Od kiedy obejrzałem w Indexie wideo przedstawiające wycieczkę niebieskim szlakiem w górach Bukowych w ramach której (w zimie!) uczestnicy spali w jaskini wiedziałem, że to coś co sam chciałbym zrobić. Udało się to w zeszły weekend. Fakt, że nie było to spanie zimowe, ale po tej wprawce już sobie ostrzymy zęby na powtórkę w jakiś zimowy weekend.
Do jakini ruszyliśmy z Szilvásvarad. Szliśmy zielonym szlakiem, który przez jakieś trzy kilometry prowadził piękną doliną Szalajka. Nie oferuje ona wiele dzikiej natury bo pełna jest turystycznych atrakcji typu kioski z pamiątkami, bufety, wybetonowane stawy itp.
Dalej jednak zrobiło się ciekawiej. Droga prowadziła przez, tak, bukowy las. Spotkaliśmy stado złożone z ośmiu dzików, które zauważywszy nas w panice uciekły. W jazie na stawie zauważyliśmy popielicę, którą widziałem (lekka przesada, mignęła tylko) pierwszy raz w życiu. Było też parę ciekawych owadów i kwiatów.







W sumie nie nudziliśmy się po drodze tym bardziej, że nieco pobłądziliśmy. Odpowiadało za to głównie lekko nonszalanckie podejście to ustalania jak dalej iść: raz iPhone kolegi, raz mapa. Przy okazji znów doświadczyłem frustracji, która mnie tu często ogarnia gdy korzystam z map turystycznych z powodu niejasnego oznaczania szlaków. Z Polski pamiętam pasek w danym kolorze wijący się na mapie tak jak idzie droga, tu sprawy są bardziej skomplikowane. Zaznaczona jest droga z literą oznaczającą dany szlak albo albo też kolorowym symbolem szlaku, nie jest łatwo to szybko odcyfrować.


Do jaskini dotarliśmy o dziewiątej wieczorem. Trzeba wiedzieć, że nie da się jej zarezerwować a miejsca nie ma tam zbyt wiele, więc gdyby była pełna czekałaby nas noc pod gwiazdami (albo chmurami bo zapowiadali deszcz) lub też musielibyśmy przejść do położonego dwa kilometry dalej domku przyrodników, gdzie moglibyśmy się przespać na ganku.

Zbliżamy się, kolega mówi: nie słychać głosów, dobrze, nikogo nie ma. Ulga. Aż tu nagle widzimy w lesie czołówki, czyli jednak ktoś tam jest. Nerwy. Nie – to taśmy odblaskowa na drzewach. Podchodzimy, widać już wejście, nikogo nie ma – hura! Nagle drzwi do jaskini (ma takie – zaraz więcej szczegółów na jej temat) i pojawia się głowa, czyli jednak ktoś jest. Oj. Pytamy, ilu ich tam jest, okazuje się, że to samotna dziewczyna (uff), która nie cieszy się z naszego przybycia i akurat próbuje zasnąć.
Jak wspomnialem, jaskinia jest nieduża. Spać tam może jakieś 6-8 osób (nas było pięcioro). Ma drzwi, do spania zrobione są nary z desek. Jest w niej piec, komin wychodzi na zewnątrz. Powietrze jest trochę stęchłe, jak to bywa w piwnicach.





Rozpaliliśmy małe ognisko z zrobiliśmy sobie kolację z liofilizowanych dań z Decathlonu (między innymi takie) oraz herbaty. Kiedy jedliśmy mysz nadgryzła drożdżówki w torebce, które kolega położył na kamieniu.
Noc była piękna i gwiazdzista. Widziałem sowę, która przeleciała z gałęzi na gałąź – kolejne zaliczone zwierzę.
Następnego dnia po śniadaniu ruszyliśmy niebieskim szlakiem w stronę Bélapátfalva. Droga tym razem prowadziła głównie w dół. Po drodze mieliśmy piękny punkt widokowy a także żołnierskie groby, ciekawostka dla Polaków, nie partyzanckie do czego jesteśmy przyzwyczajeni ale niemieckie otaczane czymś w rodzaju kultu.




W międzyczasie zmoczył nas coraz mocniej padający deszcz tak więc gdy już dotarliśmy do miasteczka (Bélapátfalva to wbrew nazwie nie wieś) z prawdziwą przyjemnością weszliśmy coś zjeść i rozgrzać się do restauracji o nazwie Szomjás csuka czyli Spragniony szczupak.



Wracając jednak do jaskini: to fascynujące miejsce ponieważ jest w pełni samorządna. Nie ma właścicieli, nie ma zarządzających (stąd nasze nerwy czy będzie w niej ktoś: nie ma jak tam zarezerwować miejsca). Jej wyposażenie jest dziełem anonimowych miłośników turystyki. A w środku czekały na nas opał (żeby nie trzeba było szukać kiedy akurat jest ciemno albo mokro), zapałki, świeczki, piła, łopata, apteczka a nawet kilka konserw. Zauważyłem też parę butów w dobrym stanie: potrzeba ci to sobie weź. Niestety, były tam też dwa worki ze śmieciami, które na pewno zostawił ktoś przekonany, że wyrzuci je potem sprzątaczka, która jakoś się nie pojawiła. Zamiast niej wzięliśmy je ze sobą my i po dziesięciu kilometrach niesienia wyrzuciliśmy je do pierwszego kosza na śmieci.
Nie widziałem jeszcze tak oddolnie zorganizowanego miejsca na Węgrzech. Choćby z tego powodu warto się tam wybrać.


