słowaccy Węgrzy

Prasa tutejsza pełna jest informacji na temat napięcia między Węgrami a Słowacją na tle niedawnych aktów agresji słownej oraz fizycznych napadów na słowackich Węgrów. Przypomniała mi się nasza letnia wycieczka do Słowacji, którą zrobiliśmy w ramach naszych wakacji . Był to dla mnie pierwszy bezpośredni kontakt ze słowackimi Węgrami. Nie powiem, zrobił na mnie duże wrażenie.

Nasza półdniowa wycieczka miała trzy punkty programu. Jeden: wizyta w pałacyku w Borsi (po słowacku Borša, jako że wycieczka była nader węgierska w charakterze używam nazwy węgierskiej), gdzie urodził się Franciszek Rákóczi, dwa: wizyta w czysto węgierskiej wsi z czterystoma piwnicami na wino (nazwy niestety nie pamiętam), trzy: wizyta w restauracji w ruinach zamku Perényiego (nazwy znów niestety nie pamiętam), wszędzie spotkania z Węgrami. Po drodze stanęliśmy na krótkie zakupy w sklepie prowadzonym przez, oczywiście, Węgra.

Najbardziej w pamięc zapadła mi wizyta w Borsi. Naszym przewodnikiem był energiczny kierownik odbudowy zamku. Przywitał nas bardzo serdecznie. O zamku opowiadał z wielką pasją, widać, że pochłania go to w zupełności. Miał dla nas historyjki o poszczególnych kamieniach, pojedyńczych schodach, oknach. Przedstawiał nam bliższe i dalsze plany w odniesieniu do budynku.

W tym co, a może raczej jak, mówił uderzyły mnie dwie rzeczy. Pierwsze to wojownicze wypowiedzi o Słowakach. Mimo, że odbudowa zamku jest współfinansowana przez rząd słowacki, wiele ciepłych słów o nich nie padło. Wyczuwało się w naszym przewodniku długoterminową walkę pozycyjną o zachowanie substancji, której poświęcił swoje życie. Druga rzecz była nieco subtelniejsza. Opowiadając o narodzinach Rákócziego nasz przewodnik poprosił jedną z dziewczyn – jakieś piętnaście lat miała chyba – żeby do niego podeszła i stanęła przy kołysce Rákócziego w roli jego matki, objął ją przy tym żartobliwie. Później, również żartobliwie, ją pocałował. Poczułem się dziwnie. Choć wszyscy się uśmiechali czułem, że coś było nie tak. Potem sobie uświadomiłem co mnie tak zaskoczyło: obecnie tego rodzaju flirtów już nie ma, choć zupełnie przyjęte byłoy jeszcze jakieś dwadzieścia lat temu.

Jakiś czas później odwiedziliśmy kalwarię węgierską na zboczu góry koło Sátoraljaújhely, gdzie mieszkaliśmy. Kalwarię zbudowano dla wyrażenia protestu wobec podziału Węgier, który miał miejsce po pierwszej wojnie światowej w ramach słynnego traktatu z Trianon. Pomysł był prosty: niesprawiedliwość, której doświadczyły Węgry porównywalna jest z cierpieniem Chrystusa, można ją więc wyrazić jako kalwarię narodu. Miejsce składa się z czternastu stacji – słupów upamiętniających utracone miasta, każde z okolicznościowym napisem. Teksty raczej wzniosłe a przy tym jadowite, łącznie ze słowami o zemście i rzece krwi. Przyszło mi do głowy, że ten język, mimo, że w pełni dominujący dyskurs publiczny przed wojną obecnie relegowany został do pozycji ekstremalnych. Tym niemniej wyczuwałem łączność między pewnymi frazami z kalwarii a tym co usłyszeliśmy w Borsi.

Jeszcze później połączyłem obie rzeczy. Pomyślałem, że sytuacja w jakiej żyją słowaccy Węgrzy konserwuje ich obyczajowo i politycznie. Sposób myślenia, którego już "u nas" (Węgry właściwe? miasta?) nie ma, na Słowacji ma się jeszcze dobrze. Nie potępiam, rzecz jasna, słowackich Węgrów. Żal mi ich bardzo, nieciekawy los przypadł im w udziale.

Stacja poświęcona, między innymi, Bratysławie z następującym napisem: modlitwa narodowa – wierzę w Węgier zmartwychwstanie.

Reklama

znów Aleksandar Zograf

O Aleksandarze Zografie pisałem jakiś czas temu. Zadeklarowałem, że jeśli co najmniej pięć osób będzie zainteresowanych to przetłumaczę jedno z jego Pozdrowień i opublikuję na tym blogu. Ciekawych osób znalazło się więcej niż pięć i dziękuję im wszystkim za zainteresowanie bo moim zdaniem Zograf jest świetny. Sześć Zografów (wybranie jednej jedynie historyjki okazało się za trudne) publikuję niżej. Miłej zabawy!

 

 

 

 

 

 

Ilona zaprasza mnie na obiad

Jakieś półtora roku temu pojawiła się u nas nowa koleżanka do pracy w administracji. Najpierw przyszedł e-mail informujący nas o tym: Ilona, dowiedzieliśmy się, jest upośledzona i do pracy u nas przygotuje ją asystentka z fundacji Salva Vita starająca się pomagać mentalnie upośledzonym ludziom włączać się w życie społeczne i zdobywać pracę. Wkrótce zobaczyłem je obie. Ilona stała plecami do kuchni a asystentka pytała ję: Ilona, gdzie jest ksero? Ilona: tam? (pokazuje na prawo) Nie! -Tam? (pokazuje na lewo?) Nie! -Tam? (pokazuje przed siebie) Nie! Za tobą! – mówi asystentka i się śmieje.

Ilona pracuje cztery godziny dziennie i odpowiada za to, żeby w kuchni na każdym piętrze była kawa, herbata, cukier itd., zmywa oraz podlewa kwiaty. To są przynajmniej te rzeczy, które widzę. Z Iloną widujemy się w zasadzie codziennie. Kiedy robię sobie sałatkę w kuchni koło południa przychodzi sprawdzić czy w naszej kuchni niczego nie brakuje. Zawsze czeka aż skończę, mimo, że w zasadzie mogłaby robić swoje, nie przeszkadzalibyśmy sobie. Czasami mówi, że to bardzo zdrowo tak jeść sałatkę aż, jak to niekiedy robię, spytałem ją czy nie miałaby ochoty ze mną kiedyś takiej sałatkina obiad zjeść. Początkowo odmówiła ale potem przyszła, że owszem. Umówiliśmy się na jakiś wtorek. Wiele razy zaglądała potwierdzić naszą umowę.

Postarałem się. W sałatce były nie tylko pomidory, ogórki, papryki i sałata ale także oliwki i prażone pestki słonecznika. Ilona pojawiła się przejęta przed czasem. Okazało się, że już zjadła obiad, moja sałatka miała być na bis. Wszystko uszykowałem w moim pokoju, zaczęliśmy jeść. Ilona mało mówiła, zdecydowanie nie była stroną inicjującą w rozmowie, ale i tak dowiedziałem się paru ciekawych rzeczy.

Ilona mieszka z chłopakiem, który pracuje w Tesco pod Budapesztem. Żyje w miarę samodzielnie – przedtem pracowała już w jakimś przedszkolu – choć dużo rzeczy robi razem z matką. Jeździ na przykład z nią na narty. Na wakacje wybierała się na tydzień nad Balaton. Spytałem gdzie mieszka, podała nazwę ulicy. "To jest Buda, a może Pest, nie mogę zapamiętać", dodała.

Pod koniec powiedziała, że mnie też zaprosi na kiedyś obiad. Dała mi numer komórki, żebyśmy mogli się skontaktować. Niedawno pojawiła się z pytaniem, kiedy idziemy jeść. Umówiliśmy się, znów przyszła przed czasem. Zabrała mnie do pobliskiej stołówki uniwersyteckiej. Okazało się, że ten obiad na tyle nadwyrężył jej finanse, że do końca tygodnia pieniędzy zostało jej tylko na jedzenie, powiedziała mi o tym sama. Po obiedzie zaprosiłem ją więc na na kawę, poszła chętnie.

Znowu taka antyhistoryjka, w której nic się nie dzieje, ale która zrobiła na mnie spore wrażenie. To niesamowite dla mnie jak pełnym, w miarę możliwości, życiem żyje Ilona. Ma pracę i cały dzień jest między ludźmi, zarabia swoje pieniądze, mieszka z chłopakiem, jeździ na nartach. Przecież jeszcze dwadzieścia lat temu w najlepszym wypadku pracowałaby pewnie w zakładzie produkującym szczotki. Jakie to wszystko ciekawe.

myślę sobie o dwujęzyczności dzieci

Tak się złożyło, że ostatnio sporo spotykałem się z wielojęzycznymi rodzinami. Najpierw wakacje we Włoszech ze znajomymi z Paryża – Francuzka i Bułgar, potem weekend w Kecskemét dwoje Anglopolaków, tj. Polaków urodzonych w Anglii po wojnie, dzieci emigrantów z okresu drugiej wojny, w końcu znajomi Węgierka i Marokańczyk. Za każdym razem gąszcz języków, jako że niektórzy co najmniej rodzice często niemal doskonale dwujęzyczni, i wzrastające w tym gąszczu dzieci. I mimo, że często jedno z rodziców mówi do dzieci w jakimś innym niż otoczenie języku żaden z maluchów tym językiem nie mówił. Poza Chłopakiem.

Oczywiście poczułem się dumny. Proszę, w przeciwieństwie do innych nasze dziecko mówi sprawnie dwoma językami. Świetnie jesteśmy, no nie? Potem jednak zacząłem się spokojniej zastanawiać jak to jest, że nam się udało a innym nie. Pewności nie mam ale parę rzeczy, podejrzewam, odegrało tu pewną rolę.

1. Od małego mówię do Chłopaka po polsku i tylko po polsku. Pierwszy raz język polski usłyszał pół godziny po urodzeniu gdy leżał sobie w inkubatorze i łapał mnie za palec
2. W miarę regularnie jezdzimy do Polski, przez co Chłopak jest wystawiony na duże ilości języka mówionego przez dużo ludzi a nie tylko mnie 🙂
3. Kupujemy Chłopakowi sporo książek, filmów i bajek na płytach/kasetach po polsku.
4. Nie stosujemy w stosunku do Chłopaka żadnego przymusu jeśli chodzi o język w jakim będziemy daną książkę czytać czy film ogądać.

Dla każdej z naszych znajomych par znalazłbym co najmniej jeden punkt, gdzie zachowują się inaczej niż my. Może najważniejsza jest jednak motywacja. Ważna ona jest zarówno u rodzica uczącego dziecka drugiego języka jak i u tego, który musi znosić, że nagle nie rozumie, co też mówią w jego czy też jej obecności własne dziecko i żona albo mąż. Jeśli chodzi o nas to nie sposób przecenić poparcia Śliwki, którego na tym polu nieodmiennie doświadczamy z Chłopakiem. I bardzo jej za to jestem wdzięczny. 

konkurs na billboardy

Nie trzeba długo żyć na Węgrzech żeby usłyszeć o Péterze Gesztim. A to zakłada bardzo ciekawy zespół Rapülők , a to inspiruje powstanie filmu i specjalnie dla niego stwarza inny zespół Jazz meg az, który, zaraz po odniesieniu spektakularnego sukcesu, ku zaskoczeniu wszystkich rozwiązuje, a to schodzi się i rozchodzi, często bardzo publicznie, z pięknymi aktorkami albo ekscentrycznymi wokalistkami, a to pisze utwór Magyarország , który staje się nieformalnym hymnem partii socjalistycznej. Rzecz jasna to pobieżne wyliczenie nie zawiera wszystkiego na czym Geszti wywarł swoje piętno. Jak się łatwo z pewnością domyślić, o żadnej z tych rzeczy nie zamierzam jednak pisać ale o czymś innym a mianowicie dorocznej wystawie billboardów organizowanej przez agencję Gesztiego Arc.

Tematyka konkursów służących do wyłonienia billboardów na wystawę ma zawsze wydźwięk społeczny. Tegoroczna wystawa zatytułowana była Élve vagy alva (warto kliknąć bo jest tam niezły plakat, sam tytuł to gra słów, dosłownie żywy lub śpiący, dźwiękowo przypomina jednak frazę élve vagy halva, co oznacza żywy lub martwy) i za temat miała protest przeciwko obojętności. Podtematy to "bądź siódmy", przekazy społeczne, symbioza, przekazy artystyczne, "troszkę pieniędzy – wielka pomoc", przekazy łączące się z istniejącymi albo zmyślonymi produktami czy też usługami. Jeśli komuś byłoby to zbyt mało, był jeszcze temat wolny.

Na wystawę, niedomniennie urządzaną na placu Defilad (Felvonulási tér) wybraliśmy się z Ryśkiem, który był wciąż jeszcze w Budapeszcie parę dni temu. "Zobaczysz coś bardzo węgierskiego a zarazem fajnego" zachęcałem go. No i mieliśmy pecha. Okazało się, że wystawę zamknięto poprzedniego dnia. Pozostało mi obejrzeć ją sobie w internecie, co można zrobić tu.

Plakaty jak zawsze miejscami rażą dosłownością czy naiwnością ale jednak chętnie je obejrzałem. Zwykle znajduję coś co urzeknie mnie swoją niezwykłością czy też niebanalnym humorem. Miło też jest przypomnieć sobie, że są na Węgrzech ludzie odnoszący się z pasją do różnych problemów. No i nieodmiennie też nieco się zadziwię energią i pomysłowością Gesztiego. Dobrze, że go tutaj mamy.

Stephen Colbert żartuje sobie z Węgier i to z jakimi skutkami!

Stephen Colbert, dla tych co nie wiedzą, jest jednym z najbardziej popularnych Amerykańskich satyryków. Usłyszałem o nim po raz pierwszy, kiedy prasa na całym świecie opisała jak na oficjalnej kolacji w Waszyngtonie stojąc dwa metry od Busha naśmiewał się z niego w najlepsze. Sława jego jest tak wielka, że być wyśmianym przez Colberta to bez wątpienia powód do chwały.

Dotąd Colbert – jakoś, nie wiedzieć czemu – Węgier nie zauważał. Niedawno jednak postanowił nadrobić swoje wcześniejsze zaniedbanie i zrobił program poświęcony, między innymi, właśnie Węgrom. W programie proponuje, żeby most, który ma być zbudowany w ramach nowej obwodnicy Budapesztu M0, nazwać jego imieniem. Powinienem dodać, że rząd węgierski ogłosił konkurs na nazwę mostu. Otworzono stronę, gdzie można proponować nazwy a także na nie głosować. Colbert podaje informacje jak to zrobić nawet jeśli się nie zna węgierskiego. Program można sobie obejrzeć na youtube:

.cc_box a:hover .cc_home{background:url(‚http://www.comedycentral.com/comedycentral/video/assets/syndicated-logo-over.png’) !important;}.cc_links a{color:#b9b9b9;text-decoration:none;}.cc_show a{color:#707070;text-decoration:none;}.cc_title a{color:#868686;text-decoration:none;}.cc_links a:hover{color:#67bee2;text-decoration:underline;}

Rzecz śmieszna bo Colbert to niezły satyryk. Warto jednak rzucić okiem także na wyniki pierwszego etapu głosowania. Colbert wyprzedził cytowanego w jego programie Zrinyego i zajmuje pierwszą pozycję z 17.231.725 głosów (Zriny jest drugi z 2.062.649 głosów). Znajomi Węgrzy się cieszą, że Colbert ich zauważył, dla mnie jednak przerażające jest nieco jak łatwo, przy pomocy internetu, można sobie poigrać tym nienajmniejszym przecież krajem.

walczę o prawa rowerzystów w pracy

Parę dni temu przychodzi do wszystkich pracowników e-mailem pytanie kto chciałby wynając miejsce w garażu bo się akurat zwolniło. Postanowiłem działać. Odpowiedziałem e-mailem proponującym, żeby na jednym miejscu w garażu został postawiony stojak na rowery. E-mail zakończyłem wezwaniem by ci, którzy mnie popierają dali mi o tym znać.

Odzew przeszedł oczekiwania. W ciągu godziny miałem piętnaście e-maili popierających co przy jakiś 180 osobach u nas pracujących oznacza prawie 10% pracowników. A pamiętać należy, że sierpień mamy i część osób jest wciąż na wakacjach. W koleżanka polce zagrała krew i od razu zaproponowała walkę czynną: "Jak sie nie zgodza – robimy kampanie – plakaty, podpisy itd?" Gdańszczanka, sierpień jest więc i nastrój bojowy, w pełni jestem z nią.

Zacieram ręce i mam nadzieję na sukces. W przyszłym tygodniu skończę zbierać podpisy i prześlę oficjalną prośbę o stojak. Dam tu potem znać jak poszło.

tragiczne fajerwerki na dzień świętego Istvána

Dwudziesty sierpnia to tutaj jedno z najważniejszych świąt narodowych. Obchodzi się święto świętego Istvána, który ochrzcił Węgry, a także, w zależności od intrepretacji, konstytucję oraz „nowy chleb”. Odbywa się procesja z relikwiami świętego Istvána, jest uroczysty capstrzyk na placu przed parlamentem, w tym roku była parada lotnicza nad Dunajem, ale najważniejsze są jednak zawsze fajerwerki.

W Budapeszcie, bo fajerwerki, choćby i bardzo skromne, stara sią organizować nawet najmniejsza wieś, odbywają się one nad Dunajem. Wystrzeliwuje się je z mostów, wzgórza świętego Gellerta a także – niekiedy – pontonów na rzece.

Fajerwerki są niezwykle popularne. Popołudniu w mieście widać już wyraźny strumień ludzi płynący w stronę Dunaju w poszukiwaniu dobrego miejsca do oglądania. Część mostów zostaje zamknięta, niektóre ulice blisko Dunaju wyłączone z ruchu, pod wieczór tłum robi się coraz gęstszy. Atmosfera jest zawsze pogodna, nie ma pijaków, nikt się nie awanturuje, oglądać idą całe rodziny.

Fajerwerki ogląda się zresztą nie tylko znad Dunaju: sama rzeka pełna jest stojących na niej statków wypełnionych ludźmi, jeśli ktoś ma mieszkanie z widokiem na rzekę to organizuje przyjęcie fajerwerkowe, hotele wynajmują pokoje i tarasy do oglądania, nad tłumem krążą nawet samoloty.

Wczoraj akurat wróciliśmy z wakacji we Włoszech ale mimo zmęczenia namówiłem Ryśka (był z nami) na fajerwerki. Śliwka została w domu z Chłopakiem bo nie mieli sił.

Do rzeki doszliśmy bez problemów. Mnie udało się nawet dostać na szyny tramwaju nad Dunajem, skąd miałem piękny widok na mosty Erzsébet i Lánc (łańcuchowy) a także wzgórza zamkowe i Gellerta. Było duszno i męcząco. Zauważyłem, się błyska ale miałem nadzieję, że zbliżająca się burza nadejdzie dopiero później. Potem, jak zawsze, światła zgasły, tłum zakrzyknął ochoczo i fajerwerki się zaczęły. Strzelano je z dwóch mostów i pierwszy chyba raz tak dobrze wszystko widziałem. Pięknie było.

Jakieś pięć jednak minut od rozpoczęcia fajerwerków zerwał się gwałtowny wiatr i chwilę później zaczął lać deszcz. Chyba z gradem, strasznie siekł. Tłum z piskiem rzucił się do ucieczki, ale bez paniki. Przeskoczyłem przez barierkę i zobaczyłem Ryśka. Ucieszyłem się, że nie zgubił się. Tłum próbował się wcisnąć w zaułek przy byłym uniwersytecie, jednak pojemność ulicy organiczała szybkość z jaką to można było zrobić. Wył wiatr. Wszycy się kulili pod siekącą ulewą. W mgnieniu oka ociekaliśmy wodą. Nie było jednak żadnej paniki. Nie widziałem tratowania stołów sprzedawców, aut czy też innych ludzi. Koło mnie jakaś młoda kobieta pchała wózek. Starałem się ją ochraniać przed prącym tłumem, ale nie czuło się niebezpieczeństwa.

W końcu jakoś przedostaliśmy się dalej. Deszcz lał jak z cebra, ale ponieważ byliśmy totalnie przemoknięci nie sprawiało to nikomu żadnej różnicy. Na ulicach stała woda miejscami do kostek. Rynny sikały wesoło, gnieniegdzie z dachów lały się małe wodospady.

Do domu wróciliśmy wesoło. „Tak to tu w Budapeszcie obchodzimy święta narodowe”, żartowałem sobie z Ryśkiem. Na ulicach widać było trochę postrącanego tynku, jedno drzewo miało zerwane parę gałęzi, ale poza tym nie widziałem żadnych szkód.

W domu Śliwka dała nam ręczniki, przebraliśmy się i napiliśmy się palinki. Włączyliśmy radio i okazało się, że nie wszyscy mieli tyle szczęścia co my. Co najmniej trzy osoby zginęły przygniecione drzewami albo od ataku serca. Dwie osoby zaginęły na Dunaju po tym, jak spadły do wody ze statku. 287 osób zostało rannych, 45 jest w stanie ciężkim, wśród nich jest siedmioro dzieci. Zaczyna się mówić o odpowiedzialności organizatorów: o zbliżającej się wichurze ostrzegał urząd meteorologiczny. Z pewnością ofiar byłoby mniej gdyby na otwartej przestrzeni nad Dunajem nie zebrało się kilkaset tysięcy ludzi.

W czasie fajerwerków kręciłem film video aparatem fotograficznym. Widać wyraźnie błyski zbliżającej się burzy. Film kończy się gdy schowałem aparat, żeby ocalić go przed wodą.

gramy w piłkę z Cyganami

Chłopak od czasu mistrzostw świata oraz obejrzenia sceny z meczem w Stewarcie Malutkim 2 stał się wielkim fanem futbolu. Ciągle się dopytuje kiedy pójdzie grać w klubie dla dzieci, kiedy kopiemy piłkę to jestem Francją a on Włochami albo też ja Kostaryką a on, dajmy na to, Niemcami. Przedwczoraj namówił mnie, żebyśmy poszli pograć w piłkę wieczorem na naszym placu. Czemu nie, idziemy.

Na placu są dwa boiska i oba były zajęte. Zaproponowałem, żebyśmy poszli na trawę albo na pobliski plac zabaw, ale nie, tylko boisko się liczy. Dobrze więc, czekamy. Za jakiś czas jedno boisko się zwalnia, natychmiast wchodzimy. Chcę postrzelać sobie z Chłopakiem do bramki ale on nie, chce grać mecz. Nadaremnie mu tłumaczę, że pozostałe chłopaki są za duże, że nie będą chciały z nim grać, nic do niego nie trafia.

Podchodzi jeden z chłopaków i proponuje, żebyśmy zagrali mecz (nie ma wyboru, bo jedna bramka jest nasza:) Zgadzam, ale mówię, że Chłopak też gra. OK. Szybko dzielą się na drużyny. Nasi koledzy z drużyny podchodzą przedstawić się z łobuzerskimi uśmiechami: David Beckham, Roberto Carlos, i tak dalej. Sami Cyganie. Słyszę jak jeden z nich mówi do drugiego "nie jestem żadnym Romem, Cygan jestem".

Zaczynamy grać. Idzie nam wszystkim bardzo tak sobie. Chłopak pędzi po boisku krzycząc: "podaj mi! tutaj!" i oczywiście nikt mu piłki nie podaje, ale szcząśliwy jest jak nie wiem co. Nasi koledzy z drużyny grają, jak to zwykle chłopaki w tym wieku, fatalnie co chwila tracąc piłkę ale, rzecz jasna, nigdy jej nie podając. Ja co jakiś czas puszczam gola (umieścili mnie w bramce). Dołącza się kilku sporych facetów. Powoli robi się ciemno i coraz mniej widać.

W pewnym momencie Chłopak dostaje piłką w brzuch tak mocno, że aż siada na ziemi i zaczyna płakać. Wykorzystuję to, żeby pójść w końcu do domu – dotąd za żadne skarby nie chciał ruszyć. Żegnamy się i ruszamy już kiedy jeden wielki Cygan usłyszawszy, że rozmawiamy po polsku, pyta: "jesteście Słowakami?". "Nie, mówię, jesteśmy z Polski". "Pewno wam tu trudno, mówi ze współczuciem, rozumiem to, bo sam przyjechałem z Rumunii". Tłumaczę, że mam żonę Węgierskę i bardzo nam tu dobrze. Uśmiechamy się i ruszamy.

Czemu piszę o tym nieistotnym wieczorze? Może dlatego właśnie, że był nieistotny. Węgrzy unikają Cyganów jak mogą zarówno w miejscu zamieszkania (czy są Cyganie w domu? to pytanie zawsze pada kiedy mowa jest o kupnie nowego mieszkania), jak i w szkole, w pracy czy w knajpach. W efekcie mało jest bezpośrednich kontaktów, a te, do których dochodzi, zwykle wymuszone są przez życie a nie dobrowolne. W takim kontekście zwykła gra w piłkę na placu przed domem robi się warta odnotowania.

książka kucharska

Od dawna narzekam, że podczas gdy istnieją znakomite polskie książki kucharskie (głównie korzystam ze świetnej Kuchni polskiej wydaniwctwa Tenten’s) to brak takich książek w odniesieniu do kuchni węgierskiej. Prawda, że istnieje parę książek z tej dziedziny, ale nie umywają się one do różnych kuchni polskich. Sliwka znająca mój problem pożałowała mnie i niedawno kupiła mi w prezencie piękną książkę kucharską pt. A magyar konyha remekei (Cudowności kuchni węgierskiej) napisaną przez Pétera Korpádi oraz Árpáda Patyi.

Ucieszyłem się. Książka wyglądała na poważną pracę zawierającą wszystko, czego mógłbym potrzebować. Otworzyłem podekscytowany i zaraz wziąłem się za poszukiwanie sztrapacski, czyli kładzionych klusek z surowych ziemniaków, które tutaj podaje się z bryndzą i skwarkami, mniam mniam. Kiedyś korzystając z węgiersko-angielskiego wydania książki Zoltána Halásza A 100 leghiresebb magzar recept (100 najsłyniejszych przepisów kuchni węgierskiej) padłem ofiarą złego przepisu i zamiast klusek uzyskałem garnek wrzątku zagęszczonego tartymi ziemniakami. Ciekaw byłem jak ze strapacską da sobie radę nowy nabytek.

Nowy nabytek rady sobie wogóle nie dał: książka przepisu na strapacskę nie zawiera. Sliwka przypuszcza, że ponieważ mowa jest o "cudownościach" kuchni węgierskiej sztrapacska jako danie o ewidentnie słowiańskim rodowodzie się nie kwalifikuje. Może po prostu jest daniem za mało wyszukanym. Być może. Czemużby i nie. Mowa jest o kuchni węgierskiej a nie jakiejś innej.

Ale zrobilo mi się smutno. Bo dotąd, mimo wielu wysiłków, nie mogę jakoś trafić na opus magnum w tej dziedzinie. Węgrzy są dumni ze swej kuchni ale wyprodukować jakiejś poważnej książki kucharskiej to już nie są w stanie. To, co ukazało się na ten temat pojmuje kuchnię węgierską wąsko i podaje tylko klasyczne stuprocentowe potrawy. Albo też przepisy, jak w przypadku 100 słynnych przepisów …, są błędne. Albo znowu nie ma przyzwoitego indeksu (tak!) i szukając jakiegoś przepisu za każdym razem trzeba przeczytać CAŁY spis treści. A wszystko przy tym to książki małe w rozmiarach nie zawierające zbyt wielu przepisów.

Dlatego żądam. Proszę. Błagam! Węgierscy wydawcy: wydajcie dobrą książkę kucharską. Jasno napisaną, dobrze zilustrowaną, z przyzwoitym indeksem. Nie taką na prezent bożonarodzeniowy (o, nie!) ale do użytku na co dzień. Obiecuję, że kupię i że będę gotował więcej dań węgierskich. I że napiszę o niej na tym blogu.