Witam po wakacjach, które z powodu braku internetu stały się też wakacjami od bloga.
Kolejny raz doświadczyłem, w jakim strachu ludzie tu czasem żyją. A było to tak. Będąc w Ostrzyhomie (Esztergom) na rodzinnym ślubie musieliśmy się dostać z miejsca, gdzie mieliśmy spać do restauracji na przyjęcie weselne. Zamówiliśmy taksówkę. Przyjechała natychmiast, taryfiarz gadatliwy, licznika nie włączył i mimo, że droga, którą jechaliśmy była krótka, zażyczył sobie 1200 forintów (17zł). Śpieszyliśmy się, zapłaciłem. Trzeba trafu, że wracając dostaliśmy tę samą taksówkę. Znów bez licznika, znów 1200 forintów. Była noc, więc albo poprzednio nas naciął (taryfa dzienna jest niższa zawsze niż nocna), albo teraz za mało sobie liczy. W to drugie nie wierzę, więc spytałem z głupia frant czy mógłby pokazać mi tej sumy na liczniku. Wówczas już wszyscy wysiedli poza mną a facet na to, że jak chcę z licznikiem to będę miał i, nie zważając na moje protesty, ruszył z powrotem do restauracji. Dojechawszy tam włączył licznik i jeszcze raz pojechaliśmy, tym razem dłuższą trasą. Wyszło 1600 forintów. To już mi się nie spodobało i zadzwoniłem po policję. Facet jeszcze jakiś czas postał obrzucając nas nieładnymi określeniami po czym klnąc odjechał. Przyjechała policja, rozmowa, notatka, w poniedziałek szef zdecyduje czy wszczynać sprawę: za porwanie, bo to, co taksówkarz zrobił można tak zakwalifikować grozi 3-5 lat.
Tyle sama sprawa. Teraz o strachu. Osobiście byłem z siebie zadowolony, że nie dałem się tej hienie a na końcu nawet nie zapłaciłem, ale Węgrzy, którzy ze mną byli nie podzielali mojego samozadowolenia. Nie trzeba było sprawy robić, dowiedziałem się, taksówkarze są zwartą mafią, oni to dopiero potrafią się zemścić. Nie bardzo wierzyłem swoim uszom: po tym numerze, jaki ten facet nam wywinął to my mamy się bać a nie on? Tak jednak sprawę widzieli Węgrzy.
Przyszły mi do głowy dwie w jakiś sposób podobne historie. Pierwsza miała miejsce dawno temu w latach dziewięćdziesiątych. Wysiadałem właśnie z metra na placu Moskwy, gdy zobaczyłem na peronie dwóch chłopaków rzucających sobie torbę starszego faceta, który bezradnie próbował ją złapać. Co się zbliżył to jednego to ten rzucał drugiemu. Sytuacja oczywista: kieszonkowcy zabrali gościowi torbę, zaraz mu znikną w tłumie. A sam tłum idzie ku schodom ruchomym, każdy patrzy przed siebie, niczego nie widzi.
Żal mi się zrobiło faceta, złapałem jednego z kieszonkowców akurat, gdy trzymał torbę, i wjechawszy na górę po schodach odstawiłem go na policję, która wszystko sobie obserwowała na monitorach. Zaraz zresztą musiałem go bronić, bo powitali go hakiem w brzuch, ale to inna historia. Potem musiałem zeznawać na sprawie. Okazało, że był to Rumun z jakiegoś przemysłowego miasteczka, wówczas w stanie totalnego kryzysu, które podobno wydało już imponującą armię kieszonkowców. Dostał, o ile pamiętam, trzy miesiące. I znowu strach: ci wszyscy Węgrzy, którzy niczego wówczas nie widzieli. Bali się na wszelki wypadek, bo a nuż złodziej ma koleżków, którzy tylko czekają, żeby komuś wsadzić kosę? Lepiej po prostu iść dalej.
Ostatnia historia będzie już bez dreszczyka. Na dzień strajku komunikacji dyrekcja szkoły Chłopaka odwołała zajęcia. Tak po prostu i bez uprzedzenia, zaledwie dzień wcześniej. Nie spodobało mi się to, bo szkoła koniec końców jest dzielnicowa, większość uczniów mieszka blisko więc nawet na piechotę mogliby przyjść. Jakieś lekcje można na pewno było zorganizować. Napisałem do pozostałych rodziców (mamy listę e-mailową) o tym sugerując, że następnym razem w takiej sytuacji szkoła powinna jednak zajęcia zorganizować a nie iść po linii najmniejszego oporu. Odzew 1: żeby tylko twojemu dziecku z powodu twojego listu coś się nie stało (jakby mojemu dziecku JUŻ coś się nie stało poprzez stratę dnia nauki). Odzew 2: dobrze, że napisałeś, tak samo myślę ale nie miałam odwagi.
Nie chciałbym na podstawie tych przypadków generalizować, ale sam fakt istnienia tej postawy strachu, z którą co raz się stykam jest ciekawy. A zarazem przygnębiający.