Nowość w mediach internetowych: wczoraj odpalił portal informacyjny 444.hu (wymowa: negyes negyes negyes). Wiadomość super, niech żyje, nieco poszerzony właśnie, pluralizm, ale czy naprawdę muszę pisać o każdej nowej stronie internetowej z pretensjami dziennikarskimi? Otóż tak. Bo 444 założył Péter Uj, który przez całe lata jako redaktor naczelny Indexu stworzył ten unikalny i ciekawy portal. Odszedł stamtąd „za porozumieniem stron”, co jest eufemizmem na konflikt z właścicielami. W dodatku do nowego projektu zabrał ze sobą sporo świetnych ludzi z Indexu.
444 już odznacza się znanym z Indexu ale tutaj jeszcze bardziej podkręconym luzackim, miejskim stylem, który w żaden sposób nie przeszkadza w publikowaniu ważnych materiałów. Koniecznie trzeba też odnotować znakomity design.
Kiedy zacząłem jakoś mówić językiem obcym przyszła mi do głowy wizja książki – powieści – napisanej jednocześnie w dwóch czy większej liczbie języków, które bym znał. I to nie tam takie, że tu i ówdzie wtrącone wyrażenie w innym języku dla kolorytu (jak ekscytująca może być rzucenie mięsem w oryginale!) ale całe dialogi, cytaty z, powiedzmy, listów, fragmenty gazet, i tak dalej. Bez żadnego tłumaczenia w przypisach. Tak jak to w życiu jest. Część rzeczy może nawet niezrozumiałych – jak to w życiu jest.
Miałem więc takie sobie marzenie na jawie, nigdy poważnie nie zastanawiałem się nad realnymi szansami realizacji czegoś takiego, a potem po prostu o tym zapomniałem.
Przypomnialem sobie o pomyśle niedawno na przedstawieniu polonijnego teatru Zebra, który pokazał w sobotę spektakl pod tytułem Wernisaż w zaświatach na podstawie dramatu Maxa Frischa pt. Bierdemann i podpalacze. I przedstawienie grane było jednocześnie po polsku i po węgiersku. Aktorzy wypowiadali swoje kwestie każdy w swoim języku, nawet dialogi odbywały się przy użyciu innego języka przez każdego z uczestników.
Dla kogoś tutaj żyjącego, kto zna oba języki, spektalk w pełni zrozumiały. Na scenie oddana sytuacja dwujęzyczności, w której tylu z nas funkcjonuje. Prawdziwe sztuka dla mniejszości. Chciałoby się takich rzeczy więcej.
Ano Müszi czyli Művelődési Szint, po polski Piętro Kultury (od Domu Kultury). Müszi mieści się na trzecim piętrze domu towarowego Corvin (wejście od lewej strony, tam są właśnie te drzwi), o którym pisałem już kiedyś przy okazji opisu romkocsmy Corvin tető
Müszi to złożona, wspólna przestrzeń dla działań kulturalnych i społecznych oferująca miejsce dla działalności wspólnotowej, otwartych wydarzeń artystycznych i społecznych a także pracy warsztatowej za zamkniętymi drzwiami.
Jakie wartości stoją u podstaw funkcjonowania Müszi
Zrównoważony rozwój: odejście od sfery państwa i rynku
Zielone miejsca praca, świadomość środowiskowa
Współpraca w ramach Węgier i międzynarodowa
Takich miejsc jest/było w Budapeszcie więcej. W swoim czasie był to Tűzraktér a także Fogasház, byłem też w byłej szkole w Budzie – nie pamiętam ani adresu ani nazwy niestety – gdzie też mieściła się masa takich inicjatyw.
Do Müszi trafiłem ze względu na wystawę 20 forintos operett/A nyolcodik tenger (Opera za 20 forintów/ósme morze), o której będzie kiedy indziej. Miejsce, w pełni w estetyce romkocsmy urzekło mnie natychmiast. Żeby wejść musiałem na dole nacisnąć dzwonek, potem wspinać się na trzecie piętro ale po otwarciu drzwi na górze nagle znalezłem się w pełnym życia zaimprowizowanym pchlim targu. Szereg stoisk z używaną odzieżą, gadżetami dla fanów muzycznych, stare zabawki, książki i kręcący się wśród nich oglądający – przymierzający ludzie. Obok dwa bary nieco niesamowite w wyglądzie, gabloty z biżuterią czy dziwnymi okularymi słonecznymi. Dalej widzę drzwi do boksów różnych organizacji, wśród nich znajome átlátszó.hu.
Oj, chyba tu wrócę. Póki co parę zdjęć z dzisiejszej wizyty.
czerwone drzwi
bar
handel
ciuchy
zwierzęta nieożywione
zabawki po 1500
normalnie na tym stole się gra w ping-ponga, obok jest nawet pudełko na zbiórkę na piłeczki
Wrzuciłem już tu kiedyś zdjęcie Budapesztu z góry zrobione przez astronautę Chrisa Hadfielda, który krąży sobie wokół ziemi na ISS. Właśnie zamieścił na swoim koncie na Twitterze fotkę Balatonu – też śliczna! Chris – dzięki.
Ostatnią Masę Krytyczną, która odbyła się wczoraj, organizowano pod hasłem, że ma być największa. I była. Jeden z organizatorów, Sinya, na końcu powiedział, że było sto tysięcy ludzi ale tylko dlatego, że uczestników było więcej, niż wtedy kiedy ogłoszono, że było ich osiemdziesiąt tysięcy. Ilu nas było naprawdę pewnie się nigdy nie dowiemy, ale te sto tysięcy pewnie zostanie.
Trasa była tym razem dłuższa, pewnie dlatego, żeby się więcej ludzi zmieściło. Tak, chodziło o przestrzeń: gdy przejeżdzali przez most Łańcuchowy, co było czymś w rodzaju zakrętu przed ostatnią prostą (Andrássy) widzieliśmy ludzi, którzy dopiero co wystartowali i byli na wysokości parlamentu.
Na start koło parku św. Istvána przyjechaliśmy koło wpół do czwartej. Załapaliśmy się jeszcze na końcówkę pokazu rowerków free style. Było też nieco czasu by się rozejrzeć.
freestylowcy latają, poniżej również na krótkim wideo
przysiągłbym, że tego gościa widziałem już na innych demonstracjach rowerowych
element polski wśród rowerzystów
plakat propagujący Węgierski Klub Rowerowy
jak zawsze widać sporo ciekawych pojazdów
Po pierwszym podnoszeniu rowerów masa rusza. Choć staraliśmy się przepchać się do przodu i tak niczego nie widzieliśmy, po prostu ludzie ruszyli. Początkowo krok za krokiem, sporo uczestników po prostu prowadziło swoje rowery, ale koło parlamentu w końcu nabraliśmy tempa.
pierwsze, skromne jeszcze, podnoszenie
Przejazd był spokojny. Jak zwykle trochę krzyczenia pod mostami i dużo w tunelu. Po drodze dwa zespoły bębniarzy i jedna grupka wokalna. Widzów nie bardzo. Incydentów w zasadzie nie ma, raz ktoś się wywraca na rowerze („wszystko w porządku”), raz samochód próbuje wjechać na zamkniętą dla ruchu trasę przejazdu i ku uciesze rowerzystów dostaje opierdol od policjanta. Pogoda jest piękna.
chórek umila przejazd
facet on obrzynku: rowerze z obciętym pierwszym kołem, też da się jechać
porządkowa
porządkowy
Wjeżdzamy do Városliget. Na łące koło Petőfi csarnok już sporo ludzi ale wiadomo, że czekać będziemy na koniec jeszcze przez jakąś godzinę więc wygodnie się lokujemy na wzniesieniu terenu gdzie siedzą organizatorzy. Sinya co jakiś czas wita dojeżdzających i zachęca do wstępowania do Węgierskiego Klubu Rowerowego, bo to jest głównym przekazem demonstracji. Informuje też kiedy można się spodziewać dojazdu ostatnich porządkowych.
w oczekiwaniu na łące, pojazd gimnazjum im. św. Istvána
w demonstracji entuzjastystyczny udział wzięli również przedstawiciele zwierząt
W końcu są. Duża zielona grupa lokuje się niedaleko naszego wzgórza. Gra patetyczna muzyka, Sinya krzyczy, że rewolucja rowerowa wygrała i zaczyna się odliczanie. Chwilę później łąka zamienia się w morze rowerów. Gdy zostają opuszczone Sinya mówi, że to ostatnia Critical Mass i dlatego podnieśmy rowery jeszcze raz! I tak też dzieje. Po opuszczeniu koniec, wszyscy zaczynają się rozchodzić. Spadają pierwsze krople deszczu.
Sinya sprawdza zapewne gdzie jest koniec demonstracji
tak podnosiliśmy, poniżej wideo, samo podnoszenie od mniej więcej 4:35
I tak końca dobiegł pewien etap tego codziennego cudu, który tu mamy w Budapeszcie. Pogodnego, pokojowego, nie mającego nic wspólnego z codziennością jątrzących podziałów politycznych, pełnego energii ruchu społecznego, który osiągnął fantastyczny sukces popularyzując rowery jako środek komunikacji miejskiej na Węgrzech. Coś, z czego Węgrzy mają pełne prawo być ogromnie dumni. Taki Budapeszt chciałbym widzieć w Warszawie – i gdzie indziej.
PS Wrzucam jeszcze panoramę łąki na jakiś czas przed podnoszeniem – później było gęściej (jak się otworzy w osobnym oknie to więcej widać)
Nie da rady kichnąć sobie na Węgrzech, żeby mi ktoś zaraz nie powiedział: na zdrowie! (egészségedre!) I to nie tylko osoby, które się zna ale i całkiem nieznajomi, na przykład osoba stojąca obok na przystanku autobusowym. W zasadzie stuprocentowość, nie bardzo mogę sobie przypomnieć przypadku, w którym obyłoby się bez takiego nazdrowia.
Ciekawy jest pełen automatyzm procesu, zarówno obie zaangażowane osoby wypowiadają swoje kwestie (na zdrowie! – dziękuję) mechanicznie bez jakichkolwiek emocji. Czasem to nie jestem pewien, czy wogóle są świadome tego co mówią.
Zapytani Węgrzy nie bardzo potrafią odpowiedzieć dlaczego praktykują kichnięciowy nazdrowizm. Bąkają coś o byciu uprzejmym ale w sumie widać, że sami w to nie bardzo wierzą. Czuje się jednak, że pożądają naszego uczestnictwa w procederze.
Mam pytania do czytelników: czy ktoś wie skąd pochodzi ten zwyczaj? A także, czy w Polsce jest również tak powszechny? Mnie wydaje się, że nie ale za długo mieszkam za granicą by wiedzieć na pewno. Dzięki!
I to jaka! Piękna, barokowa sala zachowana w nienaruszonym stanie w samym centrum miasta. Dosłownie w nienaruszonym bo latami była zamknięta i nikt do niej nie wchodził. Znajduje się w seminarium na ulicy Papnövelde, zaraz przy wydziale prawa uniwersytetu ELTE. No i w zasadzie nie bardzo jest jak się tam dostać bo zamknięta jest do zwiedzania, my trafiliśmy tam przez znajomości (przy okazji wielkie dzięki dla dobrego człowieka, który nas tam wprowadził!)
Klasztor paulinów zbudowano w początkach XVIII w okresie odbudowy kraju po wygnaniu Turków. Niedługo później jednak zakon poddany został kasacie zarządzonej przez cesarza Józefa. Bibliotekę opróżniono i książki, podobnie jak w wypadku pozostałych bibliotek klasztornych, przekazano do biblioteki uniwersyteckiej. Jakiś czas później w budynku otwarto seminarium duchowne i zbiór biblioteczny odtworzono korzystając z podwójnych egzemplarzy w bibliotece uniwersyteckiej. Były to wyłącznie książki po łacinie.
W XIX bibliotekę odnowiono zakupując do niej książki w językach świeckich. Nowy zbiór umieszczono gdzie indziej i stara sala biblioteki zaczęła popadać w zapomnienie.
W czasie wojny poza bardzo nieznacznymi uszkodzeniami biblioteka uszczerbku nie poniosła. Nie korzystano z niej jednak do tego stopnia, że nigdy nie zainstalowano tam ani elektryczności ani ogrzewania.
Dzisiaj biblioteka mimo swojej krasy nie jest używana do żadnych celów. Jak wygląda zobaczcie sami na zdjęciach, na własne oczy zrobić to trudno.
wejście
w środku
sklepienie z postaciami reprezentującymi różne dziedziny wiedzy
szafa z książkami
stanowisko do pracy, górna wysunięta szuflada służy do przechowywania atramentu, dolna do gęsich piór
schody na pięterko
podłoga
wszystko udekorowane jest piękną robotą snycerską
drabina, powiedziano nam, jest oryginalna, tylko kółka są nowe
HVG komentuje na okładce sytuację na półwyspie koreańskim. Odpowiednikiem gry słów vezető-félrevezető w polskim mniej więcej przywódca-zwódca (od zwodzić).