FRISS EURÓPA 2005

Wystawę pod takim niepretensjonalnym tytułem otwarto wczoraj w galerii Kogart. Zawiera ona prace dyplomowe studentów szkół artystycznych z Austrii, Czech, Francji, Polski, Słowacji oraz oczywiście Węgier. Warto odnotować samą galerię oraz niektóre z wystawionych rzeczy.

Kogart mieści się w eleganckiej willi na ulicy Andrássy (bardziej elegancko nie bardzo się da). W tym, wtedy jeszcze powiedzielibyśmy, budynku mieściło się przedtem Studium Młodych Artystów, instytucja legendarna w latach 80tych. Kogart jest instytucją prywatną, zarządza nią fundacja Gábora Kovácsa, zamożnego bankiera, który założył ją z kapitałem 15 milionów dolarów.

Galeria ma sznyt komercyjny, co odczuwa się zarówno w doborze wystawianych rzeczy jak i sposobie w jaki jest to robione. Ciekawostką jest, że niedawno Budapeszt posiadał jeszcze jedną taką znaczącą prywatną przestrzeń wystawienniczą zwaną Kolekcję Sztuki Współczesnej Meo, która jednak zostało zamknięte z powodu kłopotów finansowych.

Ponieważ Chłopak towarzyszył mi na otwarciu wystawę obejrzałem raczej szybko:) Parę jednak rzeczy zwróciło moją uwagę, opiszę jedną. István Dabi, który jak się dowiedziałem z katalogu bardzo interesuje się kulturą polską, przetłumaczył pierwszy rozdział Kosmosu Gombrowicza i zrobił do niego film. Chyba tak powinno się to określić, jest to rzecz, jakiej dotąd nie widziałem. István czyta tekst, do którego leci podkład na video. Jest on w zasadzie ilustratywny, czasem ujęcia mają rozmach filmu pełnoekranowego, czasem robione z ręki przypominają raczej The  Blair Witch Project. Pojawiają się też niewyraźne przebitki przedstawiające piersi kobiece. Całość urzekła mnie mniej wykonaniem jak samym pomysłem, żeby zrobić tło na video do czytanego tekstu. Fantazja mi się poruszyła, zacząłem myśleć o innych tekstach, innych podkładach …

Na koniec coś, co mnie rozbawiło. Jedną z wystawianych prac była instalacja Tomasza Mroza pt. Coraz więcej. Przedstawia ona taśmociąg karmiący podejrzanie wyglądającymi ochłapami wprost do ust leżącą na ziemi kukłę nagiego mężczyzny, czyli w sumie dość nieskomplikowana choć ładna praca na temat konsumpcjonizmu. Jak dowiedziałem się od jednego z kuratorów jedna z osób z zarządu Kogartu poprosiła, żeby instalację ustawić tyłem, czyli tak, żeby nie witała wchodzących genitaliami mężczyzny (instalację przestawiono). Znajomy kurator z błyskiem w oku powiedział, że widać tego rodzaju problemy nie są tylko polską specjalnością. Nie bardzo wiedziałem, czy powinienem z tego powodu się cieszyć.

Reklama

skinheadzi a Kieślowski

Jakiś czas temu na ulicy wpadłem na Marię. Pracowała u nas dopóki nie przeszła do innego programu, pytam co słychać. Nic dobrego, mówi, jej syna Viktora skinheadzi zmusili do opuszczenia szkoły. Jak to, pytam, a ona opowiada.

Viktor ma ojca Hondurańczyka. Z Marią rozstał się już jakieś dwa lata temu i nie mieszka już nawet na Węgrzech. Nie przykładał się jako ojciec, będąc już na Węgrzech (poznali się, kiedy Maria mieszkała w Nowym Jorku) nigdy nie pracował, robił awantury, synem się nie zajmował i nie nauczył go nawet po hiszpańsku. Maria chciałaby, żeby Viktor mówił po hiszpańsku, więc zapisała go, co nie było bynajmniej łatwe, do dwujęzycznego liceum węgiersko-hiszpańskiego.

Liceum mieści się w nienajlepszej dzielnicy Kőbánya i Viktor musiał dojeżdzać. W trakcie dochodzenia do szkoły zaczęli go zaczepiać lokalni skinowie, dwa razy usiłowali go pobić, zawsze udało mu się jakoś wyślizgnąć, raz pomógł jakiś przechodzień.

Zaczepki miały charakter rasistowski, Viktor nawet nie chciał powtarzać, co tam mu powiedzieli. Chłopak ma nieco ciemniejszą skórę, choć ja w życiu nie powiedziałbym, że to nie Węgier, ci jednak to najwyraźniej fachowcy od rozpoznawania inności, choć Maria podejrzewa, że mógł na niego napuścić ich jego kolega z klasy, z którym Viktor się pokłócił.

Dyrektorka obiecywała interwencję, koledzy z klasy próbowali ze skinami rozmawiać, ale nie bardzo wyglądało na to, że sytucja może ulec zmianie. Maria zdecydowała się zmienić Viktorowi szkołę i tak też się stało.

Niby nic wielkiego się nie zaszło. Zdarzenia tego nie uwzględnią żadne statystyki dotyczące rasizmu na Węgrzech, nie opiszą gazety, nikt nie będzie interweniować. Może gdyby Viktora naprawdę pobili, najlepiej ciężko, to ktoś by się zainteresował. Ale tak się nie stało i takie nic zmieniło chłopakowi życie. Bo przecież wszystko potoczyłoby się inaczej niż gdyby chodził dalej to tego dwujęzycznego liceum. Taki Przypadek Kieślowskiego, tyle że tym razem to samo życie.

Chorwacja i Balaton

Wróciliśmy właśnie z wakacji (stąd moja dłuższa nieobecność na blogu), bardzo sobie odpocząłem. Najpierw byliśmy razem w Chorwacji na wyspie Pag potem Śliwka pojechała z koleżanką do Londynu a ja z Chłopakiem nad Balaton do męża koleżanki oraz ich dwóch małych dzieci.

Chorwacja śliczna, kto nie był niech jedzie, ale nie o tym chciałem pisać tylko, o czymżeby tu, o Węgrzech. Będąc tam poczułem, że Węgry znów mają dostęp do morza. Wszędzie pełno samochodów z węgierskimi rejestracjami, wszędzie natyka się człowiek na tych nowych rodaków. Nawet w naszym domu cały czas mieszkali jacyś Węgrzy. Sądzę, że jak już wybuduje się brakujący kawałek autostrady do granicy a na Chorwacji od Splitu do Dubrownika i będzie można dojechać aż do tego miasta w jeden dzień Chorwacja zrobi się jeszcze popularniejsza, a gdy Chorwacja wstąpi do Unii i przyjmie euro (do tej pory pewnie i na Węgrzech zostanie ono przyjęte:) to już wogóle.

Swoją drogą ciekawe, że w Chorwacji widziałem, poza bardzo niewielką ilością wyjątków, samochody z Unii. Głównie Niemcy i Włosi (karty w restauracjach są na ogól właśnie po niemiecku i włosku, angieski to rzadkość), poza tym Holendrzy, Francuzi, Polacy, Słowacy, Czesi a nawet, zmarznięci najwidoczniej, Szwedzi. Widać, że kraj te robi się taką unijną miejscowością letniskową. Sami Chorwaci bardzo do Unii i na dużej ilości aut widać unijne naklejki antycypujące przyszłe członkostwo, proszę samemu zobaczyć.

H_EU

Balaton na tle Adriatyku nie robił dobrego wrażenia. Po pierwsze pogoda była nieciekawa, ale to nie najważniejsze. Woda zamulona, na brzegu często grzęzawisko błota. Chłopak, który nauczył się w Choracji pływać z maską i fajką oraz obserwować ryby po włożeniu głowy do Balatonu oświadczył „nic nie widać” i wyszedł z wody. Wszędzie straszny tłok. Domy w kilku rzędach wokół całego jeziora, nie do pomyślenia plaża, gdzie możnaby sobie pobyć samemu. Usługi gastronomiczne często na poziomie turystyki masowej z lat 80tych, lokalnej ryby w restauracji nie można dostać. Domy, pobudowane głównie w latach 70tych i 80tych, straszą brzydotą oraz tandetnością wykonania. Działki małe, bardzo dużo na nich betonu i ogrodzeń. Tak, ogrodzeń, wspominam je bo w Chorwacji wokół domów są tylko niskie murki i generalnie nie ma bram czy też furtek przez co atmosfera jest swobodniejsza.

W tym roku ludzi było nad Balatonem mało ze względy na pogodę. Kupując, a jakże, kalosze dla Chłopaka, uciąłem sobie pogawędkę ze zdecydowanie mającą sporo czasu sprzedawczynią. Powiedziała mi, że w telewizji codziennie podowano jednocześnie prognozę pogody dla Balatonu i Adriatyku, zazwyczaj porównanie było druzgoczące dla tego pierwszego.

Co będzie? Jakiś twórczy kryzys, sądzę. Przez lata Balaton był jedyną możliwością wyjazdu nad dużą wodę dla większości Węgrów a także NRDowców, teraz pojawiły się inne opcje. Pewnie zrobi się luźniej, poburzy się stare domki i pobuduje nowe, restauracje podciągną swój poziom. Widać już pierwsze oznaki tych procesów. Na plaży gdzie byliśmy pojawił się pomost ze zjazdem do wody dla niepełnosprawnych, są nowe ubikacje i prysznice (bezpłatne!), dużo domów jest na sprzedaż. Balaton może nieco odetchnie.

Żeby zakończyć pogodniej opowiem jeszcze o labiryncie w kukurydzy. W deszczowe dni nad Balatonem szukaliśmy jakiś niewodnych zajęć i wtedy przypomniałem sobie o labiryncie. Infomacje o nim widzieliśmy już po drodze z Chorwacji (przejeżdza się tamtędy) a teraz znowu wpadł mi w oko mały plakat na tablicy ogłoszeniowej koło plaży. Mieści się on w Balatonkeresztúr przy drodze numer 7 obok lotniska sportowego, jakby ktoś szukał. Pojechaliśmy tam z Chłopakiem. Na miejscu stary wojskowy namiot, obok niego gadające radio na plastikowym krześle oraz przedsiębiorca o zapachu wina nienajwyższej jakości zawiadującym całym biznesem. Okazuje się, że w kukurydzianym labiryncie trzeba znaleźć 10 tabliczek, na których jest napisane po cyfrze oraz literze i spisać cyfry na kartkę daną nam przez przedsiębiorcę zawierającą już tabelkę z literami. Bilet bynajmniej nie tani, 800 forintów dorośli, 600 dzieci, co odpowiada jakimś czterem i trzem dolarom, ale co tam. Zabawa znakomita, Chłopak goni po ścieżkach aż do totalnego zmęczenia i pracowicie wpisuje na kartkę znalezione cyfry. Znajdujemy osiem z dziesięciu tabliczek kiedy już mamy całkiem dosyć. Na do widzenia dostajemy małe prezenty (cukierek, baloniki) oraz dyplomy za „wypełnienie zadania oraz wyjście z labiryntu”.

Spodobało mi się to miejsce, obok samej zabawy w kukurydzy urzekł mnie pomysł przedsiębiorcy, który przy zerowych w zasadzie nakładach stworzył miejsce dające tyle uciechy. Pomysł do powtórzenia gdzie indziej, może i w Polsce?