Prasa tutejsza pełna jest informacji na temat napięcia między Węgrami a Słowacją na tle niedawnych aktów agresji słownej oraz fizycznych napadów na słowackich Węgrów. Przypomniała mi się nasza letnia wycieczka do Słowacji, którą zrobiliśmy w ramach naszych wakacji . Był to dla mnie pierwszy bezpośredni kontakt ze słowackimi Węgrami. Nie powiem, zrobił na mnie duże wrażenie.
Nasza półdniowa wycieczka miała trzy punkty programu. Jeden: wizyta w pałacyku w Borsi (po słowacku Borša, jako że wycieczka była nader węgierska w charakterze używam nazwy węgierskiej), gdzie urodził się Franciszek Rákóczi, dwa: wizyta w czysto węgierskiej wsi z czterystoma piwnicami na wino (nazwy niestety nie pamiętam), trzy: wizyta w restauracji w ruinach zamku Perényiego (nazwy znów niestety nie pamiętam), wszędzie spotkania z Węgrami. Po drodze stanęliśmy na krótkie zakupy w sklepie prowadzonym przez, oczywiście, Węgra.
Najbardziej w pamięc zapadła mi wizyta w Borsi. Naszym przewodnikiem był energiczny kierownik odbudowy zamku. Przywitał nas bardzo serdecznie. O zamku opowiadał z wielką pasją, widać, że pochłania go to w zupełności. Miał dla nas historyjki o poszczególnych kamieniach, pojedyńczych schodach, oknach. Przedstawiał nam bliższe i dalsze plany w odniesieniu do budynku.
W tym co, a może raczej jak, mówił uderzyły mnie dwie rzeczy. Pierwsze to wojownicze wypowiedzi o Słowakach. Mimo, że odbudowa zamku jest współfinansowana przez rząd słowacki, wiele ciepłych słów o nich nie padło. Wyczuwało się w naszym przewodniku długoterminową walkę pozycyjną o zachowanie substancji, której poświęcił swoje życie. Druga rzecz była nieco subtelniejsza. Opowiadając o narodzinach Rákócziego nasz przewodnik poprosił jedną z dziewczyn – jakieś piętnaście lat miała chyba – żeby do niego podeszła i stanęła przy kołysce Rákócziego w roli jego matki, objął ją przy tym żartobliwie. Później, również żartobliwie, ją pocałował. Poczułem się dziwnie. Choć wszyscy się uśmiechali czułem, że coś było nie tak. Potem sobie uświadomiłem co mnie tak zaskoczyło: obecnie tego rodzaju flirtów już nie ma, choć zupełnie przyjęte byłoy jeszcze jakieś dwadzieścia lat temu.
Jakiś czas później odwiedziliśmy kalwarię węgierską na zboczu góry koło Sátoraljaújhely, gdzie mieszkaliśmy. Kalwarię zbudowano dla wyrażenia protestu wobec podziału Węgier, który miał miejsce po pierwszej wojnie światowej w ramach słynnego traktatu z Trianon. Pomysł był prosty: niesprawiedliwość, której doświadczyły Węgry porównywalna jest z cierpieniem Chrystusa, można ją więc wyrazić jako kalwarię narodu. Miejsce składa się z czternastu stacji – słupów upamiętniających utracone miasta, każde z okolicznościowym napisem. Teksty raczej wzniosłe a przy tym jadowite, łącznie ze słowami o zemście i rzece krwi. Przyszło mi do głowy, że ten język, mimo, że w pełni dominujący dyskurs publiczny przed wojną obecnie relegowany został do pozycji ekstremalnych. Tym niemniej wyczuwałem łączność między pewnymi frazami z kalwarii a tym co usłyszeliśmy w Borsi.
Jeszcze później połączyłem obie rzeczy. Pomyślałem, że sytuacja w jakiej żyją słowaccy Węgrzy konserwuje ich obyczajowo i politycznie. Sposób myślenia, którego już "u nas" (Węgry właściwe? miasta?) nie ma, na Słowacji ma się jeszcze dobrze. Nie potępiam, rzecz jasna, słowackich Węgrów. Żal mi ich bardzo, nieciekawy los przypadł im w udziale.
Stacja poświęcona, między innymi, Bratysławie z następującym napisem: modlitwa narodowa – wierzę w Węgier zmartwychwstanie.