lodowisko w Zugligecie otwarte!

Zadzwoniłem wczoraj do kempingu w Zugligecie, gdzie mieści się nasze ulubione lodowisko w Budapeszcie. Mówię: dzień dobry, chciałbym się spytać czy … w odpowiedzi głos mi przerywa: otwarte będzie jutro od ósmej, zapraszamy. Spytać się chciałem o lodowisko, widać zdecydowanie nie byłem pierwszą osobą dzwoniącą w tej sprawie.

Otwarte! Wspaniale. W zeszłym roku nie zrobili lodowiska bo nie było dość zimno: podobno powinno być co najmniej minus 8 stopni przez co trzy noce żeby się zrobił dobry lód. A tu ostatnio mróz chwycił no i lodowisko jest.

Pojechaliśmy tam z Chłopakiem dzisiaj wieczorem. Wszystko tak urokliwe jak przedtem: stary przystanek tramwajowy zamieniony na schronisko z ogniem buzującym w kominku, z którego wychodzi się wprost na lód, niebyt tłoczne lodowisko, zbocza gór wokół. Gramy z Chłopakiem w hokeja (proszę sobie wyobrazić, pobił mnie w obu połowach!), grupa nastolatków, która też gra uprzejmie ustępuje nam miejsca a jej przywódca tłumaczy, że oczywiście możemy lodu używać na zmianę i zaprasza na później kiedy gra się na całym lodowisku. Muzyka to akurat stare przeboje z lat osiemdziesiątych więc czuję się nostalgicznie.

Wracamy autobusem bo Śliwka jedzie po koleżankę na lotnisko. Ten podjeżdza od razu, podobnie jak później tramwaj. Doskonały wieczór.

PS Miejsce interesujace tez dla turystów bo na miejscu można wypożyczyć łyżwy.

Reklama

czytam Spiró

Na swoim blogu Endgame Bartosz Węglarczyk czasem pisze o książkach, które właśnie czyta i zamieszcza ich okładki. Zainspirowało mnie to nieco, postanowiłem od czasu do czasu też to robić.

Tak więc ostatnio czytam książkę Györgya Spiró pt. Messiások (Mesjasze). Rzecz interesująca choćby z formalnego punktu widzenia: wcześniejsza wersja tej książki wydana została pt. Jövevény (Przybysz) w 1990 roku. Niedawno Spiró napisał ją poniekąd od nowa, rezultatem są właśnie Messiások.

Pierwsza rzecz, jaka się w tej powieści rzuca w oczy to jej rozmiar: bite 646 stron tekstu. Takie książki pisało się w latach osiemdziesiątych, teraz ludzie mają mniej czasu na czytanie, myślałem sobie, aż zauważyłem, że książka trafiła na listę dziesięciu bestsellerów księgarni Libri czyli jednak pewnie nie miałem racji.

Akcja dzieje się w pierwszej połowie dziewiętnastego wieku w środowisku polskiej emigracji w Paryżu. Jest Mickiewicz, jest Towiański, jest Słowacki. Wszystko opisane bardzo szczegółowo, co każe przypuszczać, że Spiró całe dnie musiał spędzić w archiwach i bibliotekach pracując nad tą książką. Więcej na razie nie wiem bo, jak pisałem, wciąż ją czytam.

Do czytanie powieści zabrałem się zainteresowany jej tematyką: nie ma zbyt wiele książek o Polsce pisanych przez zagranicznych autorów. Spiró napisał zresztą jeszcze jedną równie opasłą powieść opartą na wątkach polskich pt. Az Ikszek (Iksy). Traktuje ona o Wojciechu Bogusławskim i życiu teatralnych w Warszawie w końcu osiemnastego wieku. Czytałem ją z zainteresowaniem: postać Bogusławskiego jest żywa a akcja wartka. Całość to historyczna alegoria życia kulturalnego za socjalizmu (wtedy ta książka powstała), gdzie anonimowe siły w zależności od swego kaprysu umożliwiają lub uniemożliwiają twórczość kulturalną.

Co ciekawe, w internecie do bezpłatnego czytania są zarówno Jövevény i Az Ikszek jak is Messiások.

W artykule na temat Az Ikszek w węgierskiej wikipedii opisany jest skandal, jaki miał miejsce gdy Spiró próbował wydać książkę po polsku. W prasie pojawił się arykuł, podobno pisany z inspiracji partii, utrzymujący, że książka jest antypolska a i sam autor jest wrogiem Polski. Skutkiem był wstrzymanie prac nad przekładem, zakaz badań w bibliotekach polskich dla autora, koniec przyjaźni z szeregiem Polaków nie znających węgierskiego a także szykany w węgierskim związku literatów. Co ciekawe, dotąd nie ukazały się żadne tłumaczenia Spiró, a przynajmniej w katalogu internetowym Biblioteki Narodowej nie ma żadnej informacji na temat ich temat. Czyżby i dziś wszyscy uważali, że Spiró jest wrogiem i jego antypolskich książek przekładać nie należy? Muszę się troszkę w tej sprawie rozpytać.

okladka ksiazki Gyorgya Spiro pt. Messiasok okladka ksiazki Gyorgya Spiro pt. Ikszek

Sphinx otwiera restaurację w Budapeszcie

Kolega powiedział mi, że przeczytał w Indexie, że jakaś sieć polska otwiera restaurację w Budapeszcie. Wyszukałem informację w Indexie i okazało się, że mowa jest o sieci restauracji Sphinx, o której dotąd nie słyszałem. Na podstawie ich menu wywnioskowałem, że firma może jest i polska ale dania, które podają są dość międzynarodowe. więc nie jest to raczej promocja kuchni polskiej. Co by jednak nie było, dla kolegi, a pewnie i wielu innych Węgrów, Polska kojarzyć się będzie raczej zapewne ze Sphinxem niż z zespołem Mazowsze czy choćby z Sienkiewiczem. Takie uwspółcześnianie obrazu naszego kraju.

PS. Czy ktoś nie wie może gdzie się ta restauracja mieści?

tablica Seressa i Bubiego

Śliwka wyczytała w jakiejś miejscowej gazecie, że na sąsiednim domu, Dob utca 46/b dla dociekliwych, powieszono tablicę upamiętniającą Rezső Seressa i Jenő (Bubiego) Beamtera. Obaj byli muzykami i pisałem już o nich tu i tu. W domu mieszkał też Gábor Presser, ten od Locomotivu GT, ale że jeszcze żyje tablicy póki co jeszcze nie ma.

Tablicę ufundowali nie, jak to zwykle bywa, samorząd albo stowarzyszenie twórcza, ale po prostu mieszkańcy domu jako "wyraz swego szacunku". Miłe.

„Spokój nad Wisłą to łatwiejsze życie na Węgrzech”

Nieoceniona Bernadetta zwróciła moją uwagę na artykuł Jánosa Tischlera pt. Spokój nad Wisłą to łatwiejsze życie na Węgrzech opublikowany w Plusie-Minusie w Rzepie. Temat to oficjalna reakcja Węgier na wprowadzenie stanu wojennego w Polsce.

Tekst krótki i ciekawy. Nie wiem tylko skąd Tischler czerpie wiedzę na temat reakcji społeczeństwa węgierskiego – ulgi po wprowadzeniu stanu wojennego. Źródeł nie podaje a przecież nie bardzo badano wówczas opinię publiczną w takich sprawach. Z tego co mi wówczas opowiadano dość powszechna była wówczas niechęć wobec Polaków, których oficjalna propaganda przedstawiała jako nierobów utrzymywanych przez bratnie państwa socjalistyczne. Panią Krystynę raz niemal z tramwaju wyrzucili jak się zorientowali, że jest Polką. Jedyny to okres w historii, o którym wiem, w którym do Polaków się tutaj tak negatywnie odnoszono.

spotkanie poprzedszkolne

W sobotę uczestniczyliśmy w spotkaniu poprzedszkolnym. Termin dziwny, wiem, tak jak i sama rzecz. Chodzi mianowicie o coś w rodzaju spotkania maturzystów z rocznika XXXX tyle, że w odniesieniu do "absolwentów" naszego przedszkola, którzy je "ukończyli" w czerwcu tego roku.

Już raz wcześniej odbyła się zaimprowizowana wspólna kolacja zainteresowanych rodziców, których przyszła coś z połowa. Tym razem spotkanie było zarówno dla dzieci jak i rodziców. Miejsce miało w domu zabaw w centrum handlowym. Przyszli rodzice, dzieci – grubo ponad połowa grupy – i przedszkolanki. Dzieci szalały, rodzice gadali sobie, zrobiliśmy sobie zdjęcia grupowe a także spisaliśmy adresy e-mailowe (zobowiązałem się, że je spiszę i roześlę a teraz mi się nie chce!).

Nie bardzo mogę pojąć tego naszego spotkania. Ci, co przyszli zrobili to bardzo chętnie, pojawiły się nawet przedszkolanki, dla których przedszkole to przecież praca a jednak chciało im się. Ludzie z entuzjazmem wspisywali swoje adresy e-mailowe na listę i mówili jak chętnie wzięliby udział w wycieczce rowerowej, której pomysł rzuciłem.

Przecież nie jest tak, że oni nie mają co robić. Przecież dzieci mają już swoich nowych kolegów i koleżanki ze szkoły. Więc skąd to zainteresowanie spotykaniem się? Fajna była nasza grupa i świetnie mieliśmy przedszkolanki, no ale żeby aż tak?

A może jest tak, że rodziny są małe a więzi rodzinne słabe, z powodu pracy nikt nie ma czasu na spotkania z innymi i jedyne co zostaje to kontakty towarzystkie dzięki dzieciom? Dziwne wytłumaczenie ale nic innego mi nie przychodzi do głowy.

czarny bez

Dzięki globalizacji w każdym kraju wszystko, a zwłaszcza fast foody, napoje, jest takie same. Właśnie się jednak dowiedziałem, że bywają wyjątki i to nawet w odniesieniu do takich fundamentów globalizacji produkty koncernu Coca Cola.

Napisała do mnie przemiła czytelniczka bloga, że będąc na Węgrzech kupiła sobie niebieską Fantę "bodza", której w Polsce nigdy nie widziała. Bodza to po węgiersku czarny bez, wyjaśniłem, i jest on tutaj dużo popularniejszy niż w Polsce, choć tradyjnie robi się z niego raczej inne przetwory niż akurat Fantę w kolorze niebieskim.

Czarny bez to nie to samo na Węgrzech co w Polsce, przyszło mi przy tym do głowy. Tutaj rośnie on w sadach. Ma postać drzew a nie krzaków, przypomina wierzby płaczące ale kopnięte prądem, bo gałęzie zamiast zwisać sterczą w górę. Używa się przede wszystkim kwiatów, z których robi się nieco oleisty, przezroczysty sok i charakterytycznym zapachu. Co ciekawe, można go dostać w niektórych restauracjach. Jest popularniejszy niż jego polski odpowiednik, który jest robiony dla odmiany z czarnych owoców rosnących dziko. Ciekawostką jest, że głównym produktem sadów czarnobzowych nie są kwiaty ale owoce, których używa się jako naturalnego barwnika w przemyśle spożywczym.

Rzuciłem okiem na artykuły w wikipedii na temat czarnego bzu i z pewnym rozbawieniem zauważyłem, że artykuł węgierski ilustrowany jest zdjęciem owoców a artykuł polski fotografią kwiatów rośliny, czyli akurat odwrotnie niż tym, co w każdym z tych krajów się z niej używa.

czarny bez - owoce

czarny bez

czarny bez - kwiaty

bodza

jak funkcjonują Węgry

Ciekawą rzecz opowiedziała mi koleżanka. Pracuje w szpitalu, niedawno przyjęli tam pacjentkę na oddział. Z powodu dużej ilości pacjentów przenieśli ją z jednej sali do drugiej bo trzeba było jakoś rozdzielić daną liczbę mężczyzn i kobiet na istniejące sale, co się jej nie spodobało. Okazało się wtedy, że jest krewną jakiegoś posła do parlamentu. Interweniował on w parlamentarnej komisji zdrowia, skąd zadzwonili do dyrektora szpitala, który zadzwonił do ordynatorki oddziału, która powiedziała to mojej koleżance. Przy tym nie wiadomo, o którego posła chodzi, bo po drodze jego nazwisko zniknęło i interwencja zrobiła się dość kafkowska, po prostu "z góry". Koleżanka sfrustrowana i wściekła: pacjentki nie będzie przecież traktować ani lepiej ani gorzej z powodu tej interwencji, a chorych przenosić czasami muszą, tym bardziej, że w ramach reformy służby zdrowia (popieranej przez parlament) odebrano ich oddziałowi ileś tam łóżek.

Ciekawe jest tu parę rzeczy. Po pierwsze ta anonimowość. Ta gnida z parlamentu, takie słowa cisną mi się same na klawiaturę, gdy sobie o tym człowieku myślę, miał czelność protegować swoją krewną ale nie miał już odwagi zrobić tego sam ale zamiast tego uruchomił poprzez swoją sekretarkę szereg pośredników. Po drugie, to spolegliwość: wszyscy karnie przekazali wiadomość do samego dołu i nikt nie powiedział dzwoniącej osobie, że ma ze swoim telefonem pójść sobie do ….. (odpowiednio dobrane niecenzuralne słowa). 

A ja sam opowiadając tę krótką historyjkę nie podaję żadnych nazw ani nazwisk, bo z pewnością nikt nie chciałby, żeby ta sprawa została upubliczniona. Tak sobie nam tutaj kraj funkcjonuje. Tak nam tutaj sobie gnije.

wyszegradzki kwartet wiolonczelowy

Wczoraj poszliśmy na koncert wyszegradzkiego kwartetu wiolonczelowego. Elegancko, bo w kościele świętego Macieja na zamku, choć trochę za chłodno było żeby zdjąć płaszcze i pokazywać swoje kreacje. A byłoby komu, bo po samochodach stojących pod kościołem widać było, że połowa korpusu dyplomatycznego w Budapeszcie stawiła się posłuchać muzyki.

Kwartet, złożony po jednym młodym muzyku z każdego z krajów wyszegradzkich, zagrał współczesne kompozycje z krajów wyszegradzkich (po dwie na kraj) oraz jeden utwór J.S.Bacha.

Koncert był ładny ale nie o tym, bo nie znając się na muzyce nie będę (tym razem:) bzdur wypisywał. Ciekawa była też sama koncepcja polityczna koncertu. To już drugie takie wydarzenie muzyczne organizowane przez Fundusz Wyszegradzki, w którym uczestniczyliśmy. Zawsze jest podobnie: zbiera się młodych muzyków z czterech krajów a oni grają. Taki nienachalny sposób podkreślenia wspólnoty poprzez muzykę.

Z funduszem ostatnio zresztą się zetknąłem też poprzez ich program residency (fundusz robi zresztą dużo więcej). Artyści z krajów wyszegradzkich mieszkają przez dłuższy okres w jakimś innym kraju i coś tam robią. Był, a może wciąż jest tu, Zienal, którego spotkałem kiedyś, w mieście jest akurat Joanna Rajkowska. Zajmują się ciekawymi rzeczami (o tym, co planuje Joanna póki co cicho sza, ale może potem napiszę), miło nam tu życie ubogacają.

Brawa więc dla Funduszu za to co robi, choć następnym może by jednak taki koncert robić nie tylko dla ambasadarów i osób zaprzyjanionych ale także dla innych ludzi po prostu lubiących muzykę.