowili tym trend z dwoma elementami składowymi: lekka tajemniczość oraz estetyka rupieci.

Następne ich miejsce było rozwinięciem tej tendencji. Nazwano je Pótkulcs, czyli Zapasowy klucz. Pomysł był taki, żeby każdy z regularnych gości miał swój klucz. Nic z tego nie wyszło, ale nazwa została. Wchodzi się tam do dzisiaj przez niczym nie wyróżniającą się furtkę, żeby tam trafić trzeba być "wtajemniczonym". Do miejsca mam sentyment, bo urządziłem tam kiedyś przyjęcie na cześć Śliwki jako przyszłej matki.

Kontynuacją były ogródki letnie urządzane już od jakiś dwóch lat w budynkach przeznaczonych do rozbiórki. Jakże dogodnie dla mnie, w zasadzie wszystkie mieszczą się przy tym w mojej dzielnicy! Ogródki mają typowo pult z deski, stoliki i krzesła o wyglądzie przywołującym na myśl dom kultury z lat 80-tych, plus niechlujnie wykonane elementy ozdobne. Wejście rzecz jasna niczym nie oznaczone choć trafić łatwo: jeśli wiadomo w jakiej okolicy należy szukać należy po prostu patrzeć, w którą stronę zmierzają grupy młodych ludzi o określonym wyglądzie a potem znaleźć bramę, przed którą nudzi się na za małym krzesełku szkolnym spasiony brysio, to będzie właśnie tu. Wszystko to składa się w niepowtarzalną całość, która najwyraźniej zupełnie zaczarowała niedyskotekową część młodego pokolenia budapesztańczyków oraz przyjezdnych. Dodam tylko, że popyt zdaje się nie mieć dna. W zeszłym roku w odległości pięciu minut od mojego domu było coś z sześć takich miejsc i pomimo tego nigdy w żadnym z nich nie można było łatwo znaleźć wolnego krzesła.

Geografia tych niechlujnych knajpek jest zmienna a one same efemeryczne. Samo zjawisko jest tu już od paru lat choć jego poszczególne emanacje trwają zwykle nie dłużej niż rok-dwa, a najczęściej tylko jeden sezon. Cieszę się nimi i ciągnę tam wszystkich gości, wiem, że niedługo może się to wszystko skończyć.

A wracając do Kuplunga to dom, w którym się mieści wygląda tak:


Jak łatwo-niełatwo zgadnąć, wejście to ta zamknięta (za dnia) brama a nie Söröző, czyli piwiarnia. Wieczorem wszystko jest otwarte, wchodzi się w bramę. Nadal żadnego napisu.


Ale nic, idzie się dalej aż do oświetlonych drzwi.


Wnętrze wygląda tak (pod sufitem niechlujne ale ciekawe abażury):



Stół do piłkarzyków jest w każdej knajpie. Jak się chce zagrać wystarczy popytać ludzi kręcących się koło niego, zawsze znajdą się chętni zawodowcy bez funduszy gotowi zniszczyć przeciwnika w mistrzowski sposób w przeciągu pięciu minut, tak się przynajmniej zazwyczaj ze mną dzieje.


Przy wyjściu napis: Prosimy o ciszę – ułaskawianie sąsiadów jest przedmiotem nieustannych wysiłków właścicieli niechlujnych knajpek.

Locomotiv GT i Velvet Underground

Dokonałem dziś małego odkrycia, a mianowicie znalazłem cytat muzyczny z Run, run, run Velvetów na płycie Bummm! Locomotivu. Początek Ő még csak tizennégy, czyli Ma czternaście lat oraz Run, run, run zaczynają się w zasadzie identycznie. Sprawa jak najbardziej możliwa, sprawdziłem w internecie, Velvet Underground & Nico, na której jest Run, run, run ukazała się w 1967 a Bummm! w 1973. Jak ktoś chce może sobie wyszukać oba kawałki na jakimś potomku Napstera i porównać.

Dało mi to moje odkrycie do myślenia. Bo jest to kolejny, choć dość subtelny, dowód nieustających kontaktów kulturalnych między wschodem a zachodem, albo ściślej mówiąc przepływu inspiracji z zachodu na wschód, w drugą stronę niewiele szło. Muzyka rockowa grała tu (dosłownie:) być może największą rolę. Sowiecka kultura była bezradna wobec takiego soft poweru zachodu.

Ciekaw jestem czy jakiś cenzor to zauważył. Czy sprawdzali muzykę? Czy mieli ludzi osłuchanych na tyle, żeby być w stanie wyszukać takie rzeczy? Czy też może bali się tylko słów?

śmingus-dyngus i moje rozterki wychowawcze

W przedszkolu Chłopaka wywieszona karta, że chłopcy mają jutro przynieść wodę kolońską a dziewczynki czerwone jajka czekoladowe. Wiadomo o co chodzi: będzie węgierski śmingus-dyngus. Tu wygląda on tak: chłopiec podchodzi do dziewczyny, mówi wierszyk, w którym jest na ogół coś o schnących kwiatkach oraz pytanie, czy wolno rzeczonego kwiatka podlać, na co dziewczynka, że owszem, po czym następuje skropienie wodą kolońską, za co chłopiec otrzymuje jajka czekoladowe. Etnograf bez trudu rozpozna w obrzędzie elementy ludowe: wodę zastąpioną wodą kolońską, skropienie zamiast polania, jajko symbolizujące jajko od kury. Taka drobnomieszczańska wersja pradawnego rytuału.

Skąd więc moje rozterki? Powodów jest dwa. Po pierwsze irytuje mnie seksistowski podtekst obrzędu. Dziewczynka poddaje się jemu pasywnie a w dodatku jeszcze płaci za to jajkami. Co więcej, jak nie przyjdą jej polać to wstyd! W Polsce generalnie też polewa się dziewczyny ale nie ma tej podległości i ponadto można oddać. Po drugie, woda kolońska, której się do polewania używa to specjalnie na tą okazję robiony płyn o okropnym zapachu, naprawdę śmierdzi. Można sobie wyobrazić jak się pachnie po całym dniu polewania. śliwka nienawidzi tego zwyczaju, gotowa jest bić (dosłownie!) nieświadomych tego polewaczy.

No i co tu robić? Pewno nic, sprawa nie jest aż tak dramatyczna, ale mam przedsmak już moich przyszłych rozterek związanych z systemem edukacyjno-szkolnym.

„mójkraj.hu”

Tytułowy "mójkraj.hu" – po węgiersku "www.azénországom.hu" – to kampania Związku Wolnych Demokratów. Partia, tutejszy odpowiednik Unii Wolności o podobnie dysydenckich korzeniach, ostatnio coraz bardziej podkreśla swój liberalny charakter. W wyborach do parlamentu europejskiego na każdym plakacie i ulotce było słowo "liberalny". Najwyraźniej pomysł wypalił, bo na kongresie w zeszły weekend rozszerzyła swoją nazwę dodając "Węgierska Partia Liberalna". Kampania, o której piszę to część budowania tego liberalnego imażu.

Reklamowano ją na billboardach. Pojawiały się na nich stwierdzenia jak na przykład "Węgry są krajem chrześcijańskim" oraz adres internetowy kampanii. Zajrzałem, na miejscu kwestionariusz, 43 zdania i po dwie opcje: zgadzam się, nie zgadzam się. Tematyka, żeby tak powiedzieć, ideologiczna, jest rola kobiet w społeczeństwie, aborcja, eutanazja, wspomnianz już chrześcijański charakter Węgier, kara śmierci, Romowie, ochrona środowiska, małżeństwa homosekualne, karalność używek, i tak dalej. Po wypełnieniu natychmiast informacja na ile twoje poglądy zgadzają się z poglądami ZWZ oraz obietnica, że gdy kampania się skończy przyślą zebrane rezultaty wszystkich odpowiedzi.

Kampania się skończyła, rezultaty właśnie dostałem. Rzecz jasna, nie można ich traktować jako opinii społecznej, bo mamy próbkę, zresztą całkiem sporą, bo ponad osiemdziesięciotysięczną, która się sama dobrała i ma oczywiste skrzywienie liberalne, ale mimo wszystko znalazłem parę ciekawych rzeczy. Największa zgodność z poglądami ZWZ? "Zanieczyszczający środowisko powinni płacić za spowodowane szkody" (96% za) oraz "Po rozwodzie zawsze najlepiej dziecku jest u matki" (podobnie jak ZWZ ze stwierdzeniem nie zgadza się 93% respondentów). Najmniejsza zgodność? "Należałoby karać za śmiecenie" (75% za, ZWZ przeciw) oraz "Pary homoseksualne powinny mieć prawo adoptować dzieci" (70% przeciw, ZWZ, rzecz jasna, za). Najbardziej podzielone opinie? "Węgry są krajem chrześcijańskim" (50/50, ZWZ się z tym stwierdzeniem nie zgadza).

Prawicowy Fidesz ogłosił niedawno "narodowe konsultacje", w ramach których każdy obywatel ma otrzymać do domu kwestionariusz z serią pytań. Ciekaw jestem już co też tam będzie.

Tak to się tutaj obywatele zastanawiają nad istotnymi zagadnieniami.

czemu tanie linie nie lataja do Polski, a zwlaszcza do Warszawy

No wlasnie, czemu? Znajomy z biura podrozy, w ktorym kupujemy bilety lotnicze powiedzial mi, ze Okecie tak wysrubowalo oplaty za korzystanie z lotniska, ze tanie linie wymiekly no i lataja wylacznie Lot i Malév po swoich cenach. Jesli tak to pozostaje liczyc na Komisje Europejska, ze cos z tym zrobi. To, ze do Warszawy nie lata juz Sky Europe zauwazylem niedawno, nie wiem teraz jak w lipcu dotrzemy do Ryska z Chlopakiem: umowilismy sie, ze pojedziemy razem na kajaki na Mazury.

András Schiff na Akademii Muzycznej

András Schiff to jeden z muzykow wagi ciezkiej na Wegrzech. Pianista, dyryguje tez. Mial w zeszla sobote koncert na Akademii Muzycznej, poszlismy.

Frajda byla wielka. Sama muzyka podobala mi sie tak sobie (Haydn: symfonia c-dur, hob. I:82, koncert fortepianowy d-dur, hob. XVIII:11, Siedem slow Chrystusa na krzyzu, wersja orkiestralna, hob. III:50-16 – to juz nieco lepiej), ale wykonanie bylo perelkowe. Shiff gral z Europejska Orskiestra Kameralna, ktora zachwycala precyzja i dyscyplina. Muzycy w kazdej chwili grali to, co akurat powinni, a nie to, co akurat grali przed chwila. Najprostszymi frazami mozna sie bylo smakowac.

Sam Schiff robil wrazenie jakby dyrygowal dla publicznosci raczej niz dla orkiestry. Zwracal uwage na to, co akurat ciekawe: posluchajcie teraz klarnetow, o, terez beda fajne skrzypce, zwroccie tylko uwage na flety. Taki komentarz do muzyki, szalenie zajmujacy. Przyszedl mi do glowy Salieri w Amadeuszu opowiadajacy o muzyce Mozarta.

Na koncercie przyszly mi tez do glowy dwie zupelnie niezwiazane rzeczy. Pierwsza to, ze architekci planujacy teatry, sale koncertowe, opery i inne tego rodzaju budynki publiczne w zadziwiajacy sposob nie potrafia zaprojektowac dobrze liczby ubikacji. Przed toaleta damska zawsze tworzy sie kolejka, czy naprawde tymi architektami sa zawsza mezczyzni, ktorzy nie maja pojecia, jak kobieta korzysta z ubikacji?

A druga rzecz to oberwacja, ze na Wegrzech i w Polsce klaszcze sie inaczej. Rzecz jasna w obu krajach uderza sie dlonia o dlon wywolujac odpowiedni dzwiek podobnie, ale chodzi mi raczej o rytm. Frenetyczne oklaski na Wegrzech przechodza w takie dum-dum-dum, ktore tu nazywaja sie zelaznym aplauzem. Mnie kojarzy sie to z kongresami partyjnymi z lat piecdziesiatych i zawsze klaszcze wtedy nie do rytmu. W Polsce jest inaczej, niedawno sie o tym przekonalem sluchajac koncertu Milesa Davisa na Jazz Jamboree w 1988, ktory nagralem sobie wowczas z radia. Nagrane sa tez oklaski, mam wiec nawet dowod:)

gwalty Armii Czerwonej, na Wegrzech i nie tylko

Jakies dziesiec dni temu sluchajac radia w samochodzie, bylo to blisko rocznicy wyzwolenia/okupacji Wegier
uslyszalem, zapowiedz wywiadu z Andrea Pető na temat gwaltow
popelnionych przez zolnierzy Armii Czerwonej na terenie Wegier w 1945
roku. W zasadzie mialem juz wysiadac, ale za interesuje mnie temat oraz
znam Andree wysluchalem wywiadu do konca. W trakcie okazalo sie, ze
Andrea napisala artykul na ten temat, stad tez wlasnie z nia byla ta
rozmowa.

Napisalem e-mail do Andrei z prosba o informacje na temat artykulu,
przeslala mi je i okazalo sie, ze chodzi o tekst z 1999 roku, ktory z
latwoscia znalazlem w internecie (po angielsku jest on do znalezienia jako rozdzial w ksiazce Life after Death. Approaches to a Cultural and Social History of Europe,
ed. Dirk Schumann, Richard Bessel). Uderzylo mnie, ze jak sie okazuje,
nikt sie tym temat przedtem nie zajmowal i mimo, ze zachowanie Armii
Czerwonej w stosunku do kobiet bylo rzecza powszechnie znana, bardzo
malo szczegolow jest wiadomych na ten temat poczawszy od liczby gwaltow
popelnionych przez radzieckich zolnierzy: szacunki wahaja sie miedzy
50,000 a 200,000 przypadkow.

Napisalem, ze nikt sie tym temat przedtem nie zajmowal choc powinienem
napisac "z jednym wyjatkiem". Tym wyjatkiem jest Alain Polcz, znana
tanatolog, ktora napisala przed laty ksiazke pt. Kobieta na froncie.
Opisala w niej swoje przezycia wojenne, kiedy przebywajac w wiosce, w
ktorej akurat zatrzymal sie front zostala wielokrotnie zgwalcona przez
sowieckich zolnierzy. Wstrzasajacy jest opis jej przyjazdu do
Budapesztu, kiedy spotyka sie z rodzina. Luzna rozmowa przy obiedzie:

-I co, podobno ruscy gwalcili kobiety tam gdzie bylas?
-Gwalcili.
-A ciebie zgwalcili?
-Tak

Cisza.

Ksiazka ukazala sie po wegiersku a takze po rumunsku i rosyjsku. Wydalo ja wydawnictwo Pont. Ksiazke te przeczytalem i odtad temat mnie zainteresowal.

Zaprosilem Andree na obiad. Paru ciekawych rzeczy sie dowiedzialem.

  • Czemu sprawa zainteresowano sie teraz, czyli piec lat po druku artykulu? Winien temu jest premier, ktory, jak juz pisalem wczesniej, oswiadczyl, ze Wegry zostaly wyzwolone a nie zajete, koniec dyskusji. Prawica oburzona, szuka dowodow, zeby wykazac, ze tak nie bylo. Andrea, ku jej wielkiemu zaskoczeniu, jest w chwili obecnej czesto przywolywanym autorytetem w kregach prawicowych.
  • Czy wiadomo cos na temat gwaltow popelnianych przez Sowietow w innych krajach? Owszem, jest troche publikacji na temat Austrii oraz Niemiec (a moze raczej Wiednia i Berlina), ale, a ile Andrea wie, to wszystko. Nie wydaje sie na przyklad, zeby ktos sie tym tematem zajmowal w Polsce czy w Czechach albo tez gdzie indziej. Zwykle o tym okresie pisza historycy zajmujacy sie wydarzeniami politycznymi albo wojskowoscia, malo kogo, wyglada na to, interesuja kobiety.
  • Czy gwalty byly zamierzona polityka? Nie wiadomo, bo nie ma dostepu do archiwow wojskowych w Rosji. Byc moze byla to "polityka przez zaniechanie": niemieckim zolnierzom dawano kupony do burdelu, wegierskim dawano brom, zeby im zmniejszyc poped plciowy, radzieccy zolnierze musieli sobie, nomen omen, radzic sami. Japonia, niechetnie i ze zwlekaniem, ale jednak uznala swoja odpowiedzialnosc za niewolnictwo seksualne , ktore uprawiala w czasie wojny, o jakimkolwiek zadoscuczynieniu dla ofiar doraznego zniewolenia seksualnego przez Armie Czerwona nikt nie mowi, ani w Rosji ani w krajach gdzie to mialo miejsce.
  • Czy powstala analiza gwaltu w czasie Drugiej Wojny Swiatowej? Nie, nie ma przeciez nawet danych czesciowych. Nie da rady okreslic trendow i zaleznosci, czy na przyklad gwalty popelniane przez zolnierzy wegierskich na terenie Ukrainy w jakikolwiek sposob wplynely na pozniejsze zachowanie zolnierzy sowieckich na Wegrzech czy nie.
  • Czy, poniewaz archiwa wojskowe w Rosji sa zamkniete dla historykow z zagranicy, nie moznaby znalezc jakis feministycznych historykow rosyjskich, ktorzy wydostaliby stamtad dane? Nie, mit zwycieskiej Armii Czerwonej to bardzo silne tabu do dzis i to nie tylko na terytorium Rosji ale i w pozostalych czesciach bylego Zwiazku Radzieckiego. Opowiada Andrea, ze kiedy wspomina gwalty w czasie wykladow na Ukrainie, a uczy wtedy studentki gender studies, twarze dziewczyn kamienieja. Nie chca sluchac, nie chca wiedziec.
  • Czy na Wegrzech byly jakies inicjatywy ekspiacji/pojednania zwiazane z zachowaniem wojsk wegierskich na Ukrainie w czasie wojny? Nie, seria procesow o zbrodnie wojenne przed sadami ludowymi, ktore mialy miejsce zaraz po wojnie, "zalatwila" sprawe, mowi Andrea. Tak wiec odpowiedzialnosc karna miala miejsce, ale o odpowiedzialnosci historycznej nie ma mowy. W swej swiadomosci Wegrzy pozostaja ofiarami.

Po tym wszystkim ciekaw jestem jak tam zachowywala sie polska Pierwsza Armia po zdobyciu Berlina. Pewnie jest juz za pozno, zeby zrobic wywiady z jej zolnierzami i poznac niepropagandowa wersje wydarzen.

35 miskow i 18 wilkow nie liczac 2 lisow i dzika

Do Franki przyjechala jej przyjaciolka z chlopakiem, wszystko Niemcy. Gniezdza sie w ich jednopokojowym mieszkaniu we czworo wiec staramy sie jak mozemy pomoc. Gdy bylismy we Wiedniu zostawilismy klucze, zeby sobie mlodzi (a takze i Franka z Duzym) mogli pobyc sami. Wczoraj, jako, ze melismy swieto narodowe, wymyslilismy wycieczke i pojechalismy do Veresegyháza pod Gödöllő jakies trzydziesci kilometrow pod Budapesztem.

Ta mala i w zasadzie nieinteresujaca miejscowosc jest znana z domu spokojnej starosci niedzwiedzi, ktory sie tam miesci. W 1998 stworzono go dla niedzwiedzi, ktore cale swoje zycie przezyly w ogrodach zoologicznych, cyrkach lub tez gdzie indziej a teraz dozywaja swoich dni na wygrodzonych dla nich trzech i pol hektarach ziemi pokrytej czesciowo lasem i oraz paroma sztucznymi stawami. Niedzwiedzi jest tam obecnie trzydziesci piec, sa tez tam – choc trzymane osobno – tez inne zwierzeta: wilki, dzik, lisy oraz drobniejsze zwierzaki.

Bylem juz tam pare razy i za kazdym razem zauwazam zmiany. Niedzwiedzie dostaly swoj teren w zasadzie posrodku pol, sa tam drzewa wprawdzie, ale z punktu widzenia cywilizacji jest to pustka. I na tej pustce, dzieki czyjemus porywowi serca, zaczala wyrastac znaczaca atrakcja turystyczna.

Najpierw zrobiono parking wysypany zwirkiem. Potem pojawila sie duza, solidna skarbonka ("wyzywienie jednego niedzwiedzia kosztuje dziennie 4,800 forintow, wrzuc przynajmniej na godzine pokarmu, tj. 200 forintow").

Obecnie byla juz drewniana budka z bufetem w srodku a ponadto – czemu nie – nadmuchiwany zamek do skakania dla dzieci (300 forintow za piec minut, dzieci sa zdecydowanie drozsze w utrzymaniu niz niedzwiedzie). Zniknela tablica "uwaga teren strzezony przez psy!", ktora zawsze wzbudzala nasz entuzjazm zrozumialy chyba w kontekscie tego co sie po tym terenie szweda.

Wplyw miskow siega jednak dalej niz ich bezposrednie otoczenie. Pare kilometrow stamtad otworzono wlasnie restauracje Ogrod Edenu. Jaka jest nie wiem, nie bylismy tam.

Z racji swieta na miejsce nie bardzo mozna sie dopchac samochodem a potem przecisnac przez bloto do siatki.

Sporo niedzwiedzi wciaz jeszcze spalo snem zimowym, tylko kilka z nich lazilo sobie po terenie.

Zwierzaki nie bardzo sa glodne, na ziemi kolo siatki walala sie masa jablek, marchwi i bulek.

Hitem wsrod odwiedziajach sa sloiki z miodem, ktorym miski sie karmi przy pomocy lyzki przymocowanej do patyka, sam widzialem.

Kolo terenu niedzwiedzi sa tez oddzielone siatka wybiegi dla wilkow oraz klatki dla innych zwierzat. Miski maja duzo miejsca i milo sie patrzy jak sobie laza, pozostale zwierzeta sprawiaja nieco scisnietych. Wilki laza wzdluz siatki i co jakis czas wyja,

lisy spia apatycznie,

jedynie dzik sprawial wrazenie zdrowo zainteresowanego mna jako potencjalnym zrodlem pokarmu.

Teraz ciekaw jestem jak bedzie tu nastepnym razem choc wiem, ze z pewnoscia nie przyjedziemy juz tu w takie swieto:)