niejasne związki ulic i bułek

Czy między budapesztańską ulicą Nagymező, co na polski tłumaczy się wielkie pole, a Wielopolem w Krakowie jest jakiś związek?

Skąd się wzięły bułki, które nazywa się tutaj császárzsemle, czyli bułki cesarskie, a w Polsce kajzerki?

znajdź różnicę między kajzerką a császárzsemle

Reklama

Chanuka

Pisałem kiedyś o tajnej dzielnicy żydowskiej. Okazuje się, że przestaje chyba ona być taka tajna. Właśnie widziałem – parę kroków od mojego domu – małą uroczystość zapalania świecy na chanukowym świeczniku.

Wydarzenie nie zgromadziło tłumów. Było nas coś ze dwadzieścia osób, głównie młodsi choć też jakieś trzy-cztery osoby nieco poważniejszego wieku. Paru chłopaków w jarmułkach, dziewczyna w czapce narciarskiej z napisem Israel, zauważalny brak ortodoksów. Dwóch strażników ze straży dzielnicowej w odblaskowych kamizelkach stoi pod ścianą z rękami w kieszeniach. Pod targowym namiotem na skrzynkach po piwie głośniki oraz spora menora. Worki z używaną odzieżą czekają na homelessów. Leci, tak na ucho sądząc, izraelski pop chanukalny, dwie dziewczyny ćwiczą do muzyki kroki tańca.

Piętnaście po piątej młody chłopak w bejsbolówce – popularne nakrycie głowy wśród tutejszych Żydów – wita wszystkich przez fatalnie nagłośniony mikrofon. Parę słów nieformalnego przywitania i oddaje głos starszemu mężczyźnie, którego tytułuje Péter bácsi. Ten krótko opowiada o Machabeuszach, cudzie oliwnym i o potrzebie wiary w cuda. Następuje zapalanie menory. Podczas gdy Péter bácsi walczy z podmuchami wiatru zapalając świece, czego, nawiasem mówiąc, zupełnie nie ułatwia mu jego wzrost, uczestnicy śpiewają, kto głośniej kto ciszej, kto gorzej kto lepiej, coś po hebrajsku, prawdopodobnie chanukową kolędę. Sklepikarz z warzywniaka przez ulicę, u którego w ciągu dnia stoi menora, częstuje wszystkich racuchami, nienajlepsze muszę powiedzieć, ale zjadam. Gdy zaczyna się nauka tańca (mają być też wiersze) zwijam się bo mają przyjść do nas goście. Żegnam się tylko z chłopakiem w bejsbolówce, trudno zniknąć niespotrzeżenie z dwudziestoosobowego tłumu a nie chcę tak po prostu odejść. Chłopak zaprasza serdecznie na jutro.

Péter bácsi przemawia

zapalanie świeczek

Wydarzenie niewielkie ale ważne. Symbolizuje zachodzącą zmianę w zachowaniu Żydów na Węgrzech. Jeśli kiedyś było to "nie powinnismy sie wstydzic tego kim jestesmy ale i nie obnosic sie z tym” to teraz pojawia się chęć zamanifestowania, radosnego pokazania tego, że jest się Żydem. Nie tylko można to teraz zrobić ale i mają na to ochotę.

Obyczaj publicznego zapalania menory parę lat temu wprowadzili członkowie
budapesztańskiej jesziwy Chaba Lubawicz. Stawiają wielką menorę przed dworcem Nyugati i co wieczór zaproszeni goście zapalają kolejne świece (w tym roku pierwszym był minister kultury) przy akompaniamencie muzyki i tańców. Na uroczystość przychodzi sporo ludzi, premier i prezydent przysyłają listy, wspominają o tym mediay (na przykład tu). Moi ortodoksyjni sąsiedzi Meira i Mojszi krzywili się mówiąc, że to amerykańskie nowinki i lepiej takich demonstracji nie urządzać. I faktycznie, reakcja pojawiła się szybko. Obok menor, w międzyczasie zaczęto je zapalać też w innych miejscach, zaczęto stawiać krzyże z nawiązaniami do chrześcijańskiego charakteru Węgier. Walka symboli trwa i dziś.

***


Czemu mnie tak to wszystko interesuje? Czemu opisuję wizyty w koszenej restauracji czy też koszerną palinkę, czemu piszę o ortodoksyjnych sąsiadach? Ta moja ciekawość Żydów bierze się z poczucia ich braku, który miałem w Polsce. Słyszałem o nich – choćby w opowiadaniach mamy z dzieciństwa – czytałem, napotykałem ślady wciąż ale nie spotykałem ich. W dzieciństwie nie znałem nikogo o kim wiedziałbym, że jest Żydem. Mieli być wszędzie, być geniuszami handlu, chasydami, komunistami, kapitalistami, władcami świata, lumpenproletariatem, sklepikarzami, mieli nosić tefilim albo być zasymilowanymi, mieli być ordynansami w wojsku polskim a potem dowódcami w armii izraelskiej a ja nie mogłem poznać się z żadnym z nich. Nieuchwytni, tajemniczy, swą nieobecnością pobudzali tylko moją wyobraźnię. Kiedy już jako student spotkałem pewną dziewczyną, która powiedziała mi, że jest Żydówką niemal zakochałem się w niej – z ciekawości. Teraz przynajmniej Żydzi są tu, blisko, normalni, spotykam ich to tu to tam, i choć wiem już lepiej jacy są nie przestaję ich być ciekaw.

Szopka na placu Vörösmarty

Przed świętami jeszcze poszliśmy się przejść na ulicę Váci (mieliśmy zobaczyć
coś w Zarze) i przy okazji zajrzeliśmy na plac Vörösmarty. Ale się tam elegancko zrobiło! Zawsze są tam przed świętami budy, zwykle badziewie czyli prezenty typu podarek, tym razem jednak kramy z wyraźnie dobranym towarem, zwykle w miarę nietandetne rędodzieło. Całość wyraźnie nastawiona pod turystów, niech się cieszą (i wydają). W rogu placu scena a pod sceną … prawdziwe zwierzęta! Widzimy wielbłądy, poza tym niewiele bo tłum spory a pchać się nie mamy czasu. Szopka, ani chybi, fajnie tak ze zwierzętami. Nie szkodzi, przyjdziemy kiedy indziej, święta dopiero przed nami.

W pierwsze święto przyjechał brat Sliwki z rodziną, poszliśmy na spacer na plac Vörösmarty tym razem na spokojnie obejrzeć szopkę. A tam cisza, niczego nie ma, kramy zamknięte, scena pusta, tylko w jednym miejsce serwują kiełbasę dla turystów. Jakże to tak, szopka PRZED świętami ale w czasie świąt już nie? Czy oni tu wiedzą skąd te święta i co mniej więcej w nich chodzi? Nie bardzo mogę się przyzwyczaić do tej tutejszej ignorancji jeśli chodzi o tradycje kulturowo-chrześcijańskie.

***


A co do samych świąt to muszę przyznać, że lubię związane z nimi lampki. Oświetlenie miasta jakie by nie było nigdy nie będzie kiczowate. W Budapeszcie ostatnio namiętnie okręca się drzewa sznurami z żarówkami więc o formie oświetlenia decyduje zwykle niebanalna natura, bardzo to urokliwe. I dla domu istnieje cała gama różnych sznurów z lampkami, całych sieci niekiedy, które w dodatku migają na dwanaście albo więcej sposobów (niech zyją Chiny!) co mnie osobiście wprost urzeka. Jakaż radość więc kiedy pewnego dnia przed świętami spostrzegłem, że i na naszym zapyziałym placyku śródmiejskim zamontowano na lampach lampki świąteczne. Plac zrobił się w nocy jaśniejszy i nabrał specyficznego uroku. Zeby tak jeszcze śnieg to bym pewnie od okna nie odchodził!


dwanaście godzin w aucie z Zsigmondem


Zsigmond jest Romem. Cyganem. Niedawno spędziłem z nim dwanaście godzin w aucie (było to wtedy kiedy zniknąłem z bloga, jednym z powodów były właśnie takie wyjazdy). Samochód swoją drogą nie taki ostatni, Alfa Romeo. Zsigmond nonszalancko prowadząc jedną reką grzał na autostradzie 220/godzinę.


Pojechaliśmy do Belgradu i spowrotem. Po drodze trochę słuchliśmy muzyki ale głównie gadaliśmy. Chciałbym parę rzeczy, które wówczas usłyszałem zapamiętać.

Zsigmond pochodzi z cygańskiej rodziny o tyle nietypowej, że w domu mówiło się u nich po cygańsku, na Węgrzech tylko mniejszość Romów mówi w tym języku. Kiedy poszedł do szkoły wogóle nie znał węgierskiego. Trafił do normalnej szkoły dzięki ojcu, który uparł się, żeby go tam przyjęto. Był jedynym Romem w klasie. To, że sobie wogóle dał radę zawdzięcza temu, że ładnie deklamował. Nie rozumiejąc tego co mówi występował na wszystkich uroczystościach szkolnych wzruszając do łez obecnych tam rodziców. Te pierwsze sukcesy utorowały drogę dalszym osiągnięciom. Zsigmond skończył liceum w klasie z profilem angielskim po czym dostał się na anglistykę. Małżeństwo i dziecko, które przydarzyły się po drodze wiele nie zmieniły. Większy wpływ mieć okazała jego działalność w organizacjach pozarządowych i tempo studiów Zsigmonda nieco spowolniało, mimo tego jednak nie porzucił marzeń o karierze dyplomaty.

Uderzył mnie jego brak pewności siebie. Pomimo przywódczego charakteru, mimo odniesionych sukcesów, liczących się tym bardziej, że odniósł je wbrew tak niesprzyjającym warunkom wyczuwałem jak bardzo łaknie mojej ackceptacji i jak ceni sobie to, że tak po prostu sobie rozmawiamy. Dla mnie jednak ta jego niepewność mówiła mi więcej o społeczeństwie, w którym przyszło mu żyć, o szturchnięciach jakich musi nieustannie doświadczać niż o nim samym.

W rozmowie dowiedziałem się pewnej ciekawostki. Co roku w pierwszą niedzielę września w miejscowości Csatka odbywa się odpust cygański. Ludzie przyjeżdzają z daleka, rozstawiają namioty, prowadzą ożywione życie towarzyskie, dobiją targów, swatają dzieci. Zsigmond zaprosił mnie do swojego namiotu, jeśli tylko dam radę to się wybiorę – i wszystko potem na blogu ładnie opiszę:)

obiad w koszernej Hannie

Naprzeciw naszego parkingu znajduje się restauracja Hanna. Ortodoksyjnie koszerna. Wspomniałem ją kiedyś pisząc o tajnej dzielnicy żydowskiej. Restauracja zainteresowała niedawno Chłopaka kiedy szliśmy razem do samochodu. Zgadaliśmy się, że dobrze byłoby się tam kiedyś wybrać. Nie ma sprawy.

Pomysł skonsultowałem najpierw z moimi ortodoksyjnymi sąsiadami. Powiedzieli, że jak się chce iść w sobotę to trzeba z góry zamówić co się chce jeść, w niedzielą natomiast można po prostu przyjść. Nie od razu udało się nam tam wybrać, w końcu jednak w poprzednią niedzielę, zaraz po odwiedzinach miejsca "gdzie są szkielety" (muzeum historii naturalnej, dla nieoznajomionych z terminologią Chłopaka) wybraliśmy się tam na obiad. śliwka nie była głodna, poszliśmy więc tam we dwójkę z Chłopakiem.

Na miejscu tłok, bo akurat była jakaś wycieczka. Po chwili oczekiwania przed okienkiem pojawiła się tam miła pani, u której zamówiliśmy jedzenie. Płatne z góry, zamawia się je na podstawie krótkiego menu – wszystkiego parę pozycji – bez cen, po tym jak powiesz co chcesz miła pani mówi ci ile to będzie. Suma zależy od jej decyzji, w naszym wypadku było to umiarkowane 2200 forintów. Zamawiam rosół z pulpecikami z macy (tylko dla mnie) a potem gulasz wołowy z kluskami (po porcji dla mnie i dla Chłopaka) oraz "coś kwaśnego" (savanyúság – nieprzetłumaczalny termin kuchni węgierskiej oznaczający cokolwiek kwaszonego lub z octu, od ogórków po śliwki poprzez kalafiory, pełna gama wspaniałych na ogół rzeczy) – dla mnie.

Siadamy, Chłopak się rozgląda. Zauważył menu w języku hebrajskim, podoba mu się. Potem uwagę jego zwróciły tablice na ścianie poświęcone głównie pamięci szeregu hojnych przedstawicieli rodziny Deutschów, na nich znów coś po hebrajsku. Chłopaka ostatnio fascynują różne alfabety, więc bardzo mu się to wszystko podoba. Przy sąsiednim stole siedzą nasi ortodoksyjni sąsiedzi, z którymi się wcześniej przywitaliśmy. Chłopak coś kojarzy i podchodzi do nich zaprosić ich chłopaków na wspólne oglądanie filmu, bo na jakimś z jego hollywoodzkich DVD można, między innymi, ustawić język na hebrajski, najwyraźniej przyszło mu do głowy, że może to ich zainteresować.

Ale oto pojawia się jedzenie. Jem zupę, zagryzam chałką z makiem, Chłopak dziubie swój gulasz, a moich kwaśnych rzeczy nie ma. Idą do okienka interweniować, kelnerka przynosi dwie porcje. Mówię, że zapłaciłem tylko za jedną, "niech sobie dziecko poje" ona na to. Tym razem rzeczy kwaśne mają postać surówki z kapusty z octem, Chłopak cieszy się i wszystko ładnie wsuwa aż miło patrzeć.

Kończymy jako jedni z ostatnich. Wychodzimy serdecznie żegnami przez kelnerkę. Pytam Chłopaka, czy chciałby tu przyjść kiedyś jeszcze. Odpowiedź brzmi "tak!"

Nowy Jork, Budapeszt, Warszawa


W Europie Wschodniej, jako że to jedno z peryferii świata, strasznie liczy się każda wzmianka na nasz temat "tam". Pojawiają się artykuły w miejscowych dziennikach omawiające … inne artykuły na temat regionu albo danego kraju opublikowane w prasie amerykańskiej, francuskiej, brytyjskiej czy też niemieckiej. Zwykle mnie nieco bawią ale oto sam poddaję się trendowi. Okazja nie byle jaka: sam
New York Times napisał o budapesztańskich restauracjach.

Dokładniej rzecz biorąc napisał o czterech restauracjach starannie dobierając te najbardziej kosmopolityczne, które bez najmniejszego problemu mogłyby znajdować się gdziekolwiek na ziemi. Konkluzja: w Budapeszcie podnosi się fala kuchni orientalnej. Przy czym ani słowa na temat főzelekowej orgii, o której akurat pisałem. Ale cóż, dla świata, który przecież wiedzę na temat Budapesztu czerpie z NYT a nie mojego blogu, miasto pozostanie więc miejscem modnej fusion orientu i foie gras.

Przy okazji, kolega z blogu Pesti Side pięknie zmiażdzył artykuł w swoim tekście na ten temat (po angielsku). Polecam też jego listę 33 najlepszych restauracji w mieście gdyby ktoś szukał rekomendacji, często ją odświeża, sam używam.

***


Skoro już o Nowym Jorku mowa to i mała nowojorsko-warszawska historyjka. Chłopak po drodze do przedszkola zwykle słucha jakiejś kasety i, jeśli tylko są załączone, czyta sobie przy okazji teksty. Ostatnio kasetą tą jest Daj mi drugie życie, melanż Bregovicia z Krzysztofem Krawczykiem (Bregović, jak wszyscy wiemy, recykluje swoje wcześniejsze osiągnięcia, głównie w ramach zespołu Bljelo dugme, poprzez nagrywanie wspólnie z lokalnymi artystami płyt ze swoją starą muzyką oraz tekstami w języku tubylczym, w Polsce Krzysztof Krawczyk jest już, po Kayi, współautorem drugiej edycji tego twórczego projektu). Parę dni temu Chłopak powiedział mi: "wiesz, na papierku od kasety jest Nowy Jork." "Tak? To pokaż" powiedziałem, na co on pokazał mi poniższe zdjęcie:



O rety! Że też ktoś może wziąć Warszawę za Manhattan! Zabrakło mi tchu. A trzeba trafu, że Chłopak pokazał mi ten obrazek akurat 13 grudnia, pomyślałem: kto 24 lata temu powiedziałby, że coś takiego będzie możliwe, życie jednak zawsze przebije wszelkie fantazje.

Prawdziwa kuchnia węgierska

Każdy wie, że najtypowszymi daniami kuchni węgierskiej są zupa gulaszowa, gołąbki z kwaszonej kapusty oraz naleśniki z czekoladą. Bzdura. Najtypowszym daniem jest oczywiście főzelék (dosłownie: coś gotowanego).

Főzelék to rozgotowane jarzyny z mąką i śmietaną. Danie tak straszliwe jak ten brutalny dla każdej osoby z więcej niż przelotnym zainteresowaniem jedzeniem i gotowaniem opis. Morderstwo na jarzynach popełnione z zimną krwią. Fakt, że w főzelék wrzucić można kotlet mielony, jajko na twardo albo smażoną kiełbasę wiele tu nie zmienia. Cudzoziemcy zwykle dostają torsji po spróbowaniu. Węgrzy főzeléki kochają.

Főzelék to tradycyjnie danie domowe albo stołówkowe. W restauracjach zwykle się nie uświadczy. Ostatnio jednak jakby dał się zaobserwować początek zmiany tej sytuacji. Zanim przejdę do szczegółów konieczna jest mała dygresja na temat fast
foodu
na Węgzech.

Jak wiadomo, fast foodu nie wymyślono na Węgrzech. Pojawił się tutaj najpierw jako mit pochodzący z zachodu a potem jako dumna odpowiedź komunistycznego państwa na burżuazyjne wyzwanie w postaci sieci barów Paprika. Bary te serwowały dania restauracyjne w nieco bardziej spartańskich, a może raczej socjalistycznych, warunkach. Ceny były niższe. Papriki jednak nie odegrały większej roli i kiedy pojawiłem się na Węgrzech (początek lat 90tych) były
już zupełnym marginesem gastronomicznym.

Pojawienie się MacDonald’sów, Burger Kingów, Kentucky kurczaków, Pizzy Hut i tym podobnych wiele nie zmieniło bo były za drogie dla mas, do dziś raczej obsługują fragmenty klasy średniej
przekonanej, że chodzenie tam jest oznaką dobrego smaku.

Paletę możliwości znacząco rozszerzyło pojawienie się tanich pizzerii oraz budek z pizzą. Włoch by się niekiedy zdziwił, co tam sprzedają, ale nieważne, klientów było dość. Zmianę prawdziwie rewolucyjną wprowadziły dopiero chińskie bary. Po pierwsze wykosiły większość chińskich restauracji jako, że dla nienawykłych do chińskiego jedzenia ludzi nie było zbyt wielkiej
różnicy pomiędzy tym co serwowano w barach i tym co można dostać w restauracjach więc po co płacić więcej. Po drugie w zasadzie z dnia na dzień chińskie bary stały się standardem fast
foodu
dla większości ludzi.

Wtedy na scenę wkroczyły főzeléki. Zaczęło się skromnie, najpierw pojawił się na ulicy Nagymező jeden tylko bar o nazwie Főzelék faló, co oznacza Pożeracz főzeléków.
Wywołał pewne poruszenie bo, jak już wspomniałe, tradycyjnie főzeléków nie podaje się w restauracjach i barach. Miejsce okazało się być szalenie popularne. Kolejki stoją aż na ulicy i trudno jest o miejsce siedzące. A potem, jeden za drugim, zaczęly się pojawiać nastąpne bary főzelékowe. Żadna tam fala, raczej cicha rewolucja. Kiedy niedawno jednak zobaczyłem na szybie pizzerii napis Főzelék uznałem, że chyba jestem świadkiem zmiany jakościowej. Sądzę, że
főzeléki na stałe wpiszą się gamę oferty fastfoodowej na Węgrzech. Pytanie, które zadaję z drżeniem w sercu, kiedy podbiją resztę świata.

Jadę do Kirgzji

Jadę do Kirgizji. W ramach przygotowań pożyczyłem sobie od męża koleżanki jego film dokumentalny, coś na temat kirgizskich wsi – choć jak to zwykle bywa, filmu nie dałem rady jeszcze zobaczyć:)

Koleżanka jest autentyczną Kirgizką a jej mąż, nazywa się Soma, Węgrem, specjalistą od Azji
Środkowej. Niesamowity człowiek. Zna chyba wszystkie języki z tego regionu, mnóstwo o nim wie. Opowiadał mi kiedyś jak na granicy uzbecko-tadżyckiej zagadnął przyjaźnie pogranicznika po
uzbecku. Pech, okazało się, że to akurat Tadżyk, a oni nie lubią się nawzajem. Przeszedł więc szybko na tadżycki co jednak nie pomogło na tyle, żeby pogranicznik stracił ochotę do konfiskaty jego aparatu fotograficznego. W trakcie rozmowy Soma napomknął, że jest muzułmaninem (nie jest). Na poparcie zaczął recytować Koran – po arabsku. Poskutkowało, pogranicznikod brata we wierze aparatu już nie chciał i cała historia się zakończyła.

Aczkolwiek unikalny Soma nie jest wyjątkiem ze swoimi zaniteresowaniami. Węgrzy przybyli do kotliny karpackiej właśnie z Azji Środkowej i dzisiaj żywe jest zainteresowanie tym regionem. Wydział studiów środkowoazjatyckich na uniwersytecie budapesztańskim jest dość silny. Enkhbat, mój znajomy Mongoł i były sąsiad (mam, widzę, szczęście do ciekawych sąsiadów) studiował nawet
kulturę mongolską na tym uniwersytecie.

Te zainteresowanie Azją Środkową nie jest tutaj niczym nowym. W 1235 roku dominikanin brat Julian ruszył na wschód w poszukiwaniu braci, których zresztą znalazł, jak dziś się przypuszcza, nad Wołgą. Wielce ucieszony odkryciem ludzi, z którymi mógł się porozumieć w
swoim języku, wrócił na Węgry, żeby o tym opowiedzieć. Kiedy jednak wybrał się na wschód ponownie parę lat później po braciach nie było śladu. Pewnie zostali wybici przez jakiś
najeźdzców. Dziś w hotelu Hilton koło kościoła św. Macieja, byłym klasztorze dominikańskim, znaleźć można tablicę upamiętniającą brata Juliana.

Węgier je we Włoszech

Duży wrócił właśnie z Włoch. Nieco sfrustrowany. Poszło o jedzenie. A było to tak.

Pojechał tam do jakiejś fabryki mozaik na północy. Trzy dni, objaśniał: dzień w autobusie tam, dzień na miejscu, dzień w autobusie spowrotem. Duży pojechał tam bo jest architektem i czasami umieszczają mozaiki z tej fabryki w swoich projektach. Tak jak przypuszczałem, mimo, że podróż
musieli zorganizować sami, na miejscu byli gośćmi fabryki.

“Pewnie was tam fajnie karmili”, powiedziałem. “Kuchnia włoska, potencjalny klient dobrze zje to i potem zamówi”. “Daj spokój”, na to Duży. Okazało się, że organizator wyjazdu powiedział stronie przyjmującej, że to Węgrzy więc ma być dużo panierowanego mięsa. (Tytułem wyjaśnienia: panierowane mięso, może być wieprzowina, indyk, kurczak – cokolwiek – to szalenie tutaj popularna rzecz. Przypomina to shabowe tyle, że mięso jest cieniej rozklepane i zwykle smażone jest na smalcu). W dodatku kierowca autobusu jak się dowiedział, że ma być polenta oświadczył, że on TEGO jeść nie będzie bo, przynajmniej na Węgrzech, a dokładniej w Siedmiogrodzie, polenta (puliszka) to jedzenie biedoty a on, możemy zgadnąć, tak źle nie stoi i swoją godność ma.

Tak więc nie bardzo podjadł sobie Duży włoskich pyszności. Sam jest wielkim nacjonalistą, także
jeśli chodzi o jedzenie, ale kocha jeść, je wszystko i chętnie więc smutny był.

Przypomniało mi się jak rodzice po powrocie z autokarowej pielgrzymki do Włoch opowiadali jak ich współtowarzysze podróży skarżyli się, że makaron i jarzyny były niedogotowane. Jacy jesteśmy jednak podobni.