Węgry, Indie

Rozmawiam z teściową, która akurat wróciła ze zboru. Przejęta opowiada o prelekcji jakiegoś lekarza, który wyjeżdża do Indii pomagać biednym. Jedzie z rodziną, dwoje dzieci plus trzecie w drodze, ma się urodzić za dwa miesiące. Żal mi jego żony, mówi mama Śliwki, tutaj mimo ostatnio wprowadzanego zaciskania pasa służba zdrowia jest jednak lepsza, niż tam gdzie …

Przestaję słuchać. Co??? Służba zdrowia tutaj JEDNAK lepsza niż w Indiach??? Porównywać te dwie? I to poważnie? Nieco mnie zatkało.

Zatkało mnie tym bardziej, że to nie było takie sobie nieistotne przejęzyczenie teściowej. Masa Węgrów, bez zmrużenia oka, widzi swój kraj w czarnych barwach. Uważają się za pokrzywdzonych, nieszczęśliwych, biednych, cierpiących, ofiary. Nincsen öröm a múltban, nincsen remény a jövőben (nie ma radości w przeszłości ani nadziei w przyszłości) usłyszałem niedawno. I to mimo tego, że kraj jest obecnie częścią jednej z najbogatszych regionów świata, rozwija się i ludzie żyją lepiej niż 15 lat temu. A jednak Węgry jak Indie? Czemu nie.

Wiem, skąd się to bierze. Dwudziesty wiek był dla Węgrów pasmem nieszczęść. Co można było przegrać – wojny, powstania – przegrali. Znaczenie tego, co się mimo wszystko udało pomniejszają. Dominuje żalenie się nad sobą. Ciekawe jest porównanie tu Polski z Węgrami. Polska też dostawała co chwilę łupnia – może nie tak często ale i tak – ale generalnie pamięć historyczna jest w Polsce inna. Weźmy takie powstanie warszawskie: militarnie klęska, straty straszne, miasto obrócone w perzynę, masa zabitych ale wszyscy jednak jakże z tego dumni. A Węgrzy po 1956 roku załamani.

I tak, zajęci smuceniem się nad sobą, w rezultacie Węgrzy nie bardzo interesują się światem zewnętrznym. Wiedzą tyle, że w Niemczech i Austrii żyje się lepiej a reszta ich nie obchodzi. Media zajmują się głównie Węgrami i to bardzo na poważnie, bez żadnego poczucia humoru.

***


Na jakiś urodzinach dziecięcych w weekend spotkałem się z Adelem. Rozmawialiśmy sobie na ten temat. Rozluźnieni (lekko) czerwonym winem pomarzyliśmy sobie książce o Węgrzech widzianych oczami cudzoziemców. Powinna powstać na  podstawie wywiadów z paroma Amerykanami, Arabami, Rosjanami, Francuzami, Chińczykami, Serbami albo Rumunami a także, przekonałem go, Polakami. Wszyscy oni powinni być tutaj zasiedzeni, powinni też znać węgierski. Taka książka-lustro dla Węgrów. Gdyby ktoś tak ze mną rozmawiał na pewno opowiedziałbym o Indiach. Adel mówi, że miałby parę podobnych historyjek.

Reklama

zwycięstwo w walce z podziemnym parkingiem?

Pisałem już wcześniej o lokalnej kampanii przeciwko budowie podziemnego parkingu pod ulicą Nagymező, co miałoby się łączyć z wycięciem szeregu rozłożystych, starych platanów. Wygląda na to, że parkingu jednak nie zbudują: sekretarz gminy właśnie wycofała zezwolenie na wycięcie drzew a prokuratora skasowała w ogóle zezwolenie na budowę. W sobotę odbyło się ku uczczeniu tych wydarzeń ostrożne, jak to pisali organizatorzy, ich świętowanie.

"zrobiony z drzew z ulicy Nagymező" i "ostatnie zdjęcie?" – plakaty wzywające na sobotnią demonstrację

Na demonstrację nie daliśmy niestety rady pójść tym razem, bo goście, których czekaliśmy na obiad spóźnili się o ponad trzy godziny, ale cieszyliśmy się przynajmniej (ostrożnie!) na odległość.

Sprawa nie jest jeszcze do końca zamknięta, wykonawca pieni się i grozi jakimiś horrendalnymi odszkodowaniami a ulica jest do tej pory rozkopana i zamknięta dla ruchu, ale jest nadzieja, że drzew jednak nie wytną.

Cieszę się. I wiem, że jeśli tylko uda się i drzewa naprawdę zostaną to będę bardziej lubił ulicę Nagymező i uważał ją za "swoją", mimo mego bardziej niż skromnego wkładu w kampanię. Pewnie tak właśnie wygląda zapuszczanie korzeni emigranckich.

doktor

Rozmowa w cukierni

-Chciałbym zamówić tort, czekoladowy, na dwadzieścia osób.

-Na kiedy?

-Na czwartek popułudniu.

-Nazwisko proszę.

-Kovács Tibor. Doktor Kovács Tibor.

Proszę zauważyć: facet zamawiający tort w cukierni uznał za stosowne powiedzieć, że ma tytuł doktora. To nie pierwszy taki przypadek, gdzie różni doktorzy (na Węgrzech na ogół lekarze i prawnicy, którzy "doktorami" zostają automatycznie po ukończeniu studiów, naukowcy, jak zauważyłem, "doktorują" się mniej chętnie) używają swojego tytułu w sytuacji niezawodowej.

Trzeba wiedzieć, że tytuł doktora jest tutaj wpisywany do dowodu osobistego stając się, jak mi to wyjaśniano, częścią nazwiska. Czyli faktycznie, nie mamy już Kovács Tibora ale doktora Kovács Tibora (nazwisko tu się mówi przed imieniem). 

Zaciekawiło mnie to i postanowiłem się troszkę rozejrzeć w internecia, żeby się nieco więcej na ten temat dowiedzieć. Znaleźć znalazłem mało, w zasadzie wyłącznie dokument prawny regulujące urzędowe używanie tytułu. Piszą w nim to, co wiem, na przykład, że żona przyjąwszy nazwisko męża przyjmuje także jego tytuł doktorski, stąd więc "doktorowa Kovácsowa" to jak najbardziej oficjalne wyrażenie do użytku w urzędzie (i w cukierni:)

Niestety nie znalazłem informacji skąd się wziął ten zwyczaj. Pozostaje mi więc tylko moja teoria na ten temat. Sądzę mianowicie, że mamy do czynienia z pozostałością bardzo postępowego niegdyś przepisu dający prawo osobom z wykształceniem medycznym lub prawniczym do korzystania z tytułu w taki sam sposób jak korzystała ze swoich tytułów arystokracja,ci różni hrabiowie i grafowie, stawiając na jednym poziomie ludzi z tytułem wrodzonym z ludźmi, którzy swój tytuł zdobyli nie urodzeniem ale własną pracą i wiedzą. Pamiętając jakim szacunkiem darzy się różne tytuły w Krakowie, sądzę, że sprawa ma swoje korzenie w monarchii  Austro-Węgierskiej.

Tyle moja niczym nie poparta teoria. A może ktoś wie coś na temat tak na pewno? Taki jestem ciekaw. 

M.U.K.

M.U.K. to węgierski skrót oznaczający „w marcu zaczynamy na nowo” („márciusban újra kezdünk”). Był popularny po stłumieniu rewolucji w 1956. „Marzec” to, rzecz oczywista dla Węgrów, rocznica powstania 1848 roku czyli 15 marca. Władzy udało się wówczas zapobiec zamieszkom poprzez represje i demonstracje siły.

Hasło znów pojawiło się na ulicach. Pisałem w swoim czasie, że te odniesienia do 1956 roku w trakcie obecnych protestów są elementem strategii prawicy mającej na celu zwiększenia nośności ich haseł poprzez „podczepienie się” pod ideę powstania 1956. Oto kolejny przykład.

MUK.jpg

Zarazem jednak zaczynam się zastanawiać czy nie ma tu też czegoś głębszego. Czy przypadkiem przed naszymi oczami nie odbywa się jakiś psychodramat, w którym naród jeszcze raz przeżywa – i odgrywa – tragedię 1956 roku żeby w końcu doprowadzić przerwany proces do końca, doznać oczyszczenia, ulgi i zamknąć tę bolesną otwartą ranę pamięci. To, że proces odbywa się zasadniczo w sferze symbolicznej nie ma większego znaczenia.

Tak czy owak, szykujmy się na 15 marca. Na pewno coś będzie.

co szczególnie lubię na Węgrzech

Patrzę na moje ostatnie notki i przyszło mi do głowy, że często narzekam na Węgrów. A to, że pojęcia nie mają o piciu herbaty, a to, że z niczego się nie cieszą, a to, że strasznie piszą albo, że nie potrafią zrobić przyzwoitych filmów. Wszystko to prawda ale powinienem też czasami przypomnieć dlaczego kochamy Węgry. Jest ku temu wiele powodów, które staram się zresztą opisywać w tym blogu, ale jeden z nich jest szczególny: dlatego, że dobrze się tutaj żyje Polakom.

A nie jest to oczywiste. Wystarczy się spytać gdzie za granicą lubią emigrantów z Polski. Odpowiedź: nigdzie, za wyjątkiem Węgier. Tylko tutaj ludzie się ucieszą jak się dowiedzą, że dlatego mówię z akcentem bo jestem Polakiem (i nie powiedzą mi za plecami, że jestem obcy, że zabieram komuś pracę, niech zabieram się do domu, itd.) Tylko tutaj głośno rozmawiamy z Chłopakiem po polsku na ulicy czy w tramwaju i ludzie się najwyżej uśmiechną. Tylko tutaj mogę się kłócić z Węgrami na temat ich historii a ci nie będą mi wypominać mojej arogancji. Nie znana mi jest niechęć w stosunku do obcych. Dobrze mi się tutaj żyje. I to powinno mnie bez przerwy pozytywnie zadziwiać. 

herbata

Kiedy poznałem Śliwkę, a było to w Polsce, i jeszcze do głowy mi nie przyszło, że mogłaby zostać moją żoną poczęstowałem ją herbatą. Normalnie, łyżeczka liści, wrzątek, cukier w cukierniczce. Do dziś opowiada, jak strasznym było to dla niej przeżyciem. Gorzka (liści nie żałowałem), mocna, szczypała w język: nie do wypicia – i też nie wypiła. Tak zostałem wprowadzony w kwestię stosunku Węgrów do herbaty. Krótko: jest on negatywny.

Węgrzy herbaty piją mało, prawie wcale. W restauracji – jeśli jest, bo czasami jej poprostu nie ma – jest to zwykle Earl Grey, którego akurat nie lubię. Na pytanie o zwyczajną herbatę odpowiadają zdziwieni, że to jest właśnie zwyczajna herbata i nie mogą pojąć, kiedy im tłumaczę, że Earl Grey jest herbatą perfumowaną.

Napközis tea, co się tłumaczy mniej więcej jako herbata z zajęć pozalekcyjnych, to lura (jeden szczur na spory dzbanek) z dodatkiem soku cytrynowego z butelki oraz ogromnych ilości cukru. Nieodłączna w każdym przedszkolu i stołówce, często i w wieku dorosłym pozostaje punktem odniesienia Węgrów w kwestii czym jest herbata. Wiele osób bez skrępowania przyznaje się, że taką właśnie napközis tea lubi.

Ciekawostką jest, że herbata, którą można kupić na Węgrzech jest moim zdaniem inna niż produkty tej samej firmy sprzedawane gdzie indziej. Pisałem kiedyś o moim eksperymencie, w ramach którego zaparzyłem sobie cztery kubki Yellow Label używając torebek kupionych w różnych krajach, węgierska herbata była najsłabsza i najmniej aromatyczna. 

Wszystko to mi przyszło do głowy po niedawnej wizycie u brata Śliwki. Zaprosił nas na kolację, po kolacji spytałem, czy możnaby dostać herbaty (na to, żeby ją ktoś sam z siebie zaoferował nie ma co liczyć). Nie mamy herbaty w domu, powiedział początkowo. Potem jednak przypomniał sobie, że jednak ją mają. Zaczęło się poszukiwanie dzbanka, żeby podgrzać wodę w mikrofalówce. Trwało ono dość długo i niemalże zakończyło się kłótnią z jego żoną. Herbatę podali mi w szklance do whisky. Spytałem, czy nie mogliby dać jakiegoś kubka, bo boję się, że grube dno szklanki może pęknąć od gorąca, ale mimo poszukiwań kubka nie udało się znaleźć. Woda na szczęście nie był jednak wrząca (miała pianę na powierzchni, niezagotowana, ale do tego już przywykłem, nikt tego tu nie zauważa) więc szklance nic się nie stało, ale ja żałowałem, że wogóle herbatę wspomniałem. Postanowiłem w przyszłości tego błędu nie powtarzać.

I tak sobie jako Polak przywykły do herbaty cichutko cierpię. Gdzie nie pojadę za granicę herbata jest lepsza. Pocieszam się tym, że dobre są tutaj kawa i wino. I bywa, że będąc w Polsce mi ich brakuje.

Węgry, Polska, Unia

Parę dni temu rozmawiam ze znajomym intelektualistą. Rozmowa schodzi na rozszerzenie Unii i on wspomina związane z tym obawy tutejszych ludzi. Jak to, dziwię się, czyż w końcu Węgrzy z Siedmiogrodu nie uzyskali tych samych praw w ramach Unii co ich pobratyńcy z Węgier? Owszem, odpowiada, ale ludzie nie o tym myślą. Boją się Rumunów odbierających im pracę, snują wizje samochodów pełnych rumuńskich żebraków jadących do Budapesztu a także hord rumuńskich kieszonkowców obrabiających przechodniów na Körúcie.

Zatkało mnie. W tym samym czasie w Polsce poparcie dla członkostwa w Unii a nawet eurokonstytucji wynosi ponad 70%. Gazety zachłystują się inwestycjami infrastrukturalnymi, które Unia pomoże sfinansować, koło miliona ludzi próbuje swoich szans pracując w krajach Unii często uciekając przed bezrobociem w domu, tłum ludzi ruszył na studia na Zachodzie, zaraz mają nas przestać iskać na granicach … Czemu ta sama rzecz może wywoływać tak różne reakcje w zależności od kraj? Czemu Węgrzy tak często (rzecz jasne, że nie wyłącznie) widzą członkostwo w Unii jako groźbę podczas gdy w Polsce dominuje percepcja Unii jako możliwości? Kolejny raz zajaśniała mi różnica między tymi dwoma moimi krajami. 

taxidermia

Kino węgierskie jest ostatnio straszne. Filmy często mają jakieś wydumane tematy (mimo, że byłoby o czym robić filmy jeśli chciałoby się być blisko życia), historie nie trzymają się kupy, komedie nie są śmieszne a tragedie nie są tragiczne tylko żałosne. Rzecz jasna filmy finansują w duże mierze podatnicy, czyli i ja, a pieniądze rozdzielają jakieś branżowe komisje. Jeśli reżyser te komisje przekona to pieniądze na film dostanie i nie jest ważne, ile ludzi ten film potem obejrzy. Byłem osobiście na filmie, który, będąc normalnie rozpowszechniany w kinach, przyciągnął troszkę ponad trzystu widzów, wliczając w to mnie i Śliwkę. Tym chętniej więc odnotowuję filmy, które mi się spodobały, stąd muszę napisać o Taxidermii.

Film zrobił György Pálfi, młody reżyser, który poprzednio nakręcił również fascynujący film pod węgierskim tytułem Hukkle (po polsku Czkawka, film był chyba pokazywany w Polsce, ale pewny tego nie jestem). Formalnie jest sagą rodzinną pokazując losy dziadka, ojca i syna odpowiednio w czasach drugiej wojny światowej, socjalizmu lat pięćdziesiątych oraz, zdaje się, lat osiemdziesiątych. Dodam, że nie jest do końca pewne, że trzej bohaterowie są naprawdę spokrewnieni, bo ich matki oddają się, co film pokazuje tak szczegółowo, że aż trzeba było zatrudnić aktorów od pornosów, także innym facetom.

Pomysł jest więc w miarę klasyczny: chodzi o pokazanie historii przez losy indywidualne. Dużo ciekawszy jest sposób w jaki film o tych losach opowiada. Ucieka się do groteski, każda epoka przedstawiona jest za pomocą innej metafory. Przed- i wojenne Węgry to zabroniona, niespełniona, doprowadzająca do szaleństwa żądza seksualna. Lata pięćdziesiąte ilustruje wymyślona dyscyplina sportowa – zawody w jedzeniu (kto więcej), zawodnicy w przerwach między konkurencjami wyrzygują to, co zjedli. W końcu lata osiemdziesiąte to przeciwieństwo żarcia: patroszenie i wypychanie martwych zwierząt. Wszystko ukazane z dosłownością i plastycznością rzadko widywaną w kinie. Stworzony świat jest tym bardziej sugestywny, że nie obowiązują w nim wizualne tabu z naszego świata.

Całość robi wrażenie. Pálfi już po raz drugi pokazał, że potrafi tworzyć własny język dla swoich filmów i wyczarowywać w nich oryginalne światy. Osadza akcję filmu w bardzo węgierskim środowisku a przy tym pozostaje zrozumiały w tym, co mówi także poza Węgrami. Po tylu koszmarnie złych filmach węgierskich jest powiewem świeżości w tutejszym kinie.

Za podstawę filmu posłużyły nowele i motywy z innych utworów Lajosa Parti Nagya. Muszę je sobie poczytać.

jak ci Węgrzy piszą

Co jakiś czas robię tłumaczenie tekstów do katalogów dla kolegi, który prowadzi galerię. Z węgierskiego na angielski, powinienem dodać. Teksty na ogół drobne, rzadko coś dłuższego. Robię to dla niego za friko bo lubię go i to, co robi.

Niedawno zapowiadał, że szykuje się kolejny tekst. Jasne, powiedziałem, chętnie jak zawsze. Przysłał mi go w połowie grudnia, gdy byłem zagranicą. Rzuciłem okiem na niego dopiero po powrocie. Piętnaście stron, zmartwiałem, ale jak się okazało, długość tekstu nie była najstraszniejsza. Dużo większym problemem był to, jak jest napisany.

Tekst jest on pewnym niedawno zmarlym artyście zasadniczo, choć nie wyłącznie, rzeźbiarzu. Napisał go historyk sztuki, kórego nazwisko przemilczę. Język, którym operuje jest dla mnie straszny. Niejasny, niepotrzebnie skomplikowany, miejscami stylistycznie nie do obronienia jak np. "egy-két párhuzamos vonal" co oznacza dosłownie "jedna-dwie równoległe linie": już sobie wyobrażam tę jedną równoległą linię. Czytałem go z największą trudnością. Nad niektórymi zdaniami spędzałem po 5-10 minut szukając po prostu podmiotu i orzeczenia tak, żeby zrozumieć, o co w nim chodzi.

Tłumaczenie jest jedną z najbrutalniejszych prób, jakim można poddać tekst. Żeby tekst przetłumaczyć trzeba zrozumieć każdy jego najmniejszy nawet fragment, bo inaczej trzebaby zmyślać. To, co umknie uwadze nawet przy w miarę starannej lekturze bez wątpienia wyjdzie przy przekładzie. Mój tekst wzięty na warsztat wyglądał kiepsko. Dla znających węgierski dwa przykłady:

Általánosságban is igaz rájuk Hegyi Lóránd – a Térgörbére (1977/4.) vonatkozó megállapítása –, amely szerint van egy döntő pont, ahol „ténylegesen eltér a concept arttal analóg szemléletet reprezentáló amerikai minimal art szemléletétől: ez pedig maga a plasztikai megjelenés – az érzéki-fizikai minőség esztétikai értelmezése.”

Nem sokkal később hasonló vizuális-szituációkba” kerülnek a 69 lap (1971-73) – illetve a Változatok a „69 lapra” (1973) – kiüresedő tereit, síkjait formai meggondolások, érzelmek és mondanivaló alapján artikuláló jelei, szavai és sorai.

 

Kolega chciał mieć tekst gotowy na początek stycznia. Szybko zrozumiałem, że nie będę w stanie tego tak szybko zrobić bo zabierał mi zbyt wiele czasu a ja miałem też inne rzeczy na głowie. Zadzwoniłem i powiedziałem mu o tym. Przyjął to ze zrozumieniem. Przedstawiłem mu swoje uwagi na temat tekstu i dodałem samokrytycznie, że być może po prostu mój węgierski jest za słaby. Poczułem ulgę i oddałem się rozmyślaniu.

Zacząłem się zastanawiać, czy na historii sztuki uczy się studentów pisania. Bądź co bądź, w ramach swojej pracy tym właśnie będą się głównie zajmować. Jeśli nie, to jak uczą się pisania? Przypuszczam, że przez podpatrywanie i naśladowanie istniejących wzorów, czyli innych historyków sztuki. Czy ktoś ich ocenia? Jeśli tak, to na jakiej podstawie? Czy ktokolwiek ich zachęca do stosowania kryteriów prostoty i zrozumiałości w odniesieniu tego, co piszą?

Pamiętam, jak na angielskojęzycznym uniwersytecie, na który miałem szczęście chodzić, uczono nas pisania. Zwięzłość: długość tekstu były zawsze zadana z góry, jak tekst jest dłuższy, skróć go. Znakomicie pomaga to w usunięciu niekoniecznych przymiotników oraz ogólnikowych zdań typu "XY jest wybitnym przedstawicielem węgierskiej sztuki lat 60tych i siedemdziesiątych". Jasność: powiedz, co masz do powiedzenia w jednym paragrafie na początku tekstu. Pisz raczej krótkimi zdaniami. Wyrażaj się prosto. Liczy to, co masz do powiedzenia, komplikowanie nie pomoże a raczej zaszkodzi.

Potem przyszło mi do głowy, że podobną irytację odczuwam regularnie kiedy dostaję listy z banku czy ubezpieczalni. Są one zawsze długie, pełne zbędnych fragmentów (na przykład zaczynają się nieodzownym podziękowaniem za korzystanie z usług danego banku), sformułowanie złożone, najważniejsze rzeczy znajdują się często dopiero na końcu listu.

Zacząłem się zastanawiać, czy nie mam do czynienie z dwoma przejawami tego samego zjawiska a mianowicie braku umiejętności wyrażania się w piśmie. (Dodam, że moje uwagi w pełni odnoszą się także do sytuacji w Polsce, proszę nie myśleć, że się uwziąłem na Węgry.) Spytałem Śliwki jak to tutaj jest z nauką pisania w szkole. Lepiej jak w Polsce za moich czasów, wydaje się: osobno uczone są literatura oraz gramatyka, w ramach tej ostatniej uczniowie nie piszą tylko rozprawek na temat literatury ale także różnego rodzaju listy i tym podobne. Tym niemniej jednak nie odczuwa się, żeby ta wiedza szkolna była wystarczająca. Albo może po prostu brakuje przełożenia jej na codzienność zawodową. Tak czy owak pomimo retoryki o komieczności pielęgnowania mowy ojczystej w efekcie toleruje się codzienne poniewieranie języka poprzez jego niezdarne używanie.