Napotkany niedawno znajomy opowiadał mi jak na wakacjach na działce ich siedmio- i pięcioletni synowie na całe dni znikali z bandą dzieci z okolicznych domków. Poinstruowani, że mają być z powrotem do wpół do dziesiątej wieczorem punktualnie się zjawiali. Dzieci szczęśliwe jak nie wiem co, rodzice spokojni. Nietypowo, co?
Nietypowo. Jakiś czas temu natknąłem się na artykuł opisujący kurczenie się przestrzeni, w której pozwala się poruszać ośmioletniemu dziecku na podstawie pewnej rodziny. Dziadek w tym wieku samodzielnie chodził na ryby sześć mil. Ojciec sam chodził do odległej o milę szkoły. Syna do szkoły odwozi się samochodem, sam może oddalać się od domu nie dalej niż trzysta jardów (artykuł po angielsku, w tekście ładna mapa ilustrująca te zmiany).
To jest raczej typowe. Boimy się o dzieci, pozwalamy im mniej, niż robiliśmy sami. A mój znajomy, skądinąd raczej normalny facet, jakoś puszcza je luzem bez obaw. Jak to jest?
Jest to możliwe ze względu na miejsce, gdzie znajduje się jego działka. Dość niezwykle, nie ma ogrodzenia wokół poszczególnych działek – właściciele często nie wiedzą nawet dokładnie, gdzie się one zaczynają i kończą – za to jest płot wokół całego terenu, na którym znajdują się działki. W płocie są furtki, które zamyka się na klucz, tak, że nikt postronny nie wejdzie a żadne dziecko nie wyjdzie bez dorosłych. Działkowicze poczuwają się do opieki nad wszystkimi dziećmi, tak więc jak zobaczą kogoś głodnego to dadzą jeść, jak płacze to pomogą albo odprowadzą do domu.
Skąd takie miejsce? Ano, dzięki komunistom. W latach dwudziestych albo trzydziestych, dokładnie nie pamiętam, grupa budapeszteńskich komunistów wykupiła wspólnie kawałek gruntu przy miejscowości Horány na wyspie szentendryńskiej, żeby spędzać na nim wakacje. Początkowo dostać się można było tam tylko łodzią a mieszkało się w namiotach. Osiedle, jeśli ten teren można tak określić, nazwali Vörös Meteor, czyli Czerwony Meteor.
Vörös Meteor dotrwał do socjalizmu i mimo, że zaczęły się tam pojawiać wielkie szyszki czarnymi samochodami a część współwłaścicieli porobiła kariery, istota osiedla się nie zmieniła. Zmiana ustroju spowodowała przechrzcenie miejsca na zwykły Meteor już bez przymiotników określających jego kolor ale poza tym znów wszystko zostało po staremu. W dalszym ciągu zmiana właściciela musi być zatwierdzana przez wspólnotę, w dalszym ciągu nie ma ogrodzeń między działkami a dzieci biegają sobie swobodnie po całym terenie. I to wszystko, mimo, że z terenu korzysta już trzecie pokolenie: wnuki inicjatorów przedsięwzięcia z rodzinami.
Muszę powiedzieć, że podoba mi się taki komunizm dla chętnych. Może byłby to nawet niezły ustrój gdyby pod wszystkimi względami był dobrowolny:)