Zaprosili śliwkę na rocznicę zakończenia uniwersytetu. Do Debreczynu, a jakże, całe 240 kilometrów od Budapesztu. śliwka chce jechać, mimo, że następnego dnia ma dyżur a ja decyduję się przyłączyć, mimo, że następnego dnia wylatuję do Stambułu. Lata całe już tu mieszkam ale wciąż pociągają mnie takie rzeczy. Ciekaw jestem tych jej byłych kolegów i koleżanek no i całego spotkania.
Generalnie nie lubię spotkań rocznicowych bo polegają one na kontemplowaniu różnego przebiegu procesu starzenia się (u kogo szybciej, u kogo wolniej) oraz porównywania się nawzajem: kto ma wyższą pozycję, kto przyjechał lepszą bryką a komu może udało się wyjechać na Zachód. Wszystko to przy tym w sztucznej sztubacko-infantylnej atmosferze. Ciekawość jednak przemaga.
Wsiadamy więc w Intercity, w którym nie działa klimatyzacja a przy tym nie da się otworzyć okien. Na zewnątrz ponad trzydzieści stopni, w środku o jakieś pięć więcej. Tyle trzeba kolejom oddać, że konduktor informację o tym, że klimatyzację na nic więcej nie stać podaje z taką kulturą, że też się zachowuję kulturalnie choć przecież tego nie planowałem. Zasypiam z upału i zmęczenia, budzę się na czas, żeby wysadzić Chłopaka u dziadków (wieczorem pójdą do cyrku z okazji dnia dziecka, jest bardzo tym przejęty) a potem znów letarg. Na dobre budzimy się dopiero w Debreczynie, kiedy dość obleśny taksówkarz okazuję się być hieną i życzy sobie ponad dwa tysiące za krótki kurs. Płacimy spisując wszystkie możliwe telefony (nadzór, ochrona konsumentów, itd.) i obiecując sobie krwawą zemstę po powrocie.
Spotkanie ma miejsce w restauracji Pálma. Dwa długie stoły zarezerwowane są dla nas. Jedzenie wliczone w opłatę i można sobie nakładać ile kto chce a picie trzeba zamawiać przy barze u migających barmanek. śliwka początkowo nieco zawiedziona, bo nie bardzo widzi kolegów i koleżanki z grupy ale już się ktoś radośnie podrywa i chwilę potem siedzimy koło jej dwóch starych znajomych. Okazuje się, że poza śliwką i jeszcze jedną kobietą, która akurat siedzi koło nas, nikt nie przyprowadził małżonków niepochodzących z tego roku (jest sporo takich wewnętrznych małżeństw). Pytam uprzejmie czy w takim razie mam może wyjść i wrócić za parę godzin, nie, ależ skąd, zostaję więc i zagłębiam się w rozmowę z sąsiadem inżynierem.
Opowiada mi właśnie o pewnym emerytowanym inżynierze z, o ile pamiętam,Nyiregyháza, który na rok z góry przepowiada pogodę, co publikują w miejscowej gazecie, a jednak nie dali mu na to patentu mimo, że się o niego starał, kiedy zaczyna się część artystyczna. Główny organizator z kolegą zakładają gitary i zaczynają śpiewać pastisze popularnych przebojów o tekstach operujących odniesieniami do świata akademii medycznej. Napisali je jeszcze na studiach i wszyscy je znają. Humor, na ile rozumiem teksty, miejscami niezły choć niekiedy dość medyczny. Chłopaki wykonują utwory z talentem i oddaniem i wszyscy się świetnie bawią.
Dowiaduję się, że z roku, na którym było coś ze 160 studentów zebrało się ich teraz niemal połowa. Każdy ma powiedzieć coś o sobie. Większość pracuje jako lekarze w okolicy Debreczynu, sporo jednak przeszło do pracy w firmach farmaceutycznych. Drugi z występujących, okazało się, jest na czwartym roku filozofii. śliwka mówi mi potem, że zawsze było pewne co do niego, że lekarz to z niego nie będzie. Dzieci statystycznie mają po dwójce, choć jedna z ich koleżanek, nieobecna na spotkaniu, oczekuje właśnie dziewiątego … Robi się jakoś miło i mimo, że wszyscy się w miarę szybko rozchodzą cieszymy się, że się taki kawał drogi targaliśmy (śliwkę w pociągu spowrotem do domu zacznie mocno boleć gardło a ja zgubię komórkę, ale nie uprzedzajmy faktów).
Idziemy potem na spacer i przychodzi mi do głowy jak bardzo Węgrzy lubią celebrować różne etapy życia. Co prawda to prawda, nie znają tu pierwszej komunii (pamiętam jak kiedyś śliwce szczęka nieomal spadła jak zobaczyła dziewczynki w strojach komunijnych na ulicy w Polsce), ale rekompensują sobie to z nawiązką na inne sposoby. Już nawet koniec przedszkola obchodzi się ballagásem, czyli uroczystym przemarszem przez opuszczane właśnie przedszkole, prezentami, przyjęciem, itd. Powtarza się on pod koniec kolejnych szkół ze wzrastającym poziomem skomplikowania oraz kosztów. Kolejne obchody łączą się z nabywaniem coraz wyższego statusu. Tak jak pamiętam, że w Polsce jako studenci mieliśmy status łachmytów tak tutaj student to często pan student. Dostałem kiedyś wizytówkę już od ucznia liceum! Na maturę i poprzedzający ją ballagás klasy szyją sobie identyczne garnitury (chłopaki) oraz kostiumy (dziewczyny). Na tableau wystawiane w oknach sklepów niedaleko szkoły piszą "spotykamy się w XXXX roku" podając datę pięć lat póżniej – i te spotkania, regularnie co pięć lat, faktycznie mają miejsce. Mój teść, na przykład, do dziś na nie jeździ.
Irytują mnie te celebracje swoim ciężkawomieszczańskim charakterem ale z drugiej strony to jest coś w tym świętowaniu kolejnych etapów życia. Trochę im tego wszystkiego zazdroszczę.