Kontroll

Cały świat już obejrzał sobie ten film, więc w końcu i na mnie przyszedł czas.

Początek nie mógł być lepszy. Pojawia się dyrektor BKV (Budapesztańskie Przedsiębiorstwo Komunikacyjne) i stojąc na tle wagonu metra niezdarnie odczytuje z kartki oświadczenie stwierdzające, że ma nadzieję, iż widzowie nie będą identyfikować kontrolerów biletów z metra z bohaterami filmu. W pierwszej chwili myślałem, że to parodia, ale nie, pojawiający się napis potwierdza, że to dyrektor we własnej osobie. Klimat filmu jest już ustalony.

Oglądając Kontroll dałem się wessać niesamowitemu, przesadnemu światowi filmu. Jego elementy to świat, który znam z codzienności: kontrolerzy operujący stadami, opaski wciągnięte na rękawy, niekształtne ubioru oznaczające mundury, nienawiść pasażerów, sprzeczki i pyskówki. Ale wszystko to jest w filmie skondensowane, postaci są przerysowane, codzienność filmu jest zbudowana z wydarzeń niecodziennych bez miejsca na rutynowość i nudę, zmyślenia twórców filmu stają się w nim rzeczywistością.  Świat ten jest fascynujący a wizja wciągająca. Aktorzy, na ogół dobrze znani tutaj, grają lepiej niż zwykle. Wyszukane i niebanalne są ubrania aktorów oraz scenerie poszczególnych epizodów. Zwróciła moją uwagę muzyka zespołu Neo, którym obiecałem sobie się nieco zainteresować.

Scenariusz, jak to niestety na ogół bywa ostatnio w węgierskich filmach, został napisany przez reżysera, i jest słabawy. Uwaga: młody człowiek uciekając przed wyścigiem szczurów pogrąża się w świadomym upadku, z którego wyciąga go miłość, niecodzienne, co? Nawet w szczegółach reżyser poddaje się niekiedy banałowi, sanitariusz zbierający do woreczka resztki ciała przejechanego przez metro podaje przepis na … gulasz, który każdy umie tutaj ugotować.

Mnie w filmie jednakże do tego stopnia ujęła potęga obrazu, że niedostatki scenariusza już mnie aż tak bardzo nie przeszkadzały. Więcej takich filmów!

Reklama

pocztówka z pierwszej wojny

Początek sierpnia to rocznica Powstania Warszawskiego więc się na ogół zapomina o pierwszej wojnie światowej, która też się jakoś właśnie w okolicach początka sierpnia zaczęła. Przyszło mi to do głowy kiedy akurat trafiła mi w ręce stara pocztówka wojskowa pochodząca z okresu tej wojny, którą kupiłem kiedyś na pchlim targu. Dziewięć języków reprezentuje różne, choć nie wszystkie, narody monarchii. Jest i węgierski i polski. Na mnie straszne wrażenie robi zawsze napis „Na tej kartce nie wolno nic więcej dopisać”.

Kepeslap

Tüzraktár – skład ognia

Pisałem jakiś czas temu o knajpach/ogródkach otwieranych w budynkach do rozbiórki. Po napisaniu tego tekstu odkryłem jeszcze jedno takie miejsce, tym razem w banku, który w swoim czasie padł z gracją. Myślałem, że to już będzie na tyle jeśli chodzi o ten sezon kiedy to Duży i Franka opowiedzieli nam o fabryce.

Fabryka mieści się w dziewiątej dzielnicy na ulicy Tűzoltó czyli Strażackiej, stąd też nazwa Skład ognia (Tűzraktár dla dociekliwych). Przestrzeń jest ogromna i w Składzie mieści się dużo więcej niż tylko ogródek piwny. Jest tam sala do przedstawień i cała masa innych pomieszczeń, które najwyraźniej są do czegoś – jakiś celów kulturalnych – wykorzystywane, ale trudno jest zgadnąć do czego. Jak wszędzie jest bar i DJ, jak wszędzie panuje szulkinowska atmosfera. Miejsce, co tu dużo ukrywać, polubiłem od pierwszego wejrzenia. Z pewnością będę tam zabierać gości w ramach pokazywania Budapesztu.

Duży zrobił tam parę zdjęć i wspaniałomyślnie zgodził się, żebym je wykorzystał w tym blogu, co czynię poniżej.

Panorama fabryki. Franka tak mi ją opisała: "z pięćset szyb, wszystkie wybite"

Wejście. Osobnik na lewo od zbiornika jest reprezentantem dzielnicy.

Korytarz do środka. Pojawiają się krzesła i stoliki.

Inny korytarz, też fajny.

W środku, część gastronomiczna.

Bar.

Przejście do sali teatralnej (drzwiami na prawo).

Tablica informacyjna co i gdzie daje pewne pojęcie o skali miejsca.

Miejsce przyciąga mniejszych i większych dziwaków, Dużemu, na przykład,
udało się – niezwykłe osiągnięcie, moim zdaniem – sfotografować Rozmytą
Dziewczynę.

łaźnia Széchényiego w nocy

Tego lata wprowadzono praktykę zamykania łaźni Széchényiego dopiero o 10 w nocy. Poszliśmy tam wczoraj ze Śliwką wieczorem i bardzo nas ta łaźnia nocą ujęła.

W Széchényim, mimo, że jest to z nazwy łaźnia, są odkryte baseny i ciepłą i zimną wodą. Popływałem sobie nieco w tym chłodniejszym i syciłem oczy widokiem granatowego nieba, lamp i niekiedy przelatujących samolotów. Nie przeszkadzał mi żadni turyści, których zawsze jest tam pełno, tacy jak ten Koreańczyk próbujący oderwać dwie dziewczyny w chustkach na głowach, nie rozpraszały mnie rozliczne pary kochanków całujących i oblepiających się w wodzie, nie było za ciepło ani za chłodno, było doskonale.

jak się pije wodę mineralną na prowincji

W poprzedni weekend byliśmy z Chłopakiem nad Cisą między Ceglédem i Szolnokiem. Zaprosił nas brat Śliwki, wraz z paroma jego znajomymi spłynęliśmy sobie trochę Cisą.

Deszcz padał uporczywie, wezbrana Cisa pod nami a mnie zaciekawiła najbardziej inna woda. W paru tamtejszych kocsmach, które, ciekawostka, podobnie jak i kocsmy gdzie indziej otwarte są od 5 rano (!) do 10 wieczorem, nie znają pojęcia wody mineralnej bez gazu. Gdzie bym o nią nie poprosił odpowiedzią były zaokrąglone nieco oczy oraz odpowiedź "nie ma". Z jednej strony pewnie wielkomiejskie fanaberie docierają tu później a z drugiej to pewnie ludzie są tu ubożsi i do głowy im nie przychodzi płacić za zwykłą wodę, którą przecież każdy może nalać sobie sam i kranu (tu się pije wodę z kranu). Ot, jeszcze manifestacja różnic między Budapesztem i prowincją.

trzech facetów i dziecko na Mazurach

Właśnie wróciliśmy z Chłopakiem z Mazur. Pojechaliśmy tam razem z Ryśkiem i Romkiem, więc było nas trzech facetów i czterolatek. Tak nawiasem mówiąc zastanawiałem się, ile ludzi oburzonych możliwością adopcji dzieci przez małżeństwa gejowskich trójkątów obiecało sobie w najbliższych wyborach głosować na jakąś bardzo prawicową partię:)

Na Mazurach byłem pierwszy raz w życiu no i spodobało mi się. Pływaliśmy kajakiem, rowerem wodnym (to szczególnie podobało się Chłopakowi), kąpaliśmy się, cały czas jedliśmy ryby oraz graliśmy nieco w piłkarzyki i bilard (znowu coś, co przypadło naszemu czterolatkowi bardzo do gustu). Romek nauczył Chłopaka łowić ryby wędką, który złapał zresztą trzy mikroskopijne sztuki: był wniebowzięty. W dodatku wszędzie jest ładnie, proszę spojrzeć na taką Krutynię, po której spływaliśmy sobie kajakami.

Na kampingu byli Węgrzy. Szybko się jednak okazało, że to esperantyści cały dzień pogrążeni w konwersacjach z esperantystami z innych krajów, a mianowicie Chorwacji, Niemiec, Francji, Norwegii, Słowenii – dalej już nie pamiętam, było tego trochę. Zastanowiło mnie, że tak ładnie jest na tych Mazurach a tak mało Węgrów (a jak już są to i tak tylko ze względu na esperanto). W dodatku na Węgrzech nie ma takiej ilości jezior, nie ma takich lasów, a ryb, mimo, że wchodzą w skład narodowej kuchni, nie bardzo jest gdzie zjeść w innej postaci niż morska (bez nazwy) panierowana albo zupa rybna o uroku kotleta mielonego: nie ważne z czego, dużo przypraw. Przecież tylu innych cudzoziemców jakoś tu trafia a Węgrzy nie. Może to zwykła niechęć do jeżdzenia do byłych krajów socjalistycznych? Może nawyk, że w lecie jeździ się w ciepłe kraje? Znów mam pytania bez odpowiedzi.

pomniki w Szolnoku

W zeszły weekend byliśmy w Szolnoku (około 80-tysięcznie miasto położone jakieś 100 kilometrów od Budapesztu) i znowu przed moje oczy trafiły stojące tam pomniki. Nie, tym razem muszę napisać o nich.

Pierwszy to pomnik stojący koło teatru. Przedstawia jakiegoś dramatopisarza, o ile pamiętam, ale to nie ważne. Rozkłada mnie zupełnie kurtyną zwisającą wprost z  … powietrza. Nie żeby może budynek, ściana lub choćby gęste drzewo, nie, urwana zwisa z powietrza.

Drugi pomnik jest jeszcze smakowitszy. Jest on poświęcony żołnierzom poległym w czasie pierwszej wojny światowej. Z przodu normalka, stosowne daty, martwy żołnierz, hełm, podnosząca go ojczyzna (rodzaju męskiego, ale chyba to jednak ona), wszystko jak zwykle.

Pomnik ma jednak też drugą stronę. Co gorsza, w przeciwieństwie do przedniej strony jest to strona południowa, co bardzo się zauważa w słoneczne południe kiedy najładniej oświetlona jest właśnie pupa ojczyzny.

Kiedyś kiedy w Szolnoku byli akurat moi rodzice i koledzy poprosiłem tatę o zrobienie nam zdjęcia pod tą ciekawszą, drugą stroną pomnika. Tata zrobił, ale ojczyzna jest na nim tylko od łydek w dół. Takiego mam tatę.

Żeby jednak nie szydzić wyłącznie może jednak jakiś pomnik, który lubię. Jest to rzeźba przedstawiająca rybaka cisańskiego. Stoi na tafli napiętej wody, z daleka wygląda tak:

a z bliska tak:

Dodam tylko, że stoi na byłym miejscu Lenina, czyż nie korzystna były ta zamiana?

w księgarnii Alexandry

W końcu także i w Budapeszcie otworzyli dużą księgarnię otwartą do późna wieczorem. Co pojechałem do Polski to się zastanawiałem, czemu tam może być i EMPiK i Traffic (przynajmniej w Warszawie) a tu nie. Duże księgarnie to istnieją już tu od dawna, ale zamykają się, jak bozia przykazała, o jakiejś szóstej czy też siódmej, dokładnie nie pamiętam, ale nie ma to większego znaczenia bo tak czy siak, dla mnie, za wcześnie, żeby mieć czas na spokojną wizytę. Wiadomość, że wydawnictwo Alexandra otwiera czteropiętową księgarnię na placu Nyugati, która ma być otwarta codziennie od 10 do północy musiałem więc przyjąć z zadowoleniem mimo, że Alexandra jest raczej firmą dość podłą.

Księgarnię otwarto hucznie już jakiś czas temu, ale dotarłem tam dopiero w ubiegły czwartek. Pretekstem było kupno kolejnego Pettsona (seria książek dla dzieci norweskiego pisarza Svena Nordqvista, absolutny bestseller wśród tutejszych dzieci, polecam choć, sam nie wiem czemu, po polsku, jak dotąd, Pettsony się nie ukazały) obiecanego Chłopakowi. Pettsona szybko znaleźliśmy i już mieliśmy wyjść, kiedy przyszła mi do głowy książka, którą od jakiegoś czasu szukam.

Chodzi mi o Budapesti skizo napisanego przez Attilę Hazaiego. Attila, którego poznałem kiedyś i stąd ta chęć przeczytania jego książki, to fajny chłopak, typowy współczesny pisarz: długie włosy, luzaczek, nadmierne ilości różnych substancji w przeszłości, czytelnicy za to bez przesady. Wydaje go wydawnictwo literackie Balassy.

Budapesti skizo nie było, powiedzieli mi w informacji. Czy może coś innego tego samego autora? Jest, zaraz, nazywa się to Szex a nappaliban czyli Seks w pokoju dziennym. Gdzie to znajdę? Już panu pokazuję, proszę na mną. Podchodzimy do półki ale nie z literaturą tylko z poradnikami dotyczącymi, czegóż to, seksu. Nieco się dziwię, nie sądziłem, że Attila napisałby coś w tym gatunku. Potem myślę, że może to ktoś inny o tym samym nazwisku. Książki nie ma, ale mam spytać na parterze, okazuje się, że tam jest. Ze skrzydełka obwoluty spogląda na mnie Attila, którego znam, więc kupuję.

Tę historyjkę, która tak elegancko ilustruje księgarstwo w erze tesco i auszanów, opowiem Attil przy najbliższym spotkaniu.

pod ambasadą brytyjską

Poszliśmy z Chłopakiem zapalić świeczki pod ambasadą bytyjską. W Londynie mieszkaliśmy przez rok, do dziś mam tam ładnych parę kolegów, pracuję też z ludźmi stamtąd, chciałem więc jakoś pokazać, że obchodzi mnie co tam się dzieje. Pod ambasadą o wpół do siódmej wieczorem nie było żadnych świeczek ani kwiatów, najwyraźniej byliśmy pierwsi. Kiedy zapalałem świeczki podszedł do nas policjant sprawdzić co robimy. Nic nie powiedzia, może dlatego, że rozmawialiśmy po polsku. Próbowałem akurat wyjaśnić Chłopakowi, że jeśli ktoś zginął to nie jest to to samo co zaginięcie.

węgierski, estoński, fiński

Jestem akurat w Estonii, czyli w kraju językowych krewniaków Węgrów. Poza nimi są jeszcze Finowie oraz jakieś plemiona na Syberii i tyle, nieduża rodzina, można powiedzieć.

W dodatku poza to językowe pokrewieństwo to jest coś czemu się wierzy raczej niż coś, co się widzi. Węgierski znam ale w Estonii nie pomaga to wogóle. W Finlandii kiedy tam byłem bardziej pomocne mi były wszechobecne napisy po szwedzku niż po fińsku dzięki temu, że trochę znam niemiecki. Znowu, węgierski nie miał żadnego znaczenia. Przy czym, warto wspomnieć, estoński i fiński są podobne, Estończycy, na przykład, chętnie oglądają fińską telewizję i często mówią po fińsku.

Tak więc Węgrzy wyjechawszy zagranicę wpadają w językową czarną dziurę. Podobnie jak cudzoziemcy nie rozumieją niczego znalazwszy się na Węgrzech tak i Węgrzy poza granicami swojego kraju nie rozumieją często ani słowa. Sytuacja nie jest przy tym symetryczna: można, jako nie-Węgier przeżyć ciekawe życie nie będąc ani razu na Węgrzech natomiast będąc Węgrem nie bardzo można sobie wyobrazić życia bez wyjazdu poza Węgry ani razu.

Polakowi językową sytuację Węgrów jest raczej trudno sobie przedstawić bo jako Słowianie od Niemiec aż po Adriatyk na południu i Pacyfik na wschodzie jakoś-coś tam rozumiemy na podstawie języka polskiego i dlatego na całym terenie języków słowiańskich czujemy się na swój sposób swojsko. Węgrzy tego uczucia wogóle nie znają, żal mi ich z tego powodu.