car szampanów

Węgrzy nie bardzo lubią wszystkiego co rosyjskie. Upraszczając można by powiedzieć, że dla Węgrów kraje na wschód od nich mogłyby spokojnie nie istnieć jeśliby tylko istniała jakaś rurka z gazem doprowadzająca tutaj ten cenny surowiec. Ale jest jeden wyjątek, co uświadomiłem sobie niedawno: Советское игристое czyli Sowietskoye igristoje, w węgierskiej pisowni Szovjetszkoje igrisztoje.

Ten szampan jest do dziś tutaj bardzo popularny. Na tyle, że jakiś tutejszy przedsiębiorca produkuje dziś napój pod tą nazwą „ściśle przestrzegając wymogów orginalnej receptury”. Ma na to podobno licencję, już sobie wyobrażam jak na początku lat dziewięćdziesiątych dobijają targu nad wódką, za plik baksów w tej sprawie węgierski przedsiębiorca z nomenklaturowcem z rosyjskiej fabryki. Poza napisem tytułowym cała reszta informacji na etykietce jest po węgiersku.

Szampan jest absurdalnie tani – dziś widziałem go w sklepie za 469 forintów, czyli 6,67 złotych. Oczywistym jest, że w butelce jest tanie wino nasycone dwutlenkiem węgla a nie prawdziwy szampan.

SI

Węgierskoje igristoje, źródło: Tassi

A samego szampana reklamują ostatnio, z okazji Sylwestra, na billboardach. A pezsgők cárja czyli Car szampanów głosi napis.

Przypadkowo wyszedł mi wpis okolicznościowy. Dosiego Nowego Roku oraz BUÉK zatem wszystkim!

Reklama

spotkanie z Krzysztofem Vargą w Alexandrze

Właśnie wróciłem ze spotkania autorskiego na temat węgierskiego wydania Gulaszu z Turula czyli Turulpörökölt zorganizowanego przez Instytut Polski w sklepie Alexandry przy dworcu Nyugati. Szedłem tam ciekaw głównie reakcji czytelników węgierskich. Książka jest dostępna w księgarniach już od jakiegoś czasu, jej fragmenty pojawiły się w internecie a w gazetach ukazało się parę recenzji. Wśród komentarzy w internecie pojawiło się szereg bardzo emocjonalnych reakcji przechodzących miejscami w bluzg, wszystkiego się więc można było spodziewać.

Zainteresowanie książką okazało się być spore. Salka na czwartym piętrze księgarni nabita tak, że nie dość, że część ludzi stała to niektórzy wręcz się nie zmieścili a słuchali rozmowy ze schodów. Ludzi było coś ze stu, co jak na dwutysięczny nakład książki oznacza jakieś 5% czytelników czyli sporo. Pojawiły się też dwie ekipy telewizyjne.

Wszystkiego się więc można było spodziewać ale spotkanie przebiegło w bardzo zrelaksowanej atmosferze. Wypełniła je rozmowa, którą prowadził z autorem Balázs Lévai oraz przeczytane trzy fragmenty książki. Nie było pytań publiczności, których tak byłem ciekaw, choć i z reakcji na poszczególne pytania i odpowiedzi można było wyczytać, że jej nastawienie jest przyjazne.

Już pierwszy przeczytany przez aktora fragment książki wywołujący co chwila chichranie publiczności nadał spotkaniu pogodny nastrój. Pytania, na które Varga odpowiadał często żartobliwie i z szerokim uśmiechem rozbroiły publiczność do końca. Swoją drogą, większość ludzi rozumiała po polsku, co widać było kiedy reagowali na na wypowiedzi Krzysztofa jeszcze zanim na węgierski przełożyła je tłumaczka.

Na początku Lévai sprawdził znajomość Krzysztofa spraw węgierskich. Ten prawidłowo podał nazwy klubów piłkarskich, rodzai piwa, nazwiska winiarzy, padł tylko na pytaniu na temat jakiegoś filmu, o którym też nic nie wiedziałem. Później już mówiono tylko o książce, charakterze narodowym Węgrów, historii, turulu, kuchni węgierskiej i różnych zakamarkach Budapesztu. Zapadło mi w głowę co Krzysztof powiedział o historii: dla Węgrów jest ona coraz ważniejsza, dla Polaków coraz mniej.

Zamieszki z jesieni 2006 roku Krzysztof przedstawił jako rodzaj reklamy zapowiadającej swojej książki. Po nich wszyscy zaczęli być ciekawi Węgier i w tej sytuacji nagroda czytelników Nike dla książki nie zaskakuje. Przejmująco opisał scenę z placu Kossutha gdy demonstracji i policjanci z kordonu zgodnie śpiewają hymn. -Aż mi ciarki przeszły po plecach, mimo, że nie jestem sentymentalny – mówi. Publiczność pod wrażeniem, cisza. – Ale dwa dni później znów się napieprzali na ulicach jak poprzednio – dodaje, i znowu wszyscy się śmieją.

Krzysztof nie odpowiedział na pytanie kto mógłby napisać podobną książkę o Polsce a szkoda bo sam byłbym ciekaw kogo by widział w tej roli. Jakieś dziesięć lat temu ukazała się angielska zabawna instrukcja obsługi Polaków dla amerykańskich biznesmenów pt. Shortcuts to Poland ale to raczej rzecz dużo bardziej powierzchowna niż Gulasz.

Ciekawy był przytoczony przez Krzysztofa fragment dyskusji z Warszawy. Na zarzut wobec książki, że jest czarnym PR-em zniechęcającym do odwiedzania Węgier ktoś odparł, że książka pisana z czystej miłości do Węgier – takich, jakie są.

Ostatni przeczytany fragment dotyczył malarskiej panoramy z Ópusztaszer przedstawiającej honfoglalás czyli zajęcie ojczyzny jak to Węgrzy nazywają podbój Kotliny Karpackiej przez swoich przodków. Wychodząc mijałem jedną z ekip telewizyjnych i przechodząc koło nich podsłuchałem jak akustyk tłumaczył kamerzyście (lub odwrotnie) jak też to naprawdę z tym było. Rozmowy wysłuchali ale swoje i tak wiedzą:)

„Gulasz z turula” budzi emocje na Węgrzech

Blog Lengyelország ma (Polska dzisiaj) podał informację o ukazaniu się po węgiersku książki Krzystofa Vargi Gulasz z turula, o której już kiedyś pisałem. Notka w zasadzie krótka, rzeczowa: książka wyszła a w Polsce dostała właśnie Nike, jest też zdjęcie  Vargi.

Pod tekstem rozgorzała dyskusja dotąd przynosząca 141 komentarzy, czyli nieźle jak na temat i dość suchy styl notki. Dyskusja fajna, ożywiana interesującymi bluzgami, więc podaję najważniejsze motywy.
-ci parszywi Żydzi
-ci Cyganie
-na Słowacji nienawidzą Węgrów
-kurwa
-Varga jest liberal-bolszewikiem
-paskudzicie we własne gniazdo – czemu, inne narody tego nie robią!
-jesteście oszołomami
-parszywi Węgrzy
-czemu nam próbujecie zohydzać węgierskość?
-kurwa
-kutas
-nie znasz się

Z czasem jednak dyskusja traci na energii i robi się mniej ciekawa bo pojawiają się tacy, co książkę przeczytali i coś tam bełkocą na temat autoironii, poczuciu humoru i zmyśle obserwacyjnym autora. Niestety, taki już jest ten internet, takich osobników nie da się uniknąć nawet w najciekawszych dyskusjach.

jak poznać nie-Węgra

Jadąc w śródmieściu samochodem przystanąłem na czerwonym świetle. Spojrzałem na chodnika, akurat przechodziła jakaś rodzina. Z przodu ojciec, chyba z synem, uwagę jednak moją przykuły idące za nimi matka z córką, tak na oko 8-9 lat. Cudzoziemcy, przemknęło mi przez głowę. Czemu? Bo matka i córka się śmiały. Śmiały się beztrosko, radośnie, szczerze, z całej duszy. Tego u Węgrów chyba jeszcze nie widziałem, tu się takiego wyzwolonego śmiechu nie doświadcza. Ot, sposób na odróżnianie Węgrów od nie-Węgrów.

„coś pozytywnego o Węgrzech”

Gdy napisałem o badaniach, z których wynika, że na Węgrzech ludzie nie ufają sobie nazwazjem wierny czytelnik Mags tak to skomentował:

(…) Czy moglbys kiedys znalezc Wegra lub Wegierke ktora moglaby na forum
Twojego blogu ukazac pozytywne strony zycia w krainie Bratankow (poza
winem, krajobrazami, architektura i interesujacym kobietami), ich
osiagniecia kulturowe, techniczne w ciagu ostatnich paru lat w skali
europejskiej i globalnej (poza najslynniejszym programista Worda i
Excella ktory polecial w kosmos i podobno nadal cos stamtad po
wegiersku).Jednym slowem cokolwiek co pomoglo by mi zatrzec to
negatywne uczucie ktore rzuca sie cieniem na moja percepcje Madziarow
(…)

Niezłe pytanie, pomyślałem. I postanowiłem przeprowadzić nieformalne badanie w tej kwestii pytając koło dwudziestu znajomych co pozytywnego widzą na Węgrzech, z czego są dumni – poza winem, krajobrazami, architekturą i interesującymi kobietami, zgodnie z sugestią Magsa. Od razu zastrzegam się, że czego się dowiedziałem nie na żadnej wartości naukowej bo to po prostu byli moi znajomi a nie próbka statystyczna.

Pierwsze wrażenie to to, że cudzoziemcy, bo ładnych paru ich znalazło się w grupie zapytanych, bardziej lubią Węgry niż sami Węgrzy. Bo cudzoziemcy zawsze powiedzieli coś pozytywnego, ci Węgrzy natomiast… Rozmawiałem z pewnym Węgrem, który na pytanie z czego jest dumny oświadczył mi, że, po pierwsze, z tego, że jest Węgrem oraz, po drugie, z ponad tysiąletniej historii państwa. Dopytywałem: a co jest dobrego obecnie? Na co on: nic, absolutnie nic, cały kraj nam do szczętu rozwalili!!

W podobnej rozmowie z innym Węgrem rzucił on: najpierw niszczyli kraj przez czterdzieści lat a potem przez dwadzieścia, odnosząc się do okresu socjalizmu oraz obecnej demokracji. Zaoponowałem: przecież kiedyś, na przykład, nie można było wyjeżdzać (mój znajomy akurat został skazany zaocznie na więzienie za nielegalny wyjazd z kraju do Niemiec) a teraz, proszę bardzo, nawet Schengen mamy, na co on: ja mam za co jeździć ale ludzie nie mają. Poczułem, że nie przekonam.

Ale zostawmy te anegdotki, weźmy się za listę. Co więc mamy fajnego na Węgrzech, z czego można być tu dumnym, podaję bez ładu i składu, rzeczy mniej i więcej ważne.

  • pokojowy tłum Jak tu się dużo ludzi zbierze to, z wyjątkiem meczy piłkarskich oraz demonstracji skrajnej prawicy, nie wyzwala to w nich agresji. Podam przykład: kiedy się odbywają sierpniowe fajerwerki w Budapeszcie to schodzi się je oglądać jakiś milion ludzi i nic, nikt nie rzuca butelek w powietrze, nie ma burd, wyzwisk. Pilnuje tego pewnie jakiś trzydziestu policjantów, co zupełnie starcza.
  • bezpieczeństwo Budapeszt – Węgry – są strasznie bezpiecznym miejscem. Na ulicach w nocy można chodzić, od napotkanych ludzi nie oczekuje się agresji. Kolega Francuz zwrócił moją uwagę, że tu nie widzi się bójek na ulicach. Kolejna rzecz, której się nie widuje to
  • pijacy Alkohol można kupić wszędzie i o każdej porze, pálinkę można legalnie pędzić w licznych małych, miejscowych gorzelniach – i nic. Pijanych, poza wiecznie nieco zaprutymi homelessami, nie ma.
  • muzyka Poziom życia muzycznego jest tu wysoki. Wielu ludzi mi opowiadało o różnych aspektach tego. Mamy więc tu Fesztivál Zenekor (Orkiestra Festiwalowa), która, akurat gdzieś widziałem jakąś klasyfikację, zalicza się do pierwszej dziesiątki orkiestr świata. Muzyka dla dzieci jest tu zadziwiająco wysokiej jakość, o czym kiedyś pisałem. Mówiono mi też o nauce muzyki metodą Kodálya, ale tego jestem już mniej pewny bo efektów w postaci poziomu kultury muzycznej przeciętnego Węgra (ani nie grają na instrumentach ani nie śpiewają) mało widać.
  • taksówki W Budapeszcie mamy, moim zdaniem, najlepszy system taksówkarski na świecie. Wystarczy znać parę numerów firm (hieny czatujące na naiwnych na ulicy i tutaj warto omijać) i ma się w zasadzie gwarantowaną taksówkę w ciągu dziesięciu, max piętnastu, minut, którą można zamówić po angielsku, jeśli się chce, można płacić kartą, nie oszukują.
  • rowerzyści Największa masa krytyczna na świecie, bujnie rozwijający się ponadpolityczny ruch rowerzystów – geniale.
  • język w prasie Węgierska prasa nie poraża poziomem, odraża natomiast upartyjnieniem. Tym niemniej język niektórych artykułów w indexie czy Magyar Narancs potrafi zachwycić swoim bogactwem i wyrafinowanym poczuciem humoru.
  • Pesti Est czyli bezpłatny informator kulturalny do zabrania z kina, teatru czy kawiarni plus strona internetowa. Przedsięwzięcie początkowo miało formę złożonej kartki A4 z programem kin, obecnie jest znakomity informator co-gdzie. Jego sukces doprowadził do powstania masy konkurencyjnych wydawnictw, więc przebierać-wybierać.
  • porszívó-orrszívó czyli genialny oczyszczacz nosa dla dzieci. Dzięki niemu nie ma problemu zatkanego nosa u małych dzieci. Nie pamiętam już ile z nich posłałem (cały dumny) znajomym do Polski. Mała rzecz a cieszy.
  • romkocsmy czyli knajpki w ruderach. Szalenie stylowe i popularne, konieczna rzecz do pokazania znajomym z zagranicy. Pisałem już o nich szereg razy (tu, tu, tu, tu i ostatnio tu).
  • szoborpark czyli park pomników. Jedyni w Europie Wschodniej Węgrzy genialnie zachowali wszystkie swoje pomniki komunistyczne przenosząc je do parku na przedmieściach Budapesztu, ku pamięci – i ku uciesze turystów. Pisałem o tym tu.
  • gyes czyli trzyletni urlop macierzyński Obiekt westnień cudzoziemców oraz bez wątpienia jeden z powodów obecnych węgierskich kłopotów budżetowych. Najważniejszą pewnie rzeczą jest, że można być w domu z dzieckiem przez trzy lata i nie traci się pracy. Tylko na Węgrzech!
  • Romskie posłanki do Parlamentu Europejskiego Węgierska polityka to dość smutne temat ale i tu są jaśniejsze momenty. Węgry są mianowicie jedynym krajem EU, który do Parlementu Europejskiego Romów i od razu dwóch i to od razu dwie kobiety. W dodatku pochodzą one z dwóch wzajemnie zwalczających się obozów bardzo podzielonej węgierskiej polityki: Viktória Mohácsi dostała się z rekomendacji Fideszu a Lívia Járóka z listy SzDSzu.
  • András Simonyi. Były ambasador Węgier w USA genialnie potrafił się zachować gdy Stephen Colbert zabawił się kosztem Węgier nawołując widzów swojego Colbert Report do głosowania na niego w internetowym plebiscycie na nazwę nowego mostu (nazywa się Megyeri). Zamiast obrazić się jak Kazachowie na Borata wystąpił w programie wykazując się ogromnym poczuciem humoru (pisałem o tym tu i tu). Węgry ogromnie zyskały dzięki niemu w tej chwili. Obecnie jest szefem Korda Studios, jeśli mu tak pójdzie jak w czasie ambasadorowania bo wkrótce Węgrzy zakasują Hollywood.

No, tym razem to dopiero spodziewam się komentarzy. Podawajcie też swoje przykłady co wam się na Węgrzech podoba.
***
Spodobał ci się ten post? Przetłumacz go na inne języki na Der Mundo.

czemu Węgrzy nie emigrują?

Takie pytanie zadał mi czytelnik Marcin, z którym już wcześniej odbyłem ciekawą dyskusję na temat bicia węgierskich kiboli przez słowacką policję w Dunajskiej Stredzie. Pretekstem stał się artykuł w Wyborczej na temat wpływu emigracji z nowych krajów unii do starych jej członków (praktycznie niezauważalny), w którym pojawiły się statystyki dotyczące migracji. Zacytujmy:

Choć Polacy są zdecydowanie największą grupą migrujących z Europy
Środkowej, to nie nas najbardziej dotknęły migracje. Z kraju
wyprowadziło się w ciągu ostatnich czterech lat i pozostaje tam nadal
3,1 proc. Litwinów, 3 proc. Cypryjczyków, 2,5 proc. Rumunów i po 2
proc. Polaków i Słowaków. Najrzadziej (0,4 proc.) wyjeżdżali Węgrzy.
Byli nawet mniej skłonni do emigracji niż wielu obywateli "starej" UE.

Tak też faktycznie jest. Potoczna obserwacja to potwierdza: Węgrzy nie emigrują.

Nie jest to zresztą zjawisko nowe. Jeszcze za socjalizmu niewielu Węgrów opuszczało swój kraj. Powodem było z pewnością to, że wtedy żyło się tam relatywnie nieźle, ale słuchając z jaką odrazą opowiadają Węgrzy o ówczesnych półkryminalnych (trudno było w socjalizmie wszystko robić legalnie) polskich handlarzach – oni (Węgrzy) takich rzeczy nie robili i jeśli jeździli to z godnością i własną walutą to wyczuwam, że chodzi tu o coś więcej.

Sądzę, że decydującą rolę grają tu lęk przed niepewnością oraz siła więzi środowiskowych żywiąca się na braku zaufania do innych. O tych cechach Węgrów mówiła Mária Kopp w wywiadzie na temat publikacji Stan ducha Węgrów 2008, o której pisałem jakiś czas temu.

Nie jest tak, że wszystkim żyje się tu teraz dobrze czy też na tyle lepiej niż w Polsce, na Litwie czy w Rumunii, żeby sama myśl o emigracji była wykluczona. Tu też sporo ludzi niezadowolonych ze swojego życia ale, w odróżnieniu od wymienionych krajów, raczej znoszących swój los niż próbujących szukać szczęścia za granicą. Silny lęk przed niepewnością powoduje, że przedkładają to, co znane choć może frustrujące nad szansę poprawy sytuacji obarczoną jednak pewną niepewnością. Sam mam w tutejszej rodzinie młodego krewnego, który mimo, że strasznie narzeka na swój los to jednak nie jest skłonny spróbować szukać lepszej pracy choćby w Budapeszcie, nie mówiąc już o jakiejś tam Irlandii czy Anglii.

Brak zaufania do innych z kolei powoduje, że, przynajmniej mentalnie, człowiek zależy (jest uzależniony?) od rodziny i znajomych. Bo przecież tylko na nich można liczyć, bez nich człowiek na ma szansy niczego osiągnąć ani załatwić, a za granicą ich nie ma. Wielu ludziom w głowie się pewnie nie mieści, że można żyć bez takiego kokonu ochronnego, wtedy się zginie, uważają.

Ciekawe, że obie te cechy tak negatywnie wpływające na życie na Węgrzech utrudniają też wyrwanie się stąd.

***

Spodobał ci się ten post? Przetłumacz go na inne języki na Der Mundo.

rywalizacja po węgiersku

Niedawno opowiedziano mi historię z rodziny Śliwki. Jej odlegli przodkowie, dwaj bracia, mieszkali na wsi. Jeden był w niej pierwszym gospodarzem a drugi był niewiele tylko gorszy. Rywalizowali ze sobą choć bynajmniej nie w szlachetny sposób. Wyniszczając się nawzajem, były w międzyczasie między innymi i podpalenia na dużą skalę, doprowadzili do tego, że obaj utracili w swoje majątki. Wyemigrowali potem do Ameryki, jeden został, drugi wrócił ale to już inna historia.

Historia jak z kawału o rosyjskim chłopie, któremu Bóg zaoferował czego by ten tylko nie zapragnął z tym, że jego sąsiad dostanie dwa razy tyle: chłop zażyczył sobie, by Bóg mu wydłubał jedno oko …

Nie wiem co z tą historią począć. Przerażająca, samozniszczenie bez jakichkolwiek czynników zewnętrznych, na które możnaby cokolwiek zwalić. Cóż to za mentalność, która doprowadza do takich zachowań. Zastanawiam się czy jest ona chłopska, węgierska czy jakaś jeszcze inna.

***

Spodobał ci się ten wpis? Przetłumacz go na inne języki na Der Mundo.

przepaść – dla samobójców?

Znajoma zrelacjonowała mi rozmowę dwóch swoich koleżanek (wszystkie Węgierki). Jedna wróciła właśnie z wakacji w Hiszpanii i opowiada o tym. Mówi: była tam wielka góra, weszliśmy na nią a tam głęboka przepaść. Druga w spontanicznej reakcji na to: dużo samobójców tam skacze?

Porażają sobie takie nieistotne rozmowy o filmowej intensywności bo zdają się dużo zdradzać o tym jak działa umysł węgierski. Samobójstwo a nie widok, paralotniarze, alpiniści, że jest zimno, itd., jako pierwsze skojarzenie wobec miejsca, które jest po prostu wysokie – taki przypadkiem przeprowadzony eksperyment psychologiczny.

***

Spodobał ci się ten wpis? Przetłumacz go na inne języki na Der Mundo.

rowasz

Chłopak przyszedł ze szkoły i zaczął się domagać, żebym mu wyszukał w internecie rowaszowy (rovásírás) alfabet. Chodzi o stare runopodobne pismo węgierskie, które zanikło z przyjęciem chrześcijaństwa za wyjątkiem ziem szeklerskich (Székelyföld), gdzie przetrwało do połowy dziewiętnastego wieku.

Nie ma problemu. Informację znaleźliśmy w wikipedii (zarówno węgierskiej – niezły, obszerny artykuł – jak i polskiej) i Chłopak niezwłocznie zabrał się za przepisywanie alfabetu a potem zaraz pisanie tajnego listu do kolegi.

Pismo Węgrzy przejęli podobno od ludów tureckich. Ciekawostką jest to, że zwykle pisze się nim od prawej do lewej.


Liczby pisze się przy pomocy ograniczonej liczby cyfr. Te z kolei mają mieć swój rodowód głównie w cyfrach rzymskich.

Rowasz nie są bynajmniej pismem martwym. Cały czas istnieją entuzjaści, którzy próbują podtrzymywać tę tradycję piśmienniczą. Pojawiają się książki do nauki pisma a nawet pozycje w nim wydawane.

Forrai Sándor Rovásíró Kör (Krąg Pisma Rowasz im. Sándora Forrai) organizuje konkursy znajomości pisma dla młodzieży. W internecie można znaleźć popularną powieść młodzieżową Egri csillagok (Gwiazdy Egeru) w wersji rowaszowej. W jakimś sklepie widziałem grę do nauki pisma pod nazwą Pismo naszych przodków.

Kiedyś poznałem nawet chłopaka, który pisał swój dziennik używając pisma rowasz.

Obecnie pismo odgrywa rolę polityczną. Zostało poniekąd zaanektowane przez prawicę narodową ze względu na swój charakter historyczny, choć może istotniejszym jest fakt, że pismo używano jeszcze 150 lat temu w Siedmiogrodzie a wszystko co pochodzi z Siedmiogrodu jest bez wyjątku miłe duszy prawicowej.

I tak rowasz pojawia w prawicowej propagandzie (mój wcześniejszy wpis wzmiankujący to tu) a koszulki z napisami rowaszowymi są do kupienia w sklepie Szittya (szittya oznacza takiego bardzo węgierskiego Węgra), o którym tak ładnie pisał Krzysztof Varga w Gulaszu z turula.

Sam sklep sprzedaje narodowe w charakterze książki (ciekawostka: zauważyłem tam książkę Lefebra, chyba z rozpędu go tam zamieścili, bo nie słyszałem, żeby zajmował wyraziste stanowisko w odniesieniu do węgierskiej kwestii narodowej), muzykę i upominki, i jest w kręgach prawicowych jednym z najważniejszych miejsc tego typu.

Swoją drogą to zawłaszczanie symboli narodowych przez prawicę odbywa się u nas pełną parą. To prawica tylko może nosić kokardy 15 marca, to prawica rości sobie wyłączne prawo do obchodów rocznicy powstania 1956 roku, to prawica wymachuje flagami węgierskimi (choć tu dla pewności dodaje się zwykle flagę z pasami Árpádów – zdjęcie na przykład tu). Doszło do tego, że prawicowi demonstranci określają się słowem "Węgrzy" jakby ci, co się z nimi nie zgadzają byli Marsjanami. Kolega kiedyś zwierzył mi się nawet z rozpaczą, że nie kupi córce stroju ludowego bo to takie prawicowe, choć żałuje przy tym, że tak się dzieje.

Ale żeby nieco weselej zakończyć, poniżej zapewne pierwszy w historii przykład zapisu tekstu w języku polskim w rowaszu. Kto da radę odczytać? Przypominam, że robi się to od prawej do lewej.

***

Spodobał ci się post? Przetłumacz go na inne języki na Der Mundo.

strach

Witam po wakacjach, które z powodu braku internetu stały się też wakacjami od bloga.

Kolejny raz doświadczyłem, w jakim strachu ludzie tu czasem żyją. A było to tak. Będąc w Ostrzyhomie (Esztergom) na rodzinnym ślubie musieliśmy się dostać z miejsca, gdzie mieliśmy spać do restauracji na przyjęcie weselne. Zamówiliśmy taksówkę. Przyjechała natychmiast, taryfiarz gadatliwy, licznika nie włączył i mimo, że droga, którą jechaliśmy była krótka, zażyczył sobie 1200 forintów (17zł). Śpieszyliśmy się, zapłaciłem. Trzeba trafu, że wracając dostaliśmy tę samą taksówkę. Znów bez licznika, znów 1200 forintów. Była noc, więc albo poprzednio nas naciął (taryfa dzienna jest niższa zawsze niż nocna), albo teraz za mało sobie liczy. W to drugie nie wierzę, więc spytałem z głupia frant czy mógłby pokazać mi tej sumy na liczniku. Wówczas już wszyscy wysiedli poza mną a facet na to, że jak chcę z licznikiem to będę miał i, nie zważając na moje protesty, ruszył z powrotem do restauracji. Dojechawszy tam włączył licznik i jeszcze raz pojechaliśmy, tym razem dłuższą trasą. Wyszło 1600 forintów. To już mi się nie spodobało i zadzwoniłem po policję. Facet jeszcze jakiś czas postał obrzucając nas nieładnymi określeniami po czym klnąc odjechał. Przyjechała policja, rozmowa, notatka, w poniedziałek szef zdecyduje czy wszczynać sprawę: za porwanie, bo to, co taksówkarz zrobił można tak zakwalifikować grozi 3-5 lat.

Tyle sama sprawa. Teraz o strachu. Osobiście byłem z siebie zadowolony, że nie dałem się tej hienie a na końcu nawet nie zapłaciłem, ale Węgrzy, którzy ze mną byli nie podzielali mojego samozadowolenia. Nie trzeba było sprawy robić, dowiedziałem się, taksówkarze są zwartą mafią, oni to dopiero potrafią się zemścić. Nie bardzo wierzyłem swoim uszom: po tym numerze, jaki ten facet nam wywinął to my mamy się bać a nie on? Tak jednak sprawę widzieli Węgrzy. 

Przyszły mi do głowy dwie w jakiś sposób podobne historie. Pierwsza miała miejsce dawno temu w latach dziewięćdziesiątych. Wysiadałem właśnie z metra na placu Moskwy, gdy zobaczyłem na peronie dwóch chłopaków rzucających sobie torbę starszego faceta, który bezradnie próbował ją złapać. Co się zbliżył to jednego to ten rzucał drugiemu. Sytuacja oczywista: kieszonkowcy zabrali gościowi torbę, zaraz mu znikną w tłumie. A sam tłum idzie ku schodom ruchomym, każdy patrzy przed siebie, niczego nie widzi.

Żal mi się zrobiło faceta, złapałem jednego z kieszonkowców akurat, gdy trzymał torbę, i wjechawszy na górę po schodach odstawiłem go na policję, która wszystko sobie obserwowała na monitorach. Zaraz zresztą musiałem go bronić, bo powitali go hakiem w brzuch, ale to inna historia. Potem musiałem zeznawać na sprawie. Okazało, że był to Rumun z jakiegoś przemysłowego miasteczka, wówczas w stanie totalnego kryzysu, które podobno wydało już imponującą armię kieszonkowców. Dostał, o ile pamiętam, trzy miesiące. I znowu strach: ci wszyscy Węgrzy, którzy niczego wówczas nie widzieli. Bali się na wszelki wypadek, bo a nuż złodziej ma koleżków, którzy tylko czekają, żeby komuś wsadzić kosę? Lepiej po prostu iść dalej.

Ostatnia historia będzie już bez dreszczyka. Na dzień strajku komunikacji dyrekcja szkoły Chłopaka odwołała zajęcia. Tak po prostu i bez uprzedzenia, zaledwie dzień wcześniej. Nie spodobało mi się to, bo szkoła koniec końców jest dzielnicowa, większość uczniów mieszka blisko więc nawet na piechotę mogliby przyjść. Jakieś lekcje można na pewno było zorganizować. Napisałem do pozostałych rodziców (mamy listę e-mailową) o tym sugerując, że następnym razem w takiej sytuacji szkoła powinna jednak zajęcia zorganizować a nie iść po linii najmniejszego oporu. Odzew 1: żeby tylko twojemu dziecku z powodu twojego listu coś się nie stało (jakby mojemu dziecku JUŻ coś się nie stało poprzez stratę dnia nauki). Odzew 2: dobrze, że napisałeś, tak samo myślę ale nie miałam odwagi. 

Nie chciałbym na podstawie tych przypadków generalizować, ale sam fakt istnienia tej postawy strachu, z którą co raz się stykam jest ciekawy. A zarazem przygnębiający.