Pod takim tytułem zamieścił niedawno ciekawy post blogger Külképviselet (prywatnie dyplomata pracujący w Warszawie). Komentując opinię na temat marnego, w porównaniu z polskim, stanu kościoła węgierskiego, pisze:
Ja odkąd tu jestem, czasami mam gruntowo odmienną opinię.
Jakby jakiś ksiądz na Węgrzech przez dłuższy czas traktował ludzi takimi kazaniami, jak tutejszy proboszcz, bardzo szybko znalazłby się odprawiając msze przed pustymi ławkami. Laicyzacja, która na Węgrzech owszem jest silniejsza, ma jednak taką zaletę, że do kościoła chodzą tylko ci, którzy mają jakąś duchową potrzebę. Chcą usłyszeć w kazaniu coś, co do nich przemówi. Coś, co ich buduje duchowo, rozwija. A nad takim kazaniem trzeba popracować. Jeśli ksiądz nie spełnia oczekiwań, ludzie pójdą do innego kościoła, albo nie pójdą w ogóle.
Taki przeciętny polski ksiądz natomiast wie, że cokolwiek powie, kościół i tak będzie pełny. To po co się fatygować? Wystarczy jakiś wykład teologiczny rodem z seminarium, albo pół godziny generalnego biadolenia na temat moralnego zepsucia dzisiejszego świata, ewentualnie trochę polityki. Wiernym widocznie wszystko jedno, bo i tak przychodzą. Przecież to katolicki kraj.
Ja jednak miałbym wyższe oczekiwania od posłuchania co tydzień, jak to źle, że jest dużo rozwodów, młodzież uprawia seks przedmałżeński (fe!), aborcja nadal jest legalna, a "czerwone pająki wypełzające znów z ciemności" w Sejmie nie chcą dać pieniędzy państwowych na Świątynię Opatrzności Bożej.
W moim przypadku efekt jest taki, że do kościoła częściej i z większą chęcią chodziłem na zepsutych, liberalnych, zlaicyzowanych Węgrzech (z ich "zruinowanym przez komunę" Kościołem), niż w katolickiej Polsce.
Pouczająca perspektywa zwłaszcza dla przekonanych o wyjątkowości polskiego katolicyzmu, zwolenników misji reewangelizacji Europy przez Polskę, itd. Wypełnione kościoły to nie wszystko.
Swoją drogą wrażenie robi nienanaganność (no, może poza twórczą pisownią słowa "wkurzać":) języka Külképviseleta. Gratulacje!