Lou Reed miał kiedyś powiedzieć, że rock to miejska muzyka ludowa. Miał prawie rację, moja, siódma dzielnica ma bowiem własną, charakterystyczną muzykę, można powiedzieć, ludową, która nie jest rockiem a w dodatku jest od niego sporo starsza.
Zanim jednak przejdę do szczegółów warto rzucić okiem na plan Budapesztu, żeby uświadomić sobie niezwykłość tego zjawiska. Moja dzielnica jest bowiem malutka, jedna z najmniejszych w mieście. Zajmuje w zasadzie tyle miejsca ile na planie zakrywa oznaczająca ją rzymska siódemka.
Muzyka, o której mowa, to nic innego niż improwizacje pianistów kawiarnianych. Zdaję sobie sprawę, że jest ona grana gdziekolwiek tylko jest bar z fotepianem, ale chyba wyłącznie w naszej dzielnicy cieszy się ona tak wielką popularnością, jest grana w tylu miejscach – i ma własny konkurs jej właśnie poświęcony.
Znaczenie tej muzyki uświadomiłem sobie dzięki temu konkursowi. W poniedziałek wielkanocny poszliśmy odwiedzić długo niewidzianych znajomych. Okazało się, że ostatni raz widzieliśmy się przed Bożym Narodzeniem i dostaliśmy od nich zaległy prezent: płytę A Bárzongorista z finału pierwszego konkursu dla pianistów kawiarnianych. Konkurs organizowany został właśnie po raz drugi. Do udziału zgłosiło się 100 (!) uczestników, do finału, który miał miejsce w hotelu Royal znajdującym się, rzecz jasna, w naszej dzielnicy, dotarło sześcioro z nich. Pięćsetosobowa sala była wyprzedana już dwa tygodnie przed koncertem finałowym a podobno trzy razy tyle biletów można było sprzedać. Chyba nie dziwi, że sprawa mnie zainteresowała.
Tradycje tej muzyki w naszej dzielnicy sięgają końca dziewiętnastego wieku, kiedy to powstało tu dużo niezwykle popularnych kawiarni. W nich grywali giganci gatunku z Rezső Seressem na czele. Napisał one wiele światowych przebojów z najsłynniejszą z nich Smutną niedzielą, która stała się nieformalnym hymnem samobójców wywołując falę prób samobójczych po wydaniu jej w 130 nagraniach płytowych w czterdziestu językach. Seress pomimo wielkiej ilości zaproszeń na koncerty zagranicę, m. in. do Carnegie Hall, nigdzie nie wyjeżdzał, podobno bał się kompromitacji jako że kiepsko grał na pianinie i nie potrafił czytać nut … Przez całe życie nie opuszczał siódmej dzielnicy grając najpierw w Kulácsu a potem w Kispipie, gdzie do dzisiaj zresztą gra zawsze jakiś pianista.
Cóż to jest za muzyka! Wszystko jest tu możliwe, jedynym kryterium jest, żeby publiczność rozpoznała dany motyw. Temat Obladi Oblada Beatlesów poprzedza więc fragment Marsza tureckiego Mozarta – by zaraz po nim znów się niezauważenie pojawić. W ciągu dziesięciu minut można wyszukać uchem też Edith Piaff, Louisa Armstronga, Pressera i Charliego z wykonawców węgierskich, pojawi się Cabaret no i oczywiście Gershwin ze swoją Błękitną rapsodią (z występu zwycięzcy konkursu z zeszłego roku Sándora Farkasa). Okraszają to wszystko ozdobniki i łączniki będące już owocem inwencji pianisty, który dodatkowo zwykle poddaje dany temat obróbce zmieniając harmonizację a niekiedy i tonację.
Nie sądzę, żebym kiedykolwiek miał zostać fanem muzyki pianistów barowych, ale mimo wszystko miło wiedzieć, że mieszka się w jej, poniekąd, stolicy.