W trakcie WOŚP-u zaoferowałem na licytację przechadzkę po Budapeszcie z Jeżem Węgierski, którą wylicytował Adam, jeden z wielkich bohaterów wydarzenia. Po konsultacjach zdecydowaliśmy się na podziemia Kőbányi, coś zarazem słabo znanego oraz industrialnego, tak jak sobie Adam tego zażyczył.
Wejść tam można tylko z przewodnikiem, grupowo. Na skutek szeregu perypetii dopiero niedawno udało się nam tam w końcu trafić.
Zwiedzanie odbywa się w środy wieczorem. Przed 19 przy wejściu do jakiegoś zakładu przy ulicy Bánya, czyli Kopalnianej, zebrała się grupa około 30-40 osób. Przeszliśmy kawałek ulicy do wejścia gdzie okazało się, że ktoś zmienił kłódkę i musimy zejść pod ziemię inną drogą. Tak dowiedzieliśmy się pierwszego faktu na temat piwnic: formalnie ich właścicielem jest samorząd, faktycznie jednak nikt się nimi za bardzo nie zajmuje.

Zeszliśmy na dół wąskimi schodami koło willi Drehera, która mieści się na terenie zakładu. Na dole od razu znaleźliśmy się w wielkim korytarzu o wysokości kilkunastu metrów.

Ruszyliśmy za naszym przewodnikiem, który co jakiś czas stawał i opowiadał nam o piwnicach i całej historii dzielnicy.

Kőbánya to po węgiersku kamieniołom. Choć dzielnica tak się nazywa pierwotnie był to region winny. Zbocza znajdującej się tam Starej Góry (Óhegy) pokryte były winnicami. Wino tu wytwarzane podobno było na tyle dobre, że zdarzało się, że gorszy produkt sprzedawano we Wiedniu jako „kőbáński”, taka była to marka.

W połowie dziewiętnastego wieku w Kőbányi pojawił się przemysł. Winiarze patrzyli na to krzywym okiem, ale ich protesty na nic się nie zdały. Władze miasta usunęły początkowe ograniczenia dla budowy zakładów przemysłowych, epidemia filoksery zadała winiarstwu ostateczny cios.


Pewnego razu część wyrobiska zapadła się. Całość równo obsunęła się, winnica leżąca nad piwnicą po prostu znajdowała się parę metrów niżej jak gdyby nic się nie stało. Efekt obsunięcia był mocno odczuwalny pod ziemią: podmuch wybijał drzwi, szyby, rzucił o ścianę wóz zaprzężony wołami.

Ważną gałęzią przemysłu były kamieniołomy. Wydobywano tu łatwo dostępny wapień, którego używano do budowy dynamicznie rozwijającego się wówczas miasta. Powstałe piwnice przyciągnęły piwowarów, którzy zobaczyli w nich idealne środowisko do produkcji piwa. W czasach, gdy nie istniały przemysłowe lodówki pomieszczenia o stałej i niskiej temperaturze były specjalnie cenne.



Wydobycie kamienia kontynuowano jeszcze przez jakiś czas tworząc regularną siatkę korytarzy z odnogami aż w końcu tańsza cegła wyparła kamień jako materiał budowlany. Pod koniec wojny przeniesiono tam produkcję lotniczą ze zbombardowanych zakładów na Csepelu.
Powstały tam wówczas schrony z filtrowaniem powietrza. Nie wiele wiadomo o tym komu i jak służyły. Niedawno zagrały w filmie pt. A vizsga (Egzamin), o którym pisałem kiedyś tu. A trakcie przechadzki obejrzeliśmy odpowiedni fragment filmu.

Koniec socjalizmu przyniósł też koniec wykorzystywania piwnic. W tej chwili służą one jedynie celom turystycznym, czasami odbywają się tam wyścigi rowerowe. Samorząd szuka pomysłów na wykorzystanie podziemi, którą są dla niego ciężarem.


Sam dzielnica leżąca nad podziemiami długo była synonimem nędzy. Ulice były niebrukowane, ciemne i niebezpieczne, a warunki mieszkaniowe fatalne. To właśnie tu oraz w Budafok mieściły się jaskinie, w których aż do lat 50-tych mieszkali ludzie. Mieszkańcy cierpieli z powodu szeregu chorób, pracownicy kamieniołomu z powodu pylicy, dzieci krzywicy, wszyscy gruźlicy.
Przechadzka trwała trzy godziny. Na końcu mogliśmy obejrzeć willę Drehera, słynnego założyciela browaru do dziś produkującego nazwane od niego piwo. Ten pałacyk przemysłowca czeka na remont, ale i w obecnym stanie urzeka swoim urokiem. Dziś można wynajmować go na imprezy.


Organizator Levente Somogyi to pasjonat historii miasta. Przechadzkę prowadził nad wyraz kompetentnie, widać było, że wkłada w to swoją duszę. Poza podziemiami Kőbányi prowadzi też wycieczki po bunkrach Csepelu. Człowiek wart jest polecenia, więcej informacji można znaleźć tu [HU].



W trakcie przechadzki tłumaczyłem Adamowi to, co nam mówił Levente. Pomyślałem czy nie warto byłoby zorganizować przechadzki z tłumaczeniem na polski dla tutejszych Polaków. Jeśliby wypaliła można by spróbować polskich wersji innych przechadzek, jest ich w mieście masa (zobacz tu czy też tu). Czyż nie byłby to piękny projekt dla jakiegoś nowo wybranego mniejszościowego samorządu polskiego?


