Radio Polonia Węgierska 90 / Budapeszt turystyczny i ten drugi

Zwiedzając Budapeszt zobaczycie inne miasto, niż to, w którym mieszkam. O tym jest mój najnowszy tekst w podcaście Radio Polonia Węgierska (15:45)

Zauważyłem, że choć bardzo interesuje mnie Budapeszt to jednak ciekawszy jest dla mnie chiński rynek na Kőbányi niż jarmark świąteczny na placu Vörösmarty, większą ochotę na kawę mam w barze Kisüzem, niż w kawiarni New York czy nawet w romkocsmie Szimpla kert, z łaźni wolę Lukácsa od Széchenyego, jeśli idę na rynek to raczej na Hunyadi tér niż do wielkiej hali targowej, zamiast zwiedzania autobusowego po trasie zamek-góra Gellérta-parlament-Bazylika-plac Bohaterów wybrałbym przechadzkę po ósmej dzielnicy.

Innymi słowy, typowo turystyczne atrakcje miasta, które przyciągają tu tylu odwiedzających, mnie niespecjalnie obecnie ruszają.

Nie chodzi tu rzecz jasna tylko o mnie. Tak to chyba wszędzie jest, że to, co przyciąga turystów często jest dość obojętne dla stałych mieszkańców danej miejscowości. Co więcej, bywa, że im bardziej jakieś miejsce przyciąga turystów tym bardziej odpycha miejscowych.

Być tak może, bo w okolicy pojawiają się „turystyczne” czyli wysokie ceny, bo miejscowe restauracje szykują wyłącznie ofertę dla turystów, dajmy na to, zupę gulaszową z Cyganem z czerwonej kamizelce grającym do ucha, bo z powodu autokarów nie ma jak tam się dostać, albo też ponieważ w okolicy kupić można wyłącznie pamiątki a nie rzeczy potrzebne na codzień.

Takim przykładem w Budapeszcie jest zamek, jedna z najpiękniejszych części miasta, w której spotkać można niemal wyłącznie turystów.

Odwiedzając dane miejsce po raz pierwszy na ogół zachowujemy się jak turyści, kiedy w nim zamieszkamy, chcąc nie chcąc, przyjmujemy logikę lokalsów.

Ciekawe jak obok siebie istnieją te dwie wersje tego samego miasta, jedna dla turystów a druga dla miejscowych. Nie mają zbyt wiele punktów stycznych. Tę pierwszą opisują przewodniki, tę drugą każdy odkrywa sam dla siebie.

Ciekawe też jak ludzie przyjeżdzający „poznać miasto” ograniczają się do zwiedzania turystycznych atrakcji jakby ta turystyczna wersja stanowiła całą prawdę o danym miejscu. A przecież tyle innych rzeczy czeka tam na odkrycie.

Tego nie znajdziecie w przewodnikach

Reklama

Radio Polonia Węgierska 60 / Komunizm na wyspie Szentendryńskiej

W 60-tym odcinku podcastu opowiadam (27:30) o założonym przed niemal stu laty przez komunistów i do dziś zachowującym nieco swojego pierwotnego charakteru letniskowym osiedlu na wyspie szentendryńskiej.

Program podcastu:

– powitanie
– serwis informacyjny
– przegląd prasy węgierskiej
– przegląd prasy polskiej
– jeż węgierski
– urywki z historii
– Węgrzy w Powstaniu Warszawskim
– pożegnanie

przygotowali: A. Szczęsnowicz-Panas, R.Rajczyk, P.Piętka, J. Celichowski

Czy możliwy jest komunizm dla chętnych? Dziwne pytanie, bo ustrój ten zwykle zaprowadzano przemocą, przy pomocy rewolucji czy też na bagnetach Armii Czerwonej.

A jednak, jest na Węgrzech jedno takie miejsce, które, można powiedzieć, urządzono w duchu komunizmu i to w dodatku zupełnie dobrowolnie.

Mowa jest o osiedlu Horány na wyspie Szentendryńskiej. Ogrodzone jest ono płotem i wejść tam można tylko gdy wprowadzi nas ktoś, kto tam ma domek – jeden ze stu pięćdziesięciu, które na osiedlu się znajdują. Na terenie samego osiedla żadnych płotów już nie ma, nie ma oddzielnych działek, każdy chodzi gdzie chce – a zwłaszcza dzieci, które biegają po całym terenie pod zbiorowym okiem wszystkich dorosłych. W razie problemu zawsze jest ktoś, kto pomoże, pocieszy, nakarmi, odprowadzi do domu. Nie wolno tu wjeżdzać samochodem, większe przedmioty transportuje się skrzypiąca, wspólną, a jakże, taczką.

Na osiedlu sporo jest elementów wspólnotowych. Wspólny jest prąd, woda, wywóz śmieci. Kiedyś nawet gotowanie było wspólne. Działa małe muzeum, są imprezy kulturalne, kino pod gołym niebem, stoły pingpongowe, boisko i hangar dla łódek, Dunaj przecież tuż-tuż. By dojść do plaży trzeba tylko przejść przez asfaltową drogę i już można się kąpać niekiedy poddając się falom wywołanym przez przepływające obok gigantyczne wycieczkowce.

Osiedle powstało w latach 20-tych. Założyli je członkowie żydowskiego komunistycznego klubu wioślarskiego, co wyjaśnia wewnętrzną organizację terenu. Z czasem dołączyli do nich inni, esperantyści, wolnomyśliciele – a także turyści, miłośnicy natury.

Wielu mieszkańców osiedla w czasie wojny stało się ofiarami Holocaustu. Niektórzy porobili kariery w okresie socjalizmu. Jednak zaraz po rewolucji 1956 roku blisko jedna czwarta mieszkańców uciekła z Węgier na emigrację.

Na osiedlu letniskuje kolejne, trzecie już pokolenie. Dawną nazwę Vörös Meteor (Czerwony Meteor) zmieniono na zwykły Meteor by nie kłuła w oczy. Wspólnotowy charakter miejsca jednak pozostał. Taki komunizm dla chętnych, przeciwko któremu sam nic nie mam.

Komuniści na plaży przy Horány, źródło; Fortepan / Dénes János
Miłośnicy sportów wodnych odsłaniający pomnik ruchu robotniczego na osiedlu, źródło: Fortepan / Dénes János

Radio Polonia Węgierska 58 / Balaton

Żal mi Balatonu, tego pięknego jeziora – a dlaczego, o tym opowiadam w najnowszym odcinku podcastu Radio Polonia Węgierska (22:00).

– powitanie
– serwis informacyjny
– przegląd prasy
– Jeż Węgierski w eterze
– urywki z historii
– pożegnanie

przygotowali: A. Szczęsnowicz-Panas, R.Rajczyk, J.Celichowski, P.Piętka

Dla wielu ludzi pierwszym skojarzeniem z Węgrami jest Balaton. Wiadomo, wspaniałe, wielkie jezioro, urlopowy cel numer jeden w kraju.

Balaton jest jednak ofiarą swojego ogromnego sukcesu. Jezioro zmieniło kształt: nieregularne brzegi wyrównano mu by ułatwić ich wykorzystanie, widać to na starych mapach. Poziom wody jest sztucznie regulowany przez kontrolę dopływu Sió.

Nie ma w Balatonie rybołóstwa – wolno tylko wędkować – i w okolicznych bufetach z ryby dostać można w zasadzie tylko morskiego morszczuka. Ze zwierząt najbardziej rzucają się w oczy agresywne niekiedy łabędzie czekające na pokarm od ludzi.

Brzegi są w większości zajęte przez często płatne plaże, kempingi czy też mariny, tak więc dostęp do jeziora nie jest łatwy. W wielu miejscach brzeg jest sztucznie utwardzony, naturalne plaże to rzadkość.

Sama infrastruktura często ma charakter jarmarczny: chińszczyzna na straganach, langosze smażone w starym oleju sprzedawane po zawyżonych cenach, niekiedy od dawna nie remontowane, zatłoczone plaże z prymitywną muzyką.

Są rzecz jasna i zmiany na lepsze. W ciągu ostatniej dekady czy dwóch zaczęły się pojawiać dobre restauracje, okoliczne winnice produkujące wino wysokiej jakości (a nie sikacze sprzedawane w plastikowych butelkach) systematycznie poszerzają swoją ofertę.

I choć Balaton pozostaje magnesem dla Węgrów a posiadanie domu koło tego jeziora jest jednym z niezbędnych atrybutów przynależności do klasy średniej dla budapeszteńczyków to jednak oni też odczuwają te problemy. Większość z tych, których stać na taki dom kupuje go zwykle nie w miejscowościach położonych bezpośrednio nad wodą ale nieco dalej. Jeśli tylko się da to w kotlinie Káli albo chociaż gdzieś na północnym brzegu. Ważnym jest by z domu był widok na jezioro.

Zaskakująco często brak codziennego rytuału wyjścia na płażę. Zastępuje go albo przydomowy basen albo wypłynięcie żaglówką na jezioro i kąpiel z łódki. Nie ma mieszania się z plebsem na zatłoczonych plażach czy też w nabrzeżnych miasteczkach. Jest dystans do jeziora.

Wzdycham, żal mi Balatonu. Jego problemem jest, że to jezioro jest jedno jedyne. Na Węgrzech powinno być z dziesięć Balatonów żeby dla wszystkich starczyło miejsca bez tłoku.

Balaton. Widać żaglówkę, nie widać tłumów.

Czosnek niedźwiedzi

Do Holandii jeździ się na jointa, na Ibizę by wciągnąć kreskę, na Węgry natomiast warto się ruszyć z powodu czosnku niedźwiedziego. Tu można go legalnie zbierać, i jak się zna miejsca to jest go ile zapragniesz.

W zeszły weekend wybraliśmy się w takie miejsce (jakie dokładnie zdradzę tylko tym co doczytają tekst do końca, nie ma zdobywania informacji na skróty!) Przyjechaliśmy na skraj lasu, zaparkowaliśmy. Wszędzie sporo samochodów ale tłumu nie ma, widać, że las jakoś mieści wszystkich zgłodniałych czosnku niedźwiedziego.

Już sam las był wart odwiedzin, tak ładny
To jeszcze nie czosnek n. ale po prostu wiosenne kwiaty
Były i takie

Ruszamy dalej, znajomi pamiętają gdzie byli w zeszłym roku a tam była masa towaru. Po drodze mijam grupę Chińczyków jedzących kanapki koło auta, uprzejmie mówię im Nihao.

Wchodzimy głębiej w las, początkowa ekscytacja na widok każdego dostrzeżonego listka roślinki, której poświęciliśmy dzisiejszy dzień, powoli mija bo jest ich tu tyle. Żujemy parę z nich i przyjemne zaskoczenie: w porównaniu do tego co można kupić na rynku smak mają dużo mniej ostry. Są mniejsze ale młodsze i delikatniejsze – a także smaczniejsze. Po przejściu nieco ponad pół kilometra wchodzimy w las a tam całe polany zarośnięte czosnkiem. Zabieramy się do zbierania.

Tak to wygląda w naturze

Po jakiejś pół godzinie może mamy po 2-3 kilo tego ziela. Starczy, wracamy. Teraz trzeba będzie je przerobić, na szczęście dobrze przechowywany czosnek niedźwiedzi w lodówce wytrzymuje spokojnie tydzień-dwa.

Część (podkreślam: część) zbioru

Co zrobiliśmy z niego: zupę, masło, pesto, kopytka, zapiekankę szpinakowo-niedźwiedzio czosnkową oraz lasagnię. Od tygodnia się tym zajadamy i się nam nie nudzi. Przepisów jest oczywiście więcej, wystarczy poszukać w internecie. Sam korzystałem z Borsmenty, tego znakomitego źródła informacji o wszystkim co się da zjeść i wypić [HU].

Kopytka
Masło
Zapiekanka (napoczęta)

Dla tych co nie dotrą do lasu pozostaje opcja kupna czosnku niedźwiedziego – można dostać go praktycznie wszędzie o tej porze roku.

W sklepie
Na rynku

A teraz zdradzę gdzie byliśmy: miejsce (kompleks leśny) nazywa się Gerecse. Dojechaliśmy tam ze strony Zsámbéku przejeżdzając przez wieś Bajna a potem skręcając w lewo w polną drogę prowadzącą do lasu.

PS Jak zbieracie czosnek to zawsze zostawiajcie na każdej roślince listek albo dwa, tak cebulka nie obumrze. No i uważajcie by nie pomylić czosnku z konwaliami, które są trujące!

Radio Polonia Węgierska 42 / Jezus z Tarcalu

W najnowszym odcinku podcastu opowiadam o figurze Jezusa z Tarcalu i o cudzie, za który odpowiada (24:00).

1. Powitanie
2. Serwis informacyjny
3. Przegląd polskich tygodników
4. Jeż Węgierski w eterze
5. Pożegnanie

Niedługo szóste urodziny Jezusa. To znaczy Jezusa z Tarcalu, zbliża się mianowicie szósta rocznica postawienia jego figury w tej wsi.

Ma ona osiem i pół metra i wykonana jest z granitu. Składa się z pięciu kamiennych bloków ważących w sumie 50 ton. To największa figura Jezusa na Węgrzech. Choć Jezus ze Swiebodzina jest niemal cztery razy wyższy, to jednak jego węgierski odpowiednik to lity kamień a nie siatkobeton jak w Polsce.

Figurę ofiarował wsi lokalny przedsiębiorca branży kamieniarskiej Attila Petró. Warunkiem było postawienie jej w odpowiednim dla niej miejscu. Wybrano wzgórze górujące nad centrum wsi, stała tam poprzednio olbrzymia butelka reklamująca tokajskie wina.

I tu stał się cud. Do Jezusa zaczęło przyjeżdżać coraz więcej ludzi. Rozochocona tym zainteresowaniem wieś urządziła za unijne pieniądze na wzgórzu gustowny park a na początku drogi prowadzącej do figury zbudowała parking. Parking jest zawsze pełen, na wzgórze, do Błogosławiącego Jezusa, bo tak oficjalnie nazywa się figura, niemal bez przerwy ciągną ludzie. Odwiedzenie Jezusa stało się obowiązkowym a dla wielu głównym punktem wizyty w Tarcalu.

Cud nie miał do końca religijnego charakteru. Mimo, że figura nominalnie należy do sfery wiary, nie widziałem jeszcze nigdy by ktoś się przy niej modlił, wśród odwiedzających widać turystów raczej niż pielgrzymów. Nie ma grup z księdzem, śpiewów religijnych, procesji z chorągwiami i feretronami.

Sama figura jest poprawna, ale schematyczna. Lepiej wygląda z daleka niż z bliska. Wrażenie robi wielkością i wspaniałym położeniem. Jest widoczna z wielu miejsc, często odległych – nawet z pociągu przejeżdżającego przez wieś, i niemal z każdej strony prezentuje się inaczej, co czyni ją interesującą.

Zamiana butelki na Jezusa nie jest może wyrazem wewnętrznej przemiany tarcalan, zewnętrznie jednak wieś zdecydowanie się zmieniła.

Budapeszteński kamieniołom

W trakcie WOŚP-u zaoferowałem na licytację przechadzkę po Budapeszcie z Jeżem Węgierski, którą wylicytował Adam, jeden z wielkich bohaterów wydarzenia. Po konsultacjach zdecydowaliśmy się na podziemia Kőbányi, coś zarazem słabo znanego oraz industrialnego, tak jak sobie Adam tego zażyczył.

Wejść tam można tylko z przewodnikiem, grupowo. Na skutek szeregu perypetii dopiero niedawno udało się nam tam w końcu trafić.

Zwiedzanie odbywa się w środy wieczorem. Przed 19 przy wejściu do jakiegoś zakładu przy ulicy Bánya, czyli Kopalnianej, zebrała się grupa około 30-40 osób. Przeszliśmy kawałek ulicy do wejścia gdzie okazało się, że ktoś zmienił kłódkę i musimy zejść pod ziemię inną drogą. Tak dowiedzieliśmy się pierwszego faktu na temat piwnic: formalnie ich właścicielem jest samorząd, faktycznie jednak nikt się nimi za bardzo nie zajmuje.

Wejście, tędy się nie udało

Zeszliśmy na dół wąskimi schodami koło willi Drehera, która mieści się na terenie zakładu. Na dole od razu znaleźliśmy się w wielkim korytarzu o wysokości kilkunastu metrów.

Widać mój cień

Ruszyliśmy za naszym przewodnikiem, który co jakiś czas stawał i opowiadał nam o piwnicach i całej historii dzielnicy.

Przewodnik pokazuje plan piwnic

Kőbánya to po węgiersku kamieniołom. Choć dzielnica tak się nazywa pierwotnie był to region winny. Zbocza znajdującej się tam Starej Góry (Óhegy) pokryte były winnicami. Wino tu wytwarzane podobno było na tyle dobre, że zdarzało się, że gorszy produkt sprzedawano we Wiedniu jako „kőbáński”, taka była to marka.

A niekiedy coś na iPadzie

W połowie dziewiętnastego wieku w Kőbányi pojawił się przemysł. Winiarze patrzyli na to krzywym okiem, ale ich protesty na nic się nie zdały. Władze miasta usunęły początkowe ograniczenia dla budowy zakładów przemysłowych, epidemia filoksery zadała winiarstwu ostateczny cios.

Na górze widać ślady odłupywania bloków kamiennych
Te daty pisane wysoko na stropie oznaczają kolejne kontrole stabilności piwnic prowadzone regularnie przez fachowców górniczych.

Pewnego razu część wyrobiska zapadła się. Całość równo obsunęła się, winnica leżąca nad piwnicą po prostu znajdowała się parę metrów niżej jak gdyby nic się nie stało. Efekt obsunięcia był mocno odczuwalny pod ziemią: podmuch wybijał drzwi, szyby, rzucił o ścianę wóz zaprzężony wołami.

Wydobywając kamień zwykle zostawiano ściany nośne, w tym jednym miejscu zdecydowano się na filary, przez co trzeba było potem wzmacniać strop

Ważną gałęzią przemysłu były kamieniołomy. Wydobywano tu łatwo dostępny wapień, którego używano do budowy dynamicznie rozwijającego się wówczas miasta. Powstałe piwnice przyciągnęły piwowarów, którzy zobaczyli w nich idealne środowisko do produkcji piwa. W czasach, gdy nie istniały przemysłowe lodówki pomieszczenia o stałej i niskiej temperaturze były specjalnie cenne.

11 stopni
Zabytki przemysłowe
W piwnicach były kiedyś studnie dla pozyskiwania wody do produkcji piwa. Brak konserwacji doprowadził do tego, że część pomieszczeń znalazła się pod wodą.

Wydobycie kamienia kontynuowano jeszcze przez jakiś czas tworząc regularną siatkę korytarzy z odnogami aż w końcu tańsza cegła wyparła kamień jako materiał budowlany. Pod koniec wojny przeniesiono tam produkcję lotniczą ze zbombardowanych zakładów na Csepelu.

Powstały tam wówczas schrony z filtrowaniem powietrza. Nie wiele wiadomo o tym komu i jak służyły. Niedawno zagrały w filmie pt. A vizsga (Egzamin), o którym pisałem kiedyś tu. A trakcie przechadzki obejrzeliśmy odpowiedni fragment filmu.

Filtry

Koniec socjalizmu przyniósł też koniec wykorzystywania piwnic. W tej chwili służą one jedynie celom turystycznym, czasami odbywają się tam wyścigi rowerowe. Samorząd szuka pomysłów na wykorzystanie podziemi, którą są dla niego ciężarem.

Tak tak, to wielki piec wykorzystywany w procesie wytwarzania pailinki w fabryce likierów
Górnicze Zakłady Budowy Szybów

Sam dzielnica leżąca nad podziemiami długo była synonimem nędzy. Ulice były niebrukowane, ciemne i niebezpieczne, a warunki mieszkaniowe fatalne. To właśnie tu oraz w Budafok mieściły się jaskinie, w których aż do lat 50-tych mieszkali ludzie. Mieszkańcy cierpieli z powodu szeregu chorób, pracownicy kamieniołomu z powodu pylicy, dzieci krzywicy, wszyscy gruźlicy.

Przechadzka trwała trzy godziny. Na końcu mogliśmy obejrzeć willę Drehera, słynnego założyciela browaru do dziś produkującego nazwane od niego piwo. Ten pałacyk przemysłowca czeka na remont, ale i w obecnym stanie urzeka swoim urokiem. Dziś można wynajmować go na imprezy.

Każdy z pieców w willi jest inny
Klasycystyczny fronton budynku

Organizator Levente Somogyi to pasjonat historii miasta. Przechadzkę prowadził nad wyraz kompetentnie, widać było, że wkłada w to swoją duszę. Poza podziemiami Kőbányi prowadzi też wycieczki po bunkrach Csepelu. Człowiek wart jest polecenia, więcej informacji można znaleźć tu [HU].

Levente Somogyi
Przygotowany przez niego plan przechadzki
Tenże sam plan odwzorowany na powierzchni

W trakcie przechadzki tłumaczyłem Adamowi to, co nam mówił Levente. Pomyślałem czy nie warto byłoby zorganizować przechadzki z tłumaczeniem na polski dla tutejszych Polaków. Jeśliby wypaliła można by spróbować polskich wersji innych przechadzek, jest ich w mieście masa (zobacz tu czy też tu). Czyż nie byłby to piękny projekt dla jakiegoś nowo wybranego mniejszościowego samorządu polskiego?

Spanie w jaskini

Od kiedy obejrzałem w Indexie wideo przedstawiające wycieczkę niebieskim szlakiem w górach Bukowych w ramach której (w zimie!) uczestnicy spali w jaskini wiedziałem, że to coś co sam chciałbym zrobić. Udało się to w zeszły weekend. Fakt, że nie było to spanie zimowe, ale po tej wprawce już sobie ostrzymy zęby na powtórkę w jakiś zimowy weekend.

Do jakini ruszyliśmy z Szilvásvarad. Szliśmy zielonym szlakiem, który przez jakieś trzy kilometry prowadził piękną doliną Szalajka. Nie oferuje ona wiele dzikiej natury bo pełna jest turystycznych atrakcji typu kioski z pamiątkami, bufety, wybetonowane stawy itp.

Dalej jednak zrobiło się ciekawiej. Droga prowadziła przez, tak, bukowy las. Spotkaliśmy stado złożone z ośmiu dzików, które zauważywszy nas w panice uciekły. W jazie na stawie zauważyliśmy popielicę, którą widziałem (lekka przesada, mignęła tylko) pierwszy raz w życiu. Było też parę ciekawych owadów i kwiatów.

Maleńka żabka – było ich w jednym miejscu masa
Dzwonki leśne
Torzyśniad kasztanówka – kolega ustalił nazwę tej ćmy wrzucając jej zdjęcie na grupę w facebooku, która się specjalizuje w identyfikacji owadów, odpowiedź zwykle przychodzi w parę minut. Zdjęcie kolegi anonimowo ofiarowane temu blogowi.
Oset. Zdjęcie kolegi anonimowo ofiarowane temu blogowi.
Owadzia chuć w wykonaniu Chrysochus asclepiadeus (nie ma polskiej nazwy). Zdjęcie kolegi anonimowo ofiarowane temu blogowi.
Las bukowy
Las iglasty

W sumie nie nudziliśmy się po drodze tym bardziej, że nieco pobłądziliśmy. Odpowiadało za to głównie lekko nonszalanckie podejście to ustalania jak dalej iść: raz iPhone kolegi, raz mapa. Przy okazji znów doświadczyłem frustracji, która mnie tu często ogarnia gdy korzystam z map turystycznych z powodu niejasnego oznaczania szlaków. Z Polski pamiętam pasek w danym kolorze wijący się na mapie tak jak idzie droga, tu sprawy są bardziej skomplikowane. Zaznaczona jest droga z literą oznaczającą dany szlak albo albo też kolorowym symbolem szlaku, nie jest łatwo to szybko odcyfrować.

Szlaki oznaczone literami
Szlaki oznaczone symbolami

Do jaskini dotarliśmy o dziewiątej wieczorem. Trzeba wiedzieć, że nie da się jej zarezerwować a miejsca nie ma tam zbyt wiele, więc gdyby była pełna czekałaby nas noc pod gwiazdami (albo chmurami bo zapowiadali deszcz) lub też musielibyśmy przejść do położonego dwa kilometry dalej domku przyrodników, gdzie moglibyśmy się przespać na ganku.

Domek Őr-Kő z widoczną werandą, nasz noclegowy plan B (dotarliśmy tam następnego dnia)

Zbliżamy się, kolega mówi: nie słychać głosów, dobrze, nikogo nie ma. Ulga. Aż tu nagle widzimy w lesie czołówki, czyli jednak ktoś tam jest. Nerwy. Nie – to taśmy odblaskowa na drzewach. Podchodzimy, widać już wejście, nikogo nie ma – hura! Nagle drzwi do jaskini (ma takie – zaraz więcej szczegółów na jej temat) i pojawia się głowa, czyli jednak ktoś jest. Oj. Pytamy, ilu ich tam jest, okazuje się, że to samotna dziewczyna (uff), która nie cieszy się z naszego przybycia i akurat próbuje zasnąć.

Jak wspomnialem, jaskinia jest nieduża. Spać tam może jakieś 6-8 osób (nas było pięcioro). Ma drzwi, do spania zrobione są nary z desek. Jest w niej piec, komin wychodzi na zewnątrz. Powietrze jest trochę stęchłe, jak to bywa w piwnicach.

Jaskinia! na górze widać komin, a na prawo przygotowany chrust
W środku, półka z różnymi przydatnymi rzeczami. w niebieskim i w białym worku śmieci, które potem zniesiemy ze sobą.
Piecyk akurat obstawiony plecakami
Nary przy wejściu
Nary naprzeciw wejścia, tu spaliśmy. plastik na suficie pewnie chroni przed kapiącą wodą.

Rozpaliliśmy małe ognisko z zrobiliśmy sobie kolację z liofilizowanych dań z Decathlonu (między innymi takie) oraz herbaty. Kiedy jedliśmy mysz nadgryzła drożdżówki w torebce, które kolega położył na kamieniu.

Noc była piękna i gwiazdzista. Widziałem sowę, która przeleciała z gałęzi na gałąź – kolejne zaliczone zwierzę.

Następnego dnia po śniadaniu ruszyliśmy niebieskim szlakiem w stronę Bélapátfalva. Droga tym razem prowadziła głównie w dół. Po drodze mieliśmy piękny punkt widokowy a także żołnierskie groby, ciekawostka dla Polaków, nie partyzanckie do czego jesteśmy przyzwyczajeni ale niemieckie otaczane czymś w rodzaju kultu.

Punkt widokowy
Sam widok
Napis na krzyżu przy grobie mówiący o „bohaterskiej śmierci” poległych
Grób z hełmem

W międzyczasie zmoczył nas coraz mocniej padający deszcz tak więc gdy już dotarliśmy do miasteczka (Bélapátfalva to wbrew nazwie nie wieś) z prawdziwą przyjemnością weszliśmy coś zjeść i rozgrzać się do restauracji o nazwie Szomjás csuka czyli Spragniony szczupak.

Góry w chmurach
Deszcz na wodzie
Niebo w deszczu

Wracając jednak do jaskini: to fascynujące miejsce ponieważ jest w pełni samorządna. Nie ma właścicieli, nie ma zarządzających (stąd nasze nerwy czy będzie w niej ktoś: nie ma jak tam zarezerwować miejsca). Jej wyposażenie jest dziełem anonimowych miłośników turystyki. A w środku czekały na nas opał (żeby nie trzeba było szukać kiedy akurat jest ciemno albo mokro), zapałki, świeczki, piła, łopata, apteczka a nawet kilka konserw. Zauważyłem też parę butów w dobrym stanie: potrzeba ci to sobie weź. Niestety, były tam też dwa worki ze śmieciami, które na pewno zostawił ktoś przekonany, że wyrzuci je potem sprzątaczka, która jakoś się nie pojawiła. Zamiast niej wzięliśmy je ze sobą my i po dziesięciu kilometrach niesienia wyrzuciliśmy je do pierwszego kosza na śmieci.

Nie widziałem jeszcze tak oddolnie zorganizowanego miejsca na Węgrzech. Choćby z tego powodu warto się tam wybrać.

Stacja Bélapátfalva-Cementownia
Wielkomiejskie graffiti
Pomnik króla Beli IV, który nadał miejscowości prawa miejskie

Tatabányański turul

Ile razy bym nie przejeżdzał autostradą M1 koło Tatabánya nieodmiennie intrygował mnie panujący nad okolicą z wielkiej skały koło drogi turul. Jego spiżowa, widoczna jest z daleka rzeźba ciekawiła mnie sama w sobie nie mówiąc już o symbolice, której jest potężnym nosicielem. W końcu, w pewien weekend zorganizowaliśmy małą wycieczkę by sobie tego turula, tyle razy widzianego z autostrady, zobaczyć raz z bliska i nie przejazdem.

Turul – widać na lewo na skale koło autostrady

Tatabányański turul jest wielki i to jest dominujące wrażenie kiedy ogląda się go z bliska. Rozpiętość jego skrzydeł to niemal 15 metrów, jest to największe wyobrażenie ptaka w Europie. Miecz trzymany w szponach obok otwartego dzioba nadaje mu wyraz drapieżności. Korona oznacza jego specjalny status. Rzeźbę postawiono tam w 1907 roku z okazji węgierskiego millenium. Jej autorem był Gyula Donáth.

Turul z bliska z przodu …

… z tyłu …

… i z profilu

Według kroniki Simona Kézai to właśnie pod Tatabányią wojska wodza Árpáda pokonały słowiańskiego władcę Światopułka (tyle na temat pokojowego zajęcia pustej kotliny Karpackiej).

Obok turula znajduje się piękna jaskinia Szelim z widokiem na autostradę. Na podstawie wykopalisk wiadomo, że zamieszkiwali ją już pierwotni ludzie. W czasach tureckich kryli się tam okoliczni mieszkańcy, gdy odkryli ich Turcy spalili ich w jaskini.

Jaskinia

i panoramiczny widok z jaskini

Na skałach obok znajduje się kilka odcinków, rzadkiej na Węgrzech, via ferrata.

Talblica informacyjna na temat via ferrata

Wracając do turula, sam turul to bohater legendy dotyczącej narodzin wodza Álmosa: jego matkę miał zapłodnić ptak o kształcie jastrzębia bądź też sokoła, czemu Álmos zawdzięczał swoją wyjątkowość.

Druga legenda związana z turulem łączy się z kluczowym w węgierskiej mitologii „zajęciem ojczyzny”. Gdy Węgrzy jeszcze żyli w legendarnej Lewedii ich bydła zaatakowały orły. Daremną walkę z nimi wspomógł dopiero turul, który przepędził ptaki. Potem przewodził Węgrom w ich drodze na teren przyszłego państwa węgierskiego. Pojawiał się rano, znikał wieczorem dając znak, że tu akurat mają Węgrzy rozbić obozowisko. Kiedy znikł na dobre Węgrzy byli na miejscu.

Podstawą tej legendy może być fakt, że Węgrzy dotarli do krańców terenów zamieszkałych przez raroga zwyczajnego z rodziny sokołowatych.

Choć turul był symbolem chętnie używanym przez zarówno Węgrów jak i awarów i hunów to jego dość powszechne pomniki zostały postawione w ciągu ostatnich stu-stu dwudziestu lat. Turule stawiano chętnie na granicach ówczesnych Węgier by strzegły stamtąd kraju. Po Trianonie szereg z nich usunęły nowe władze. Obecnie turul, podobnie do innych elementów symboliki węgierskiej, został w dużej mierze przejęty przez skrajną prawicę.

Turulów jest do dzisiaj sporo w całym kraju, warto je sobie wyszukiwać – sam ostatnio wypatrzyłem jednego w Suboticy.

Widziałem Polskę z Węgier

Tak, tak, jest takie miejsce na Węgrzech, z którego widać Polskę. Ale nie uprzedzajmy faktów.

W długi weekend marcowy (piętnastego to tu święto narodowe) postanowiliśmy z Chłopakiem udać się do Börzsöny. Te niskie góry położone na północ od Budapesztu po “peszteńskiej stronie” dotykają zakola Dunaju oferując pełen urok bezpretensjonalnego węgierskiego pogórza.

By ubić dwa wróble jednym kamieniem postanowiliśmy tym razem zamiast ponętnej trasy z kolejką wąskotorową (Király rét) wybrać niebieski szlak.

Niebieski szlak to na Węgrzech w sferach turystycznych rzecz kultowa. Nie jest to zwykły szlak, nazywa się Országos kék túra czyli Krajowy szlak niebieski, prowadzi przez całe północne Węgry i ma długość 1128 kilometrów. Powstał w 1938 roku, w 1996 roku dodano do niego trasę na południu Węgier tworząc w ten sposób Niebieski Krąg.

Dla każdego turysty marzeniem jest przejście całego szlaku, w 2015 roku udało się to 231 osobom, co stanowi rekord wszech czasów.

Na temat szlaku powstał w 1979 roku kultowy serial telewizyjny pt. Másfélmillió lépés Magyarországon (Półtora miliona kroków po Węgrzech). Jego twórcy ze znanym działaczem turystycznym Pálem Rockenbauerem na czele przeszli przez cały szlak kręcąc po drodze materiał przedstawiający trasę. W 2011 jego remake-a pt. Másfélmillió lépés Magyarországon – 32 év múlva (Półtora miliona kroków po Węgrzech – 32 lat później) zrobił skrajnie prawicowy dziennikarz Zsolt Bayer, jednak ten serial nie był daleko tak popularny jak jego poprzednik.

Ale do rzeczy. W naszym wypadku nie było mowy o 1128 kilometrach ale tylko o 40 na trasie od Nagymaros nad Dunajem do Nógrádu z noclegiem w schronisku na Nagy Hideg Hegy czyli Wielkiej Zimnej Górze (w Börzsöny jest zawsze 6-8 stopni chłodniej niż w okolicy).

Wyprawa udała się wspaniale. Poniżej parę zdjęć, tam też wyjaśnienie skąd widać tam Polskę. 

Börzsöny z góry jak wielkie zwierzę, aż by się chciało pogłaskać

Tabliczki ze szlakami. Na nizinach odległość podaje się w kilometrach, w górach w godzinach lub minutach, w Börzsöny, będącym takim kompromisem między niziną a góąrami, jednocześnie w kilometrach i w czasie

zakoleDunaju

Zakole Dunaju widziane z wieży Juliana niedaleko od Nagymaros (by zobaczyć szczegóły warto powiększyć zdjęcie)

Niepozorna ta wieża ale panoramę daje 360 stopni

Przez większość trasy szlak jest wyznaczony przesadnie starannie, na tym zdjęciu widać go jednocześnie na trzech drzewach

Przyroda w Börzsöny – stare buki

Przyroda w Börzsöny – bukowy las

Przyroda w Börzsöny – żabi skrzek

Przyroda w Börzsöny – przebiśniegi, była ich masa, w niektórych miejscach był też, co rzadsze o tej porze roku, śnieg

Przyroda w Börzsöny – struś. Koło jednej z baz turystycznych powstaje małe zoo a w nim strusie. W przeciwieństwie do saren, które też widzieliśmy, nie mógł uciec i tak dałem mu radę zrobić zdjęcie

Po drodze w miejscach gdzie poruszały się maszyny pracujące przy wyrębie lasu było sporo błota

Szczyt Nagy Hideg Hegy – w przeciwieństwie do dachu Węgier tu samochodem wjechać się nie da.

Źródło Havanna, jedne z 350 w Börzsöny. Nazwano je tak w latach 1970-tych, zapewne  na cześć zjazdu młodzieży na Kubie, które miał wówczas tam miejsce.

Grób czyjegoś psa, zapewne często tu bywał

Krajowy szlak niebieski oraz Niebieski krąg

Kawałek szlaku, który przeszliśmy – tak szczegółowe informacje można było znaleźć po drodze

I na koniec miejsce, z którego widać Polskę: wieża geodezyjna i widokowa na górze Csóványos

Wieża z bliska, prowadzą na nią 133 stopnie.

Z góry rozpościerają się takie widoki (by zobaczyć szczegóły warto powiększyć zdjęcie). Na końcu horyzontu przy dobrej pogodzie widać Tatry. My też je widzieliśmy ale mój aparat już nie bardzo więc na zdjęciu ich rozpoznać nie można. Organizacjom polonijnym poddaję pomysł: może warto organizować wycieczki na Csóványos by popatrzeć sobie na Polskę?

Koniec trasy – Nógrád, widać zamek.

Jezus z Tarcalu (8.5m)

Ośmioipółmetrowa figura Jezusa z Tarcalu zwróciła na siebie uwagę wymiarami. Czegoś takiego (tak wielkiego) dotąd na Węgrzech nie było.

widok z przodu

widok z boku

Figurę sprezentował tej leżącej w tokajskim regionie wiosce lokalny przedsiębiorca branży kamieniarskiej Attila Petró. Nic o jego motywacji czy też pochodzeniu figury nie udało mi się znaleźć. Wieś prezent przyjęła i postawiła go na wzgórzu na zboczu góry Tokaj na miejscu gdzie poprzednio stała gigantyczna butelka reklamujące ten najbardziej znany produkt regionu (takich butelek jest zresztą w okolicy parę i nikt ich nie lubi). Figura dzięki swojemu położeniu jest dobrze widoczna z daleka.

widok z daleka

butelkaTarcal

kiedyś stała tu butelka, też dobrze widoczna z daleka

Jezus (autorstwa rzeźbiarza z sąsiedniego Szerencsu Sándora Szabó) szybko stał się lokalną atrakcją. Wielu odwiedza Tarcal po prostu by go zobaczyć i na drodze prowadzącej do figury ciągle można spotkać auta i ludzi. Samorząd właśnie kończy budować sieć asfaltowanych dróżek wokół niej.

Chociaż Jezus z Tarcalu wykonany jest z solidnego kamienia, czym przewyższa swojego siatkobetonowego świebodzinskiego odpowiednika to jednak wymiarami się do niego nie umywa bo Jezus świebodziński jest trzy razy większy. Ustawiłem je obok siebie, na zdjęciu razem wyglądalyby tak.

SwiebodzinTarcal

Coraz więcej Polaków odwiedza region tokajski, zwłaszcza w lecie, warto wiedzieć o takiej nowej atrakcji turystycznej. Nie jestem pewien na ile ta zamiana butelki na Jezusa odzwierciedla wewnętrzną przemianę tarcalan ale zewnętrznie wieś się na pewno zmieniła.