męska szowinistka

Koleżanka z pracy – Amerykanka – opowiedziała mi dziś piękną historyjkę. O czym? O tym po jak fascynujących ścieżkach wędruje umysł jej sprzątaczki. A było to tak.

Anna pracowała u mojej Jane już przez dłuższy czas. Nie zawsze wszystko się układało gładko. Raz Jane przywiozła z Wietnamu kilka sukienek uszytych tam dla wszystkich jej przyjaciółek, jedną z nich trzymała w szafie z kartką "Anna" dla przyjaciółki, który akurat tak miała na imię. Sprzątaczka sukienkę znalazła i wzruszona bardzo podziękowała Jane, że ta o niej pomyślała. Koleżance głupio było wyprowadzać sprzątaczkę z błędu, sukienka przepadła.

Z czasem Jane miała jednak już dosyć. Pewnego dnia wpadł jej do głowy sposób w jaki wymówi sprzątaczce: powiedziała, że jej mąż uważa, że sama powinna sprzątać w domu i dlatego nie potrzebują sprzątaczki. Na co Anna: i dobrze! Tak trzeba!

Poddałem się wesołości zmieszanej z oszołomieniem. Czy Anna sprzątając przez cały czas wymyślała pod nosem na rozpuszczoną jak dziadowski bicz Jane, która młoda jest, silna, mogłaby wszystko zrobić w domu a tego nie robi? Czy ucieszyła się, że mąż ją w końcu bierze nieco za mordę?

Bardzo na to wygląda. Jeśli tak to mamy kolejną męską szowinistkę wyraźnie nie mogącą znieść kobiety nie poświęcającej swego życia wyłącznie domowi. A jest takich szowinistek więcej.

Reklama

marabu

Swoją nieco pogardliwą opinię na temat węgierskiej karykatury wyraziłem już wcześniej. Z radością modyfikuję ją w górę. Powodem jest Marabu.

Marabu jest rysownikiem, który niedawno dostał węgierskiego Pulitzera za swoją pracę. Jak napisano w uzasadnieniu werdyktu László Róbert Szabó, bo tak się Marabu w cywilu nazywa, stara się zachować dystans od przedstawianych w jego pracach wydarzeniach i ich protagonistach. To już samo w sobie w obecnych czasach, gdy od wszystkich i wszystkiego oczekuje się opowiadania po tej czy tamtej stronie – a od dziennikarzy i karykaturzystów propagandy, jest warte docenienia. Poza tym jednak po prostu podobają mi się niektóre jego rysunki . Niektóre po prostu bawią, inne inteligentnie komentują naszą rzeczywistość.

Ciekawe jest, że niektóre rysunki sprawiają wrażenie jakby odnosiły się sytuacji w Polsce. Może to świadczyć o podobieństwie między oboma krajami, może być też dowodem uniwersalności Marabu. Niekiedy humor jest nieco Raczkowski w stylu, co mnie szczególnie urzeka.

Marabu nie tylko rysuje ale tworzy krótsze czy dłuższe formy tekstowe. Poniżej załączyłem dwa takie krótkie żarty pod zbiorczym tytułem Proces twórczy.

No, co jest?


I potem, najjaśniejszy panie, stał się cud: od pocałunku zmieniła się w prześliczną królewnę!

Proces twórczy

cogito ergo sumo
cogito ergo Sumatra
cogito ergo summa summarum
COGITO ERGO SUM!

WYJŚCIE BEZPIECZEŃSTWA

klimaty polskie

marabu11

troszkę autoironii węgierskiej

Nie wszystko, co robi Marabu jest śmieszne, gorzej, nie wszystko, co jest śmieszne da się przetłumaczyć na polski. Poniżej takie dwa przykłady nieprzetłumaczalnego humoru rysownika – dla znających (choć trochę) węgierski.

Proces twórczy

Kis lépés az embernek,
egy hosszúlépés mindenkinek!
nagyfröccs a többiéknek,
hosszúfröccs

nagy lépés az emberiségnek!

prawdziwa przyczyna przyjaźni polsko-węgierskiej

Pisałem już kiedyś o przyjaźni polsko-węgierskiej. Zjawisko fascynujące, jak najbardziej żywe i dziś, co pewnie sporo osób, które odwiedziły Węgry chętnie potwierdzi. Skąd się jednak ta przyjaźń wzięła nikt tak naprawdę nie wie. Mówi się, że to dlatego, że mieliśmy wspólnych królów i królowe, za przyczynę miał też służyć brak wspólnej granicy (choć przy tym chętnie się tu wspomina okres, kiedy taka wspólna granica była), mamy też mieć podobny charakter narodowy. A – podobnie nie lubimy ruskich. (jeśli czytelnicy tego bloga znają jakieś inne teorie to bardzo proszę o podawanie ich w komentarzach – dzięki!)

Żadne z tych wyjaśnień nie jest do końca przekonujące ponieważ nie odwołuje się do czynników wyjątkowych, któreby nie występowały w odniesieniu do jakiś innych narodów. Dopiero co jednak natknąłem się na świeże i całkiem przekonującą dla mnie teorię. Śliwka znalazła ją w książce pt. Tokaji borok (Wina tokajskie) Gyuli Harasztiego. Według tego niegrubego i przystępnego opracowania za nadzwyczajne stosunki między dwoma narodami odpowiadać mogą właśnie wina tokajskie od wieków doskonale znane kupcom a więc i klientom polskim (sama nazwa szamorodni jednego z rodzajów wina jest zdecydowanie słowiańskiego pochodzenia). Dociekliwych odsyłam na stronę trzynastą dzieła.

Tokaje faktycznie znane są w Polsce od dawna. Kontakty polsko-węgierskie są też chyba najżywsze właśnie na północno-wschodnich Węgrzech, gdzie mieści się rejon tokajski. I dzisiaj w tamtejszych restauracjach częściej można znaleźć jadłospis w języku polskim niż gdzie indziej.

Wyjaśnienie brzmi więc przekonująco i mnie szczególnie przypadło ono do gustu (chyba niezłe wyrażenie w tym kontekście). Tę tokajską przyjaźń polsko-węgierską będę pielęgnować i wszystkich do tego bardzo zachęcam.

węgierski turysta kosmiczny

Miały Węgry swojego Hermaszewskiego, który nazywał się tutaj Bertalan Farkas. Ostatnio jednak w cichej rywalizacji kosmicznej z Polską Węgry zdobyły przewagę: na orbitę udał się dopiero co turysta kosmiczny węgierskiego pochodzenia Charles Simonyi.

Rzecz jest ekscytująca i prasa drobiazgowo informowała o niej. Gdy statek kosmiczny przelatywał nad Węgrami miejscowi radioamatorzy nawiązali z Simonyim łączność i dziesięć minut sobie z nim po węgiersku rozmawiali. Światu przy okazji przypomniano, że autorem najpopularniejszych programów komputerowych (Word, Excel) jest właśnie Węgier. Czyli niby okazja do celebracji węgierskości ale odczuwa się towarzyszącą temu wszystkiemu pewną melancholię.

Simonyi jest owszem Węgrem z pochodzenia, i to nieprzeciętnie zdolnym, ale swoje sukcesy odniósł zagranicą, jako Amerykanin. I to nie on jeden. Ze wszystkich węgierskich noblistów, a jest ich sporo w nauce, tylko jeden żył na Węgrzech, pozostali byli z takich czy innych powodów emigrantami (ciekawostką jest, że węgierski naukowcy Leó Szilárd, Ede Teller i Jenő Wigner, którzy odegrali kluczową rolę w konstrukcji bomby atomowej, zrobili to pracując dla Stanów Zjednoczonych, które były wówczas w stanie wojny z Węgrami!) Wszyscy znają te fakty, a obecny zgiełk wokół Simonyego przypomniał, że sukcesy Węgrzy odnoszą poza krajem. Nie jestem pewien, czy obecnie się wiele zmieniło.

wielkanoc pod ziemią

W poniedziałek wielkanocny udaliśmy się na wycieczkę do jaskini Mátyása w Budzie. W jakim to jeszcze mieście można autobusem miejskim dojechać sobie do prawdziwej, brudnej jaskini? U nas tak.

Jaskinia Mátyása mieści się koło jaskini Pálvölgyi, która jest jaskinią spacerową. To znaczy jest tam wybetonowany chodnik, metalowe schody, oświetlenie, itp. Jaskinia Mátyása, dla odmiany, jest mniej cywilizowana i chodzi tam się zarówno na nogach jak i na czworaka a czasami trzeba się przeciskać przez dziury czy na pupie zjedżdżać po rynnie w dół. Frajda tym  większa, że w ramach wycieczki dają kombinezon i hełm z lampą. Umówiliśmy się ze znajomymi i poszło nas tam dziesięc osób, w tym czworo osób sześcioletnich. Dalej nie opisuję, zdjęcia wystarczą. 

matyaswejscie

wejście do jaskini

złażenie w dół po dziesięciometrowej drabinie

wślizgiwanie się w dziurę 

wczołgiwanie się w dziurę 

kolejne wąskie przejście. jaskinia sucha ale pylista, co widać na zdjęciu 

zjeżdzalnia  

tak wyglądaliśmy bez flesza 

tylu nas było

muszelka ilustrująca pochodzenia skał 

powrót

Jakby ktoś nabrał ochoty niech dzwoni pod numer  +36 20 9284 969 żeby zamówić sobie wycieczkę. Wstęp dla dorosłych 3,300 forintów, dla dzieci 2,700.

(kiepski) słownik ortograficzny google

Pisząc blog czasami uświadamiam sobie, że nie wiem jak się pisze dane słowo. Niekiedy, co gorzej, wydaje mi się, że wiem mimo, że akurat robię błąd. Nie zawsze mam słownik pod ręka więc kiedyś wymyśliłem, chytrze, jak mi się zdawało, żeby wpisać dane słowo w określonej pisowni do googla: jeśli pojawią się trafienia, pisownia jest prawidłowa, jeśli nie – to nie.

Pierwszy raz metodę zastosowałem zakładając bloga. W motcie "moje zdziwienia węgierskie" nie byłem pewien jak się pisze "zdziwienia". Wydawało mi się, że przez "ź". Wrzuciłem do googla a wyszukiwarka znalazła około 300,000 trafień (można sprawdzić, swoją drogą, niedawno zauważyłem, "zdziwienia ma 299,000 trafień czyli mniej!). Ładnie, pomyślałem, sprawa załatwiona. Dopiero moja miłosierna koleżanka redaktorka z Krakowa była uprzejma zwrócić uwagę na mój błąd, który natychmiast też poprawiłem.

Metoda okazła się zawodna także w innych przypadkach. Nawet jeśli liczba trafień poprawnej pisowni jest większa od błędnej, i tak częstotliwość występowania błędu jest zastanawiająca. Ciekawa rzecz, gdyż poniekąd podważa to popularne teorie o mądrości zbiorowej manifestującej się w internecie. Jeśli więcej ludzi pisze słowo "zdziwienia" błędnie niż poprawnie jaką mamy pewność, że taka na przykład wikipedia nie będzie zawierać błędów czy nieścisłości? Warto sądzę by pobadać częstotliwość występowania błędów ortograficznych w internecie, rezultaty mogłyby być ciekawe. Dla mnie praktyczną lekcją używania słownika ortograficznego google jest to, że jeśli naprawdę chcę wiedzieć jak się dane słowo pisze lepiej poszukać jakiegoś internetowego słownika z prawdziwego zdarzenia.

zaufanie

Mamy w okolicach Tokaju, skąd pochodzi Śliwka, dom. Niedawno zadzwoniła ona do lokalnego samorządu w jakiejś sprawie i okazało się, że nie zapłaciliśmy miejscowego podatku. Suma nieduża –  1250 forintów czyli jakieś 20 złotych – ale termin akurat już minął. Kompletnie nam nieznana urzędniczka zaoferowała spontanicznie, że zapłaci podatek za nas a my pieniądze oddamy jej "przy okazji". Zamurowało nas i do tej pory pozostajemy w tym stanie. Coś takiego jest niewyobrażalne w Budapeszcie. Tutaj dominuje wielkomiejski cynizm i jego lustrzana cecha cwaniactwo. Na prowincji jednak, wydaje się, ludzie, mimo, że ubożsi, bardziej sobie ufają.

Podatek zapłacił tata Śliwki, który akurat przejeżdzał przez naszą wieś. Urzędniczce przy okazji zaniesiemy pewnie czekoladę lub kwiaty. 

szachista i naśladowca głosu

Jak wielu, w swoim czasie wielce fascynowałem się powieścią Łysiaka pt. Szachista. Wiedząc, że Napoleona nigdy żadni Anglicy nie porwali i tak się emocjonowałem się przebiegiem angielskiej operacji dywersyjnej. W trakcie lektury zapoznałem się z nazwiskiem Kempelena, konstruktora maszyny grającej w szachy. Kiedy więc ruszaliśmy na wystawę w Műcsarnoku Kempelen – człowiek w maszynie wiedziałem już mniej więcej, czego się spodziewać. Nie wiedziałem tylko, Kempelen był Węgrem. Na imię miał Farkas.

Wystawa ma za temat dwa z dokonań Kempelena: mechanicznego Turka, czyli maszynę "grającą w szachy" oraz  maszyny imitujące głos, gdzie osiągnięcia Kempelena miały już autentyczną wartość naukową. 

Bardzo interaktywną ekspozycja (masa rzeczy do naciskania a także dwa stoliki, przy których można pograć sobie w szachy i gdzie Chłopak rozegrał ze mną swoją pierwszą w życiu partyjkę) zawiera, między innymi, replikę mechanicznego Turka (oryginał spłonął w XIX wieku), pokaz filmów, w których pojawia się motyw (oszukańczej na ogół) maszyny grającej w szachy, w tym i fragment starego filmu polskiego, którego nie znałem, model komputera Turinga zbudowany w formie kolejki, mechaniczny symulator mowy szczyczący się umiejętnością wymówienia "San Francisko", maszynę rysującą – i zaraz je ścierającą – portrety, a także mini-wystawę ilustrującą osiemnastowieczną fascynację tureckością w Europie. 

Świat ukazany w wystawie znajduje się na przecięciu nauki i sztuki, i jest to przestrzeń fascynująca.  Eksponaty  urzekają zarówno estetycznie jak i intelektualnie. Kombinacja taka nie jest częsta, co tym bardziej robi wrażenie. Wystawa urzekła mnie tym bardziej, że spodobała się też Chłopakowi, który na ogół strasznie krzywi się na słowo "muzeum" czy też właśnie "wystawa". Wszystkim, nie tylko Waldemarowi Łysiakowi i wielbicielom jego twórczości, gorąco ją polecam.

„Jednominutowe nowele” Istvána Örkénya

To książka, do której czuję sentyment. Składa się z krótkich, niekiedy zawierających zaledwie killudziesiąt słów, opowiadanek albo właśnie nowelek. Często kończą się, bywa, że humorystyczną, puentą, przy czym nie jest to rodzaj humoru, od którego się śmiejemy do rozpuku ale raczej nieco filozoficzna ironia wywołująca uśmiech. Niekiedy teksty, zwłaszcza w odwołaniach wojennych, są jednak poważne.

Nowele lubię same w sobie, mam do nich też stosunek osobisty bo to na tej książce, między innymi, uczyłem się węgierskiego czytając ze słownikiem (lub czasem tłumaczeniem angielskim w ręku) co krótsze teksty i ciesząc z każdego z nich, który udało mi się zrozumieć.

W ramach nauki przetłumaczyłem kiedyś jeden z nich (Wyznanie) i ofiarowałem Ryśkowi i paru innym kolegom na powitanie kiedy przyjechali nas tu odwiedzić. Niedawno znów wyjechałem z Węgier (stąd cisza na blogu) i podczas podróży przetłumaczyłem jeszcze kilka z nich. O ile udało mi się to ustalić, książki nie wydano nigdy po polsku mimo, że to rzecz tu bardzo popularna, jeśli więc kogoś nowele interesują może je sobie poczytać klikając na linki poniżej.

Wyznanie

Ogłoszenie drobne wszystkiego 43 słowa!

Uczmy się języków obcych

Prawo do stania

Listy węgierskie