Wojwodina – dzień 4

Ostatniego dnia pojechaliśmy do Hajdukowa (Hajdújárás) gdzie mieszka winiarz Oszkár Maurer. Przyjął nas w swoim domu, zeszliśmy degustować do piwnicy. Pierwsze zdziwienie: piwnica płytka, taka zwykła pod domem a nie taka jak na Węgrzech, gdzie zwykle piwnice sięgają wgłąb ziemi. Tak to jest na piaskowych glebach.

piwnica Maurera

Te piaskowe gleby mają zarazem swoje zalety: nie zagraża tam mszyca filoksera, która zniszczyła praktycznie uprawę winorośli w Europie w końcu XIX wieku. Ten mały szkodnik nie jest w stanie przeżyć w piasku, stąd to właśnie na glebach piaszczystych przeżyły natywne odmiany winorośli. Korzystając z nich Maurer odtwarza je teraz na innych terenach.

sam Oszkár Maurer

Degustacja była ciekawa z kilku powodów. Po pierwsze mieliśmy okazję spróbować kilku miejscowych odmian zöld szemersegi czy mézes fehér (sorry, nie znam polskich nazw). Po drugie były też wina wytwarzane – tradycyjną metodą – bez użycia siarki.

Wina sremskie, mimo wszelkich podobieństw Sremu do regionu tokajskiego, różnią się znacząco od win tokajskich. Fermentacja nie zatrzymuje się, w rezultacie więcej jest alkoholu a mniej cukru. Főbor, odpowiednik win aszu, nie jest słodkie, przypomina bardziej sherry.

Maurer pracuje nad przywróceniem dawnych metod – i dawnej jakości. Bardzo krytycznie wyraża się zarówno o innych winiarzach, którzy, według niego, kalkulują w perspektywie zaledwie jednego roku, o polityce państwa, która prowadzi do kontrselekcji wśród winiarzy a także o nowych winnicach zakładanych przy wielkich nakładach finansowych i z wielką pomocą państwową uzyskaną poprzez znajomości. Sam pracuje z aszu, co mało kto poza nim robi, eksperymentuje z przepisami na bermet, odtwarza dawne odmiany mimo, że nie ma na nie dopłat.

Po degustacji zakończonej esencją aszu tramini pojechaliśmy do winnicy Mauera zobaczyć słynne 130-letnie krzaki kadarki. I znów zdziwienie: tutaj tradycyjną formą uprawy jest nie prowadzenie winorośli na drucie a forma bezpienna z palikiem czy też wręcz wiązanie winorośli samej do siebie w serce. Przyczyną jest brak lasów i co się z tym łączy brak drewna na paliki czy słupy.

tak się tu uprawia winorośl

ten krzaczek ma 130 lat

Po Maurerze odwiedziliśmy zupełnie inną w stylu winnicę Zvonko Bogdana. Zbudowano ją z niczego koło Suboticy. Powiedziano nam, że jej właścicielem jest Lajos Csákány, natomiast popularny pieśniarz ludowy Zvonko Bogdan daje tylko swoje nazwisko (próbka tego co śpiewa tu).

 

to nie jest pałac – to winnica

Na środku winnicy stoi budynek mieszczący w sobie sale do degustacji oraz, z tyłu, pomieszczenia produkcyjne. Styl nawiązuje do dominującej w Suboticy architektury przełomu wieku. Widać, że nie pożałowano pieniędzy na wykonanie: są kryształowe żyrandole, różnego rodzaju marmury, pięknie belkowane stropy, dachówki z fabryki Zsolnay, wyszukane meble i obrazy. Ma być jak w pańskiej rezydencji – i niemal tak też jest, zgrzytem jest półka z książkami zebranymi najwyraźniej z powodu dekoracyjnych grzbietów, na której można znaleźć klasykę marksizmu, encyklopedię jugosłowiańską i inne tego typu perły. Budynek i tak robi wrażenie.

sala do degustacji

to można omówić z przyjaciółmi degustowane wina

Jemy jeszcze pożegnalny obiad w rustykalnym ośrodku Majkin Salaš i ruszamy do domu. Wieziemy wino i pudełko orzechowego eurocremu (jeśli chodzi o nazwy towarów spożywczych zajmuje on pierwsze miejsce ex equo z biszkoptami Plazma).

Do tej pory piękna, jesienna pogoda psuje się, zaczyna padać deszcz.

Reklama

Wojwodina – dzień 3

Tego dnia pojechaliśmy na południe. Najpierw godzina autostradą do Nowego Sadu, gdzie obejrzeliśmy twierdzę nad Dunajem. Szereg razy służyła, z mniejszym lub większym sukcesem, do obrony przed Turkami. Po pierwszej wojnie światowej kiedy burzono takie przeżytki militarne, ją akurat oszczędzono, podobno ze względu na szczególne piękno. W lecie na jej terenie odbywa się festiwal Exit, konkurent węgierskiego Szigetu, tak jak Sziget europejski i liberalny w charakterze.

Citadel_Petrovaradin
twierdza petrowaradińska – tak nazywa się oficjalnie, śliczna, sam bym nie burzył, źródło: wikipedia

Z Nowego Sadu ruszyliśmy odkrywać Srem (po węgiersku to Szerémég) tam się zaczynający. Ten starożytny region winny (winorośl uprawiali tu już Rzymianie) ma specjalne związki z regionem tokajskim: to podobno właśnie stamtąd, uciekając przed Turkami, przynieśli do Tokaju kulturę winną sremscy winiarze. Mikroklimat w obu regionach jest podobny dzięki obfitości rzek, tu Dunaj, Cisa, Drawa i Sawa, tam Cisa i Bodrog. I tu i tu istnieje szlachetna pleśń botritis, dzięki której powstają jagody aszu. Oba regiony łączy też Cisa, kiedyś wina sremskie spławiano do Tokakju właśnie tą rzeką – by potem wywieźć je dalej, także do Polski. Ciekawy artykuł na temat można sobie przeczytać tu [HU].

Skierowaliśmy się do będących stolicą Sremu Karłowców (Sremski Karlovci po serbsku, Karlóca po węgiersku). W tym miasteczku kiedyś było 500 winiarzy, dziś jest tylko 50. I w ogóle nie bardzo się odczuwa, że to ośrodek winiarstwa. Mimo, że byliśmy niedawno po winobraniu to śladów tego nie było widać, jeśli nawet przejechał jakiś traktor to raczej wiózł stertę skrzynek z jabłkami a nie winogrona. Brakowało też charakterystycznego zapachu moszczu.

Uwagę zwracały raczej liczne budynki kościelne stojące przy rynku: pałac patriarchy, katedra, seminarium, gimnazjum. Do pierwszej wojny światowej Karłowce były centrum prawosławia na terenie monarchii i do dziś zachowały tu ważną rolę: seminarium jest drugie po względem wielkości na świecie (po kijowskim).

seminarium

drogowskazy w dużej mierze do różnych instytucji prawosławnych

By znaleźć winiarzy musieliśmy się udać poza centrum. Opierając się na radzie udzielonej nam w centrum informacji turystycznej poszliśmy odszukać winiarnię Kiš. Dziadek podobno był Węgrem ale teraz dogadywaliśmy się przy pomocy strzępków serbskiego, które gorączkowo wyszukiwałem w głowie. Kupić wino jednak się udało, między innym bermet czyli tutejszy rodzaj wermutu: słodkie wino wzmacniane czystym alkoholem i przyprawiane ziołami.

w winiarni Kišów

kaplica pokoju upamiętniająca podpisanie pokoju w Karłowicach negocjowanego w latach 1698-99, tu po raz pierwszy użyto okrągłego stołu do rozmów.

Po wizycie w Karłowicach ruszyliśmy zobaczyć górę Fruška, która po węgiersku nosi intrygującą nazwę góra Tarcal (Tarcal to miejscowość położona koło Tokaju). Na jej zboczach uprawia się winorośl. Na górę wjeżdza się samochodem, spróbowaliśmy to zrobić i … nie udało się nam to, górę przejechaliśmy, szczytu nie znaleźliśmy. Wróciliśmy by spróbować jeszcze raz i choć tym razem pytając gęsto drogę trafiliśmy bliżej to znów nie udało się go znaleźć, w międzyczasie zrobiło się ciemno. Sama góra to raczej pasmo niż pojedynczy szczyt, choć istnieje on w sensie geograficznym to jest tak prominentny jak tego zwykle się spodziewamy od gór.

w wielu miejscach spotykaliśmy bezpańskie psy – nieagresywne i przyjazne

Wojwodina – dzień 2

Drugi dzień zaczynamy od zwiedzania Suboticy. Znalazłem ich spis na stronie Irány Szabadka, wybrałem spośród nich tego, który znał najwięcej języków i był to strzał w dziesiątkę. Attila Novák, jak się później okazało, nauczyciel angielskiego i hiszpańskiego w gimnazjum masę wszystkiego wie, jest typowym lokalsem i w dodatku bardzo lubi swoją Szabadkę bo tak się to miasto po węgiersku nazywa.

nazwy w Suboticy są podawane w trzech językach: serbskim, chorwackim i węgierskim

Subotica nie jest dużym miastem – ma jakieś 120 tysięcy mieszkańców – ale w przeszłości jej relatywne znaczenie było większe. W momencie powstania Jugosławii była przez pewnien okres największym miastem w tym kraju, także w okresie węgierskim zaliczała się do największych miast. Synagoga i urząd miejski, o których zaraz, były drugimi pod względem wielkości budynkami tego typu na Węgrzech.

Co ciekawe mimo, że Subotica jest nieco tylko większa od takiego Szolnoku ma w sobie zdecydowanie wielkomiejski sznyt. Budynki są bogatsze, historyczne zabytki pokazują, że w swoim czasie konkurowały z najlepszymi, kawiarnie eleganckie – i pełne nawet rano. Tak się nie żyje na prowincji, tak się żyje w dużych miastach.

Attila wprowadził nas do synagogi, która zwykle jest zamknięta dla zwiedzających. Do tej pory tę perełkę charakterystycznej węgierskiej secesji odnowiono tylko z zewnątrz ale i nieodnowione wnętrze również robi wrażenia. Plany węgierskich architektów Marcella Komora i Dezső Jakaba, pierwotnie zrobione dla Szegedu ale tam nie przyjęte, tutejsza wspólnota żydowska wybrała by podkreślić swoje przywiązanie do węgierskości. Po ukończeniu remontu ma tu być sala koncertowa, ale niekiedy będzie służyć dla uroczystości żydowskich.

z zewnątrz

wewnątrz

ten rodzaj ławek podobno jest typowy dla zborów kalwińskich

kopuła

witraż Miksy Rótha

ciekawostka: w sklepie na miejscu tej apteki pracował kiedyś, podobno okradając pracodawcę, Mátyás Rákosi

Urząd miejski, również dzieło Komora i Jakaba, postawiono zburzywszy uprzednio istniejący gmach, który w opinii ówczesnych władz miejskich przestał odpowiadać pozycji i ambicjom miasta. Ten niezwykle zdobny budynek imponuje nie tylko ilością zdobień wypieszczonych w każdym detalu ale i wspaniałym stanem, w jakim się znajduje.

urząd w nocy, pod folią schowana na zimę fontanna z cennymi kafelkami (o ciekawym węgierskim zwyczaju pakowania pomników na zimę pisałem już tu)

Najpiękniejsza jest wielka sala posiedzeń rady miejskiej, która służy niekiedy za salę koncertową a dla osób skłonnych by wysupłać sumę około 140 euro również jako miejsce do zawarcia małżeństwa (nieodpłatnie śluby udzielane są w sąsiedniej, mniejszej ale także bardzo pięknej sali).

wielka sala

sklepienie

detale w różnych częściach budynku – tak, ten ostatni to turul

Ciekawe są witraże, dzieło słynnego węgierskiej witrażysty (ma muzeum w Budapeszcie) Miksy Rótha, który jest też autorem witraży w synagodze. Przedstawiają kilkanaście ważnych postaci w historii węgierskiej. Fascynujący jest zawsze dla mnie taki wybór: jak się decyduje, że ten tak a ten już nie? Witraże w czasach komunizmu były schowane w piwnicy, potem wstawiono je ponownie do okien, które jednak zasłonięto czarnymi kotarami aż jakiś ważny towarzysz zdecydował, że nie ma co się bać martwych królów i witraże znów można było oglądać. Niesamowity jest też dla mnie kult Habsburgów na Węgrzech: na witrażach w centralnym miejscu stoją Franciszek Józef oraz Maria Teresa. Traktuje się ich jak własnych królów a nie zaborców.

na lewo FJ, na prawo MT

Na wieżę można wejść, stamtąd rozpościera się piękny widok na miasto, żaden inny budynek nie jest dość wysoki by go zasłonić.

synagoga widziana z wieży

Dziś te budynki to zabytki, klasyki węgierskiej, ale kiedyś przecież wymagało to ogromnej odwagi ze strony obywateli Szabadki by zdecydować się na tak nowoczesne rozwiązania.

ciekawostka: na bannerze reklamującym hotel jest odwołanie do artykułu w New York Times, który wpomniał Suboticę wśród „miejsc do odwiedzenia”.

Po urzędzie miejskim obejrzeliśmy ostatnią perełkę tutejszej secesji: pałacyk Reichla. Reichl był tutejszym architektem, który kupił sobie parcelę naprzeciw ulicy prowadzącej do dworca. To w swoim czasie był prestiżowy adres więc mimo, że chciał mieć tylko zwykły dom rodzinny władze miaste kazały mu zbudować pokaźniejszy budynek, którym cieszymy się i dzisiaj.

pałacyk Reichla, dziś jest tam muzeum

Przechadzkę zakończyliśmy w kawiarni Boss mieszczącej się na tyłach pałacu. Jej właścicielem jest jeden z najważniejszych tutejszych przedsiębiorców Lajos Csákány. Dostał on to miejsce pod warunkiem odrestaurowania tylnej części pałacu, co z pietyzmem wykonał, między innymi sprowadzając dachówki z fabryki majoliki Zsolnay w Peczu.

Wieczorem poszliśmy na spacer po Paliczu, czyli letniskowym przedmieściu Suboticy rozłożonym nad jeziorem. Miało ono kiedyś właściwości letnicze ale po katastrofie ekologicznej w latach 70-tych, kiedy wskutek wymarcia całego życia trzeba było wymienić całą wodę, je utraciło.

Nad jeziorem nastrój monarchii. Sporo budynków z przełomu wieku, pawilon kąpielowy dla kobiet Komora czy wieża wodna wnoszą elementy secesji. Mimo, że Serbia nie jest bogata w tej chwili zdumiewa świetny stan w jakim się znajdują.



pawilon kąpielowy

willa – takich jest tu więcej


Wojwodina – dzień 1

Mam nieco znajomych z Wojwodiny, zarówno Węgrów jak i Serbów, i zawsze uderza mnie jak różnią się od innych Węgrów i Serbów. Wojwodzinianie są bez wyjątku pozytywni, mają w sobie poczucie własnej wartości oraz dumę z różnorodności swojego regionu. Węgierscy Wojwodzinianie to wersja „cool” Węgrów: umieją żyć i nie mają w sobie ponuractwa.

Wielu byłych mieszkańców Wojwodiny uważa, że to wszystko to przeszłość. W czasie wojen na terenie byłej Jugosławii do prowincji przesiedliło się wielu Serbów z Chorwacji, Bośni czy też Kosowa, zmieniając na niekorzyść charakter regionu.

Wojwodina od dawna ciekawiła mnie, niedawno udało się go odwiedzić by na własne oczy zobaczyć sobie to, o czym tyle słyszałem. Oto krótka relacja – dzień 1.

***

Wyjazd do Wojwodiny to nie tylko wyjazd do innego kraju, to także wyjazd poza Schengen. Granica przegrodzona płotem, zardzewiałe bariery, którymi w dowolnej chwili można przegrodzić autostradę, snujące się po stronie serbskiej grupki uchodźców, kontrola paszportowa, otwieranie bagażnika – wszystko to przypominało nam, że mimo, że do Budapesztu jest niecałe 200 kilometrów to już naprawdę Bałkany.

Tutejszy rynek po węgiersku nazywa się mylnie ócskapiac czyli targ staroci. Kiedyś faktycznie nim był ale obecnie buvljak (serbska nazwa) to po prostu wielki bazar. Z powodu bliskości granicy przyjeżdza tu sporo Węgrów. Handel idzie w dwóch językach, wciąż słychać tesszék, zvolite!, ceny często podawane są od razu i w dinarach i w forintach. Ciekawostka: mimo, że dinar to w miarę dokładnie 2,5 forinta ceny podane w forintach są w przeliczeniu wyższe niż w dinarach (200 dinarów, 600 forintów), podobno przyjeżdzający Węgrzy nie lubią wymieniać pieniędzy na dinary i wolą płacić więcej.

***

Koło buvljaka billboard po węgiersku „W referendum na temat kwot głosujmy NIE dla naszego domu” i flagi węgierska oraz serbska. Tutejsi Węgrzy, którzy posiadają podwójne obywatelstwo mogli głosować w referendum, węgierskie organizacje mniejszościowe znajdujące się w orbicie Fideszu wsparły linię rządu. Póżniej znaleźliśmy naklejkę Partii Psa o Dwóch Ogonach, widać, że polityka krajowa jest tu obecna.

*** 

By coś zjeść poszliśmy do poleconej nam Kafany Bates – U centru Subotice epicentar kulinarstva jak głosi hasło reklamowe na ich stronie internetowej. Wchodzimy a tam zastawiony stół, towarzystwo koło dziesięć osób, gra kapela – zabawa. Dorośli siedzą, rozmawiają, śpiewają, dzieci chodzł wokół stołu.

Zamawiamy jedzenie, porcje giganty (w całej Wojwodinie podawane są takie masywne porcje). Pljeskavica wspaniała, frytki (pomfri) nieświeże. Chłopaki piją Cocktę, lokalny klon Coca Coli. Uświadamiamy sobie, że zakaz palenia w miejscach publicznych to coś co obowiązuje w Unii ale nie tu, przesiąkamy powoli dymem i czuję się nostalgicznie: przecież u nas było tak samo jeszcze jakieś dziesięć lat temu.

Zabawa się kończy, goście piją strzemiennego, wychodzą. Chłopak przechodząc koło ich stołu zauważa tort z napisem: były to urodziny Sonji obchodzącej właśnie roczek.