Spanie w jaskini

Od kiedy obejrzałem w Indexie wideo przedstawiające wycieczkę niebieskim szlakiem w górach Bukowych w ramach której (w zimie!) uczestnicy spali w jaskini wiedziałem, że to coś co sam chciałbym zrobić. Udało się to w zeszły weekend. Fakt, że nie było to spanie zimowe, ale po tej wprawce już sobie ostrzymy zęby na powtórkę w jakiś zimowy weekend.

Do jakini ruszyliśmy z Szilvásvarad. Szliśmy zielonym szlakiem, który przez jakieś trzy kilometry prowadził piękną doliną Szalajka. Nie oferuje ona wiele dzikiej natury bo pełna jest turystycznych atrakcji typu kioski z pamiątkami, bufety, wybetonowane stawy itp.

Dalej jednak zrobiło się ciekawiej. Droga prowadziła przez, tak, bukowy las. Spotkaliśmy stado złożone z ośmiu dzików, które zauważywszy nas w panice uciekły. W jazie na stawie zauważyliśmy popielicę, którą widziałem (lekka przesada, mignęła tylko) pierwszy raz w życiu. Było też parę ciekawych owadów i kwiatów.

Maleńka żabka – było ich w jednym miejscu masa
Dzwonki leśne
Torzyśniad kasztanówka – kolega ustalił nazwę tej ćmy wrzucając jej zdjęcie na grupę w facebooku, która się specjalizuje w identyfikacji owadów, odpowiedź zwykle przychodzi w parę minut. Zdjęcie kolegi anonimowo ofiarowane temu blogowi.
Oset. Zdjęcie kolegi anonimowo ofiarowane temu blogowi.
Owadzia chuć w wykonaniu Chrysochus asclepiadeus (nie ma polskiej nazwy). Zdjęcie kolegi anonimowo ofiarowane temu blogowi.
Las bukowy
Las iglasty

W sumie nie nudziliśmy się po drodze tym bardziej, że nieco pobłądziliśmy. Odpowiadało za to głównie lekko nonszalanckie podejście to ustalania jak dalej iść: raz iPhone kolegi, raz mapa. Przy okazji znów doświadczyłem frustracji, która mnie tu często ogarnia gdy korzystam z map turystycznych z powodu niejasnego oznaczania szlaków. Z Polski pamiętam pasek w danym kolorze wijący się na mapie tak jak idzie droga, tu sprawy są bardziej skomplikowane. Zaznaczona jest droga z literą oznaczającą dany szlak albo albo też kolorowym symbolem szlaku, nie jest łatwo to szybko odcyfrować.

Szlaki oznaczone literami
Szlaki oznaczone symbolami

Do jaskini dotarliśmy o dziewiątej wieczorem. Trzeba wiedzieć, że nie da się jej zarezerwować a miejsca nie ma tam zbyt wiele, więc gdyby była pełna czekałaby nas noc pod gwiazdami (albo chmurami bo zapowiadali deszcz) lub też musielibyśmy przejść do położonego dwa kilometry dalej domku przyrodników, gdzie moglibyśmy się przespać na ganku.

Domek Őr-Kő z widoczną werandą, nasz noclegowy plan B (dotarliśmy tam następnego dnia)

Zbliżamy się, kolega mówi: nie słychać głosów, dobrze, nikogo nie ma. Ulga. Aż tu nagle widzimy w lesie czołówki, czyli jednak ktoś tam jest. Nerwy. Nie – to taśmy odblaskowa na drzewach. Podchodzimy, widać już wejście, nikogo nie ma – hura! Nagle drzwi do jaskini (ma takie – zaraz więcej szczegółów na jej temat) i pojawia się głowa, czyli jednak ktoś jest. Oj. Pytamy, ilu ich tam jest, okazuje się, że to samotna dziewczyna (uff), która nie cieszy się z naszego przybycia i akurat próbuje zasnąć.

Jak wspomnialem, jaskinia jest nieduża. Spać tam może jakieś 6-8 osób (nas było pięcioro). Ma drzwi, do spania zrobione są nary z desek. Jest w niej piec, komin wychodzi na zewnątrz. Powietrze jest trochę stęchłe, jak to bywa w piwnicach.

Jaskinia! na górze widać komin, a na prawo przygotowany chrust
W środku, półka z różnymi przydatnymi rzeczami. w niebieskim i w białym worku śmieci, które potem zniesiemy ze sobą.
Piecyk akurat obstawiony plecakami
Nary przy wejściu
Nary naprzeciw wejścia, tu spaliśmy. plastik na suficie pewnie chroni przed kapiącą wodą.

Rozpaliliśmy małe ognisko z zrobiliśmy sobie kolację z liofilizowanych dań z Decathlonu (między innymi takie) oraz herbaty. Kiedy jedliśmy mysz nadgryzła drożdżówki w torebce, które kolega położył na kamieniu.

Noc była piękna i gwiazdzista. Widziałem sowę, która przeleciała z gałęzi na gałąź – kolejne zaliczone zwierzę.

Następnego dnia po śniadaniu ruszyliśmy niebieskim szlakiem w stronę Bélapátfalva. Droga tym razem prowadziła głównie w dół. Po drodze mieliśmy piękny punkt widokowy a także żołnierskie groby, ciekawostka dla Polaków, nie partyzanckie do czego jesteśmy przyzwyczajeni ale niemieckie otaczane czymś w rodzaju kultu.

Punkt widokowy
Sam widok
Napis na krzyżu przy grobie mówiący o „bohaterskiej śmierci” poległych
Grób z hełmem

W międzyczasie zmoczył nas coraz mocniej padający deszcz tak więc gdy już dotarliśmy do miasteczka (Bélapátfalva to wbrew nazwie nie wieś) z prawdziwą przyjemnością weszliśmy coś zjeść i rozgrzać się do restauracji o nazwie Szomjás csuka czyli Spragniony szczupak.

Góry w chmurach
Deszcz na wodzie
Niebo w deszczu

Wracając jednak do jaskini: to fascynujące miejsce ponieważ jest w pełni samorządna. Nie ma właścicieli, nie ma zarządzających (stąd nasze nerwy czy będzie w niej ktoś: nie ma jak tam zarezerwować miejsca). Jej wyposażenie jest dziełem anonimowych miłośników turystyki. A w środku czekały na nas opał (żeby nie trzeba było szukać kiedy akurat jest ciemno albo mokro), zapałki, świeczki, piła, łopata, apteczka a nawet kilka konserw. Zauważyłem też parę butów w dobrym stanie: potrzeba ci to sobie weź. Niestety, były tam też dwa worki ze śmieciami, które na pewno zostawił ktoś przekonany, że wyrzuci je potem sprzątaczka, która jakoś się nie pojawiła. Zamiast niej wzięliśmy je ze sobą my i po dziesięciu kilometrach niesienia wyrzuciliśmy je do pierwszego kosza na śmieci.

Nie widziałem jeszcze tak oddolnie zorganizowanego miejsca na Węgrzech. Choćby z tego powodu warto się tam wybrać.

Stacja Bélapátfalva-Cementownia
Wielkomiejskie graffiti
Pomnik króla Beli IV, który nadał miejscowości prawa miejskie
Reklama

węgierskie imaginarium

Wieś leży dwadzieścia pięć kilometrów od Kecskementu, to środek Wielkiej Niziny Węgierskiej a w zasadzie i środek Węgier. Kto bywał w tych okolicach z pewnością nie zapomni płaskich, depresyjnych przestrzeni tak doktliwie opisanych w Langoszu w jurcie Krzysztofa Vargi. Lakitelek to miejsce gdzie ten naturalnie dany węgierski spleen, gdzie węgierskość, wzmocnione są ręką człowieka i odczuwalne intensywniej.

Jeśli ktoś słyszał o Lakiteleku to zapewne z powodu spotkań prawicowej/narodowej inteligencji, które miały tam miejsce w drugiej połowie lat 80-tych: pierwsze we wrześniu 1987 roku a drugie niemal dokładnie rok później. Na pierwszym powstało Węgierskie Forum Demokratyczne (Magyar Demokrata Fórum), które na drugim przekształciło się w partię. MDF wygrało pierwsze wolne wybory w 1990 roku i potem sformowało pierwszy demokratyczny rząd.

Na spotkaniach pojawił się Imre Pozsgay, przedstawiciel reformistycznego skrzydła partii komunistycznej, i dlatego też zabrakło tam miejsca dla antykomunistycznych dysydentów: przedstawiciele MSzMP (Węgierska Socjalistyczna Partia Robotnicza) stwierdzili, że nie chcą spotykać się z osobami, przeciw którym toczy się postępowanie w sprawie wykroczeń, typowy element antydysydenckich szykan, a organizatorzy spotkań ku temu się przychylili. (Opozycja polska, gdy znalazła się w podobnej sytuacji w trakcie negocjacji prowadzących do rozpoczęcia rozmów okrągłego stołu, na taki kompromis nie poszła i dlatego w okrągłym stole wzięli udział uznawani przez władze za ekstremę także tacy działacze jak Michnik czy Frasyniuk). Pozsgay stał się później zresztą kandydatem prawicy na prezydenta i niewiele brakowało by pierwszym prezydentem znów niepodległych Węgier został wybrany były członek Biura Politycznego (pisałem o tym tu).

Głównym organizatorem spotkań był nauczyciel literatury w miejscowej szkole, poeta Sándor Lezsák. Był on później przez lata prominentym działaczem MDF-u. Po wykluczeniu z partii w 2004 roku założył Forum Narodowe, które w 2006 roku nawiązało współpracę z Fideszem. Potem do parlamentu wybierano go już z list Fideszu, obecnie jest wicemarszałkiem z ramienia tej partii.

Lezsák założył w Lakiteleku Wyższą Szkołę Ludową (Népfőiskola). Ta fundacja nawiązuje w swych deklaracjach do działalności przedwojennych i skandynawskich szkół ludowych, według strony internetowej, bywa nazywana jedną z „duchowych stolic” kraju. Od lat trafiają tam ogromne ilości pieniędzy z budżetu państwa, co umożliwia dynamiczny rozwój (więcej szczegółów tu [HU]).

Wygląda na to, że całość z ośrodka konferencyjnego, którym była na początku, zmierza w stronę ośrodka wypoczynkowego, do którego przyjeżdza się po prostu by wykąpać się w basenach termalnych (są), pojeździć na koniach (właśnie oddano do użytku stajnie) czy spędzić czas w bardziej niż przyzwoitym hotelu (czterogwiazdkowiec się właśnie buduje), a wszystko o narodowym charakterze, o czym zaraz.

Plan ośrodka – już nieaktualny. Teren jest obecnie co najmniej trzym razy większy, dodane zostały ostatnio stajnia, „katedra wina”, teren do foot golfa, hotel a buduje się jeszcze jeden, są też tam szklarnie i szereg innych obiektów.

Bardzo wyczuwalny jest zamysł twórców miejsca by nadać mu właśnie narodowy, węgierski charakter. Uczyniono to z jednej strony poprzez zalanie go przeróżnymi narodowymi buzzwordami i symbolami, a z drugiej poprzez pewne budynki czy też inne elementy przestrzeni.

Te buzzwordy, nie znajduję odpowiedniejszego słowa, to nazwy, frazy, nazwiska czy daty, wszystkie ważne dla osób o przekonaniach narodowych, które wystarczy rzucić by dla znających temat wszystko było jasne bez dodatkowych wyjaśnień. Jest od nich aż gęsto w terenie, prawica jest dobra w tworzeniu takich rzeczy. To po prostu trzeba zobaczyć, przykłady poniżej.

Wszechobecne drogowskazy
Drogowskazy z bliska. Gdyby ktoś nie wiedział gdzie urodził się János Arany (tabliczka: Arany János szülőfaluja) informację tę znajdzie umieszczoną pomocnie z drugiej strony
Jeden z niezliczonych, nieodmiennie realistycznych, posągów wielkich Węgrów (wielkich Węgierek brak): Zoltán Kodály.
Jan Paweł II (z lewej) jest chyba jedynym nie-Węgrem wśród posągów.
Drewnianych ławek też jest masa, na każdej nazwisko, Lajos Für to były minister obrony, polityk MDF-u,
Bez tego nie mogło się obyć, sprawa dość oczywista. Ciekawa jest makatka z prawej, pochodzi z Kirigzji, a z Azji Środkowej, jak wiadomo, przybyli tutaj Węgrzy.
Trochę rowaszu, dla ułatwienia zrozumienia tekst podany jest także łacinicą, rowasz jest tu jak najbardziej na miejscu.
Kaplica jak kaplica, ale na szczycie ma węgierską Świętą Koronę.
Piękna robota snycerska, elementy ludowe, artysta, o ile pamiętam, pochodzi z Siedmiogrodu, to też jednoznaczny kod kulturowy.
Urokliwe krzesła ze stołówki, symbol księżyca i słońca pojawia się na fladze seklerskiej.

Elementy przestrzeni nawiązują do węgierskiej mitologii, są tam więc i jurta i kurhan, jest i stajnia w kształcie turula.

Jurty prosto z Mongolii – można tam przenocować czując się jak przodkowie wędrujący do terenów obecnych Węgier (jeśli faktycznie używali takich akurat jurt).
Niby murowana ale ta sala zebrań i tak nawiązuje do kształtu jurty.
„Katedra wina” ma kształt kurhanu. Nie udało mi się ustalić co jest w środku.
Stajnia w kształcie turula.

Jest jeszcze jedna rzecz, która, sądzę, że bez specjalnego zamysłu twórców miejsca, w dyskretny sposób wzmacnia jego mniej już stereotypowo węgierski charakter. Nie wiem dlaczego, ale i w architekturze wcześniejszych budynków (intensywna rozbudowa wciąż trwa), w wyposażeniu pokoi gościnnych, czy też w funkcjonowaniu stołówki odczuwa się jakoś klimat końca lat 80-tych. Ma Lakitelek jakoś nastrój okresu schyłku kadaryzmu, czasami przywodzi na myśl on ośrodek wczasów pracowniczych, zamiast blichtru nowoczesności odczuwa się tam prowincjonalność. Zważywszy na to, że w wieloletnim już podziale kulturalnym społeczeństwa węgierskiego na segmenty liberalny/miejski oraz konserwatywno-narodowo-ludowy tradycja Lakiteleku zdecydowanie wiąże się z tym drugim, nie sądzę by zakłócało to tak troskliwie tworzony klimat miejsca.

Oldskulowe fotele.

To imaginarium jest zdecydowanie warte zobaczenia. Mniej dlatego by poznać jacy są Węgrzy a raczej jak niektórzy Węgrzy sami siebie wyobrażają.

Nie całkiem narodowe w charakterze ale po prostu ładne kwiaty przed jednym z budynków.