polskość a zawartość talerza

W Gazecie natknąłem się na dwa artykuły na temat kulinarnych aspektów polskiej prezydencji, wczoraj (Promocja Polski koktailem z raków) i dzisiaj (Tym daniem Polska uwiedzie Unię). I do tego dostałem właśnie elegancki zeszyt pt. Cuisine PL zawierający szereg przepisów dań serwowanych w trakcie prezydencji.

cuisinePL1

cuisinePL2

Wszystko to dla mnie ogromnie smakowite (a jeszcze nawet niczego nie spróbowałem nawet ugotować). Po pierwsze intrygujące przepisy. Po drugie, mimo, że rzeczy są ewidentnie polskie, jak choćby ogórek kwaszony powyżej, to nie mają w sobie niczego banalości tradycyjnych dań w stylu bigosu czy pierogów (które są pyszne dodaję szybko). Słyni polscy chefowie wzięli się mianowicie i skomponowali nowe dania czerpiąc inspirację z polskich tradycji kulinarnych.

Tradycja wyzwalająca kreatywność raczej niż ją ograniczająca, to coś dla mnie. A także dla wszystkich mieszkających na emigracji i religijnie zachowujących polskie tradycje (pisałem o tym na przykład tu). Taka mała książeczka kucharska a tyle inspiracji.

I jeszcze jedna uwaga. Uwagę moją zwróciło, że jeden z chefów chce nawiązywać do kuchni szlacheckiej, którą uwielbia. Na Węgrzech nie ma ona odpowiednika, kuchnia węgierska to w zasadzie kuchnia chłopska. Znajomość kuchni warstw wyższych w zasadzie się zatarła w latach powojennych. I choć jestem przekonany, że wróci to póki co nam jej tu brakuje.

Reklama

parkowanie po węgiersku w Londynie

Węgrzy, jak już kiedyś pisałem, mało emigrują, za to chętnie podkreślają, że problem złego zachowania emigrantów ich akurat nie dotyczy. Praca na czarno, spanie w parkach, kradzieże sklepowe, kombinacje, niekulturalne zachowanie, handelek – to-nie-my. Dlatego z pewną złośliwą satysfakcją wysłuchałem opowiadania koleżanki o Węgrze parkującym w Londynie.

Koleżanka, sama będąca Węgierką, od lat mieszka w Londynie, gdzie pracuje w dużej amerykańskiej firmie prawniczej. Do dzieci ma babysitterkę, akurat szukała nowej po odejściu starej. Na jedno z interview przychodzi Węgierka i zaczyna przekonywać koleżankę, że się nie będzie nadawać bo za daleko mieszka. Samo w sobie to już niezłe ale prawdziwej uciechy dostarcza dopiero chłopak kandydatki wygodnie rozwalony w krześle.

-Ja to po Londynie poruszam się wyłącznie samochodem. Do metra nie wsiadam, mówi. Ale parkowanie przecież jest dosyć kosztowne, zwracają uwagę koleżanka i jej mąż. Parkowanie? Za parkowanie nie płacę. Staję gdzie chcę, nawet tam gdzie nie wolno. Jak przychodzi strażnik to mówię, że mi się akurat samochód popsuł. A jak mi i tak wypisze mandat to idę kupić akumular, wysyłam do firmy od parkowania rachunek, karę mi anulują a akumulator w międzyczasie oddaję.

Ja to się złośliwie uśmiecham ale koledzy z pracy koleżanki kręcą tylko z niedowierzaniem głowami słuchając tej opowieści. Nie mogą pojąć po co zadawać sobie tyle trudu z tym kupnem akumulatora i wogóle tak kombinować. Niby prawnicy a tacy życiowo niewyrobieni. 

program/programy

Językoznawcy na pomoc! Mam problem. W węgierskim używa się sformułowania "programok" (liczba mnoga słowa "program" czyli w przekładzie "programy") w znaczeniu "wydarzenia kulturalne"  czy "impreza". Na przykład na festiwalu były ciekawe "programok".

O ile wiem (poza Polską mieszkam już dość długo i język czuję już nie tak jak kiedyś) po polsku "programy" mówi się na kilka różnych programów instytucji czy wydarzeń, np. programy kin, festiwali czy obchodów.

No ale Instytut Polski niekiedy używa sformułowania "programy" w znaczeniu "wydarzenia kulturalne, imprezy" – przykład poniżej – czy jest to prawidłowe czy też jest to hungaryzm? Wszystkim za pomoc wielkie dzięki!

węgierski Pulitzer

Kiedy jakiś czas temu dowiedziałem się, że istnieje węgierski Pulitzer nie przywiązałem do tego wagi. Tak, mamy polskie Noble to czemu nie może być taki węgierski Pulitzer?

Sprawa okazała się być jednak nieco bardziej skomplikowana bo Josef Pulitzer a raczej Pulitzer József urodził się na Węgrzech a nagrodę, ufundowaną przez nowoorleańskiego biznesmena węgierskiego pochodzenia Pála Fábry, ustanowiono za zgodą spadkobierców Pulitzera.

Jak zwykle w takich wypadkach zrobiło mi się melancholijnie. Oto kolejny Europejczyk Wschodni, który wspaniałe sukcesy odnosi za granicą. Szkoda, że niemożliwe byłoby to zapewne, gdyby nie wyjechał z Węgier. Albo też, ilu z ludzi, którzy tutaj żyją mogłoby odnieść tej miary sukcesy gdyby zdecydowało się na emigrację? Trochę szkoda, że tak to jest.

Ale żeby nie kończyć tak melancholijnie zapraszam do lektury postu z ukraińskiego bloga pt. Gdyby Google był firmą państwową (tekst po angielsku z linkami do wersji w językach rosyjskim, hiszpańskim, francuskim, malgaskim, bangla i macedońskim). Tak smutne, że aż śmieszne. Może lepiej, że Sergei Brin w swoim czasie wyjechał ze Związku Radzieckiego.

bez automatycznej solidarności z rodakami

Ciekawy wpis na swoim blogu miała niedawno Haderech. Komentowała w nim artykuł Dominiki Wielowieyskiej pt. Lekceważyłam nasz antysemityzm, który ukazał się w Wyborczej parę dni temu. Haderech pisze między innymi:

Odkryłam mianowicie również świat Żydów – oszołomów. Żydów pełnych jadu i nienawiści. Żydów, którym duma i radość z powodu istnienia państwa Izrael i odrodzenia hebrajskiej kultury kompletnie poplątała się z fetyszyzmem, który każe bronić każdego posunięcia izraelskiego rządu, niezależnie od tego, jak byłoby głupie. Odkryłam Igala Amira, rabina Kahane i Barucha Goldsteina.

Kiedyś miałam jeden naród. Teraz mam dwa. I każdy z nich ma swoje demony.

Rozumiem Haderech. Znam sytuacje, w których trzeba się decydować między solidarnością ze "swoimi"  a odrzuceniem "demonów" – nawet jeśli są swoje.

Przyszło mi do głowy zdarzenie, które miało miejsce jakieś dziesięć lat temu. Byliśmy z grupą polskich znajomych, około piętnastu osób, w restauracji w Budapeszcie. Żadnej wielkiej konsumpcji bo popołudnie było, każdy a to kawę wypił, a to kieliszek wina, a to ciastko zjadł. Gdy kelner przyniósł rachunek wszyscy bez sprawdzania po prostu dorzucili się tak, żeby wyszła podana suma, coś ponad sześćdziesiąt tysięcy forintów. Dopiero po wyjściu ktoś przyjrzał się rachunkowi staranniej i wyszło, że nacięli nas na jakieś dwadzieścia tysięcy. Dobra, powiedział ktoś, nasi kelnerzy odbiją sobie na Węgrach jak ci przyjadą do Zakopanego. 

Nagle poczułem, że się nie zgadzam. Że dla mnie nieuczciwy kelner Polak jest tak samo obrzydliwy jak tutejszy kelner oszukujący turystów. Że ewentualnie okantowanie Węgrów nie będzie dla mnie żadnym zadośćuczynieniem. Poczułem, że nic mnie nie łączy z żadnymi cwaniaczkami nawet jeśli są takiej samej narodowości jak ja.

Rzecz jasna, kelnerzy oskubujący turystów nie grają w tej samej lidze co Igal Amir, rabin Kahane czy Baruch Goldstein, w obu jednak przypadkach chodzi o coś podobnego, a mianowicie o odrzucenie automatycznego solidaryzmu ze "swoimi". I tyle różnicy w stosunki do "obcych", że za swoich jednak można odczuwać wstyd. 

„Dziwna polska duchowość”

Pod takim tytułem zamieścił niedawno ciekawy post blogger Külképviselet (prywatnie dyplomata pracujący w Warszawie). Komentując opinię na temat marnego, w porównaniu z polskim, stanu kościoła węgierskiego, pisze:

Ja odkąd tu jestem, czasami mam gruntowo odmienną opinię.

Jakby jakiś ksiądz na Węgrzech przez dłuższy czas traktował ludzi takimi kazaniami, jak tutejszy proboszcz, bardzo szybko znalazłby się odprawiając msze przed pustymi ławkami. Laicyzacja, która na Węgrzech owszem jest silniejsza, ma jednak taką zaletę, że do kościoła chodzą tylko ci, którzy mają jakąś duchową potrzebę. Chcą usłyszeć w kazaniu coś, co do nich przemówi. Coś, co ich buduje duchowo, rozwija. A nad takim kazaniem trzeba popracować. Jeśli ksiądz nie spełnia oczekiwań, ludzie pójdą do innego kościoła, albo nie pójdą w ogóle.

Taki przeciętny polski ksiądz natomiast wie, że cokolwiek powie, kościół i tak będzie pełny. To po co się fatygować? Wystarczy jakiś wykład teologiczny rodem z seminarium, albo pół godziny generalnego biadolenia na temat moralnego zepsucia dzisiejszego świata, ewentualnie trochę polityki. Wiernym widocznie wszystko jedno, bo i tak przychodzą. Przecież to katolicki kraj.

Ja jednak miałbym wyższe oczekiwania od posłuchania co tydzień, jak to źle, że jest dużo rozwodów, młodzież uprawia seks przedmałżeński (fe!), aborcja nadal jest legalna, a "czerwone pająki wypełzające znów z ciemności" w Sejmie nie chcą dać pieniędzy państwowych na Świątynię Opatrzności Bożej.

W moim przypadku efekt jest taki, że do kościoła częściej i z większą chęcią chodziłem na zepsutych, liberalnych, zlaicyzowanych Węgrzech (z ich "zruinowanym przez komunę" Kościołem), niż w katolickiej Polsce.

Pouczająca perspektywa zwłaszcza dla przekonanych o wyjątkowości polskiego katolicyzmu, zwolenników misji reewangelizacji Europy przez Polskę, itd. Wypełnione kościoły to nie wszystko.

Swoją drogą wrażenie robi nienanaganność (no, może poza twórczą pisownią słowa "wkurzać":) języka Külképviseleta. Gratulacje!

Przypadkowy Polak

Rozmawiam z pewnym właścicielem popularnej knajpki w jakiejś tam sprawie, na koniec rozmowy wymieniamy numery telefonów. Podaję mój, zapisuje go na kawałku papieru, ja dopisuję moje niewymawialne dla Węgrów nazwisko. Kolega podaje swój numer i (czysto węgierskie) nazwisko po czym dorzuca: możesz też napisać Białostocki. Nie rozumiem, więc tłumaczy: to nazwisko dziadka, ja sam, mimo, że po polsku ani be ani me i że w Polsce ani razu nie byłem – a nawet nad Polską nie przeleciałem ani razu samolotem – jestem obywatelem polskim. Podwójne obywatelstwo? pytam. Nie, tylko polskie. Jak to? ja na to. Dziadek urodził się w Krakowie, opowiada, przeniósł się na Węgry, mama wyszła za Węgra ale pozostała obywatelką polską. Gdy się urodziłem mogłem dostać zarówno obywatelstwo węgierskie jak i polskie, zdecydowali, żeby dać mi polskie. Status przy takim obywatelstwie mniej określony, łatwiej wyjechać z kraju jakby co a i w wojsku nie byłem, bo dla Węgrów jestem Polakiem a dla Polaków jestem osobą ze stałym pobytem zagranicą. Tylko na granicach czasem mam kłopot gdy mówią do mnie po polsku bo niczego nie rozumiem. Mama w międzyczasie przyjęła obywatelstwo austriackie (tak jak i dziadek) więc mam tatę Węgra, mamę Austriaczkę a ja jestem Polak, śmieje się.

Ciekaw jestem ile jeszcze takich przypadkowych Polaków jest rozsianych po całym świecie.

relatywizm

Mieszkając zagranicą człowiek cały czas się styka z tym, że sporo rzeczy robi się tutaj inaczej, mentalność jest różna, inne są zwyczaje. Rzecz jasna, strasznie mnie to często dziwi (stąd wogóle ten blog), oburza lub śmieszy. Ale też prowokuje do myślenia czy przypadkiem Polska i Polacy & nasze zwyczaje nie wyglądają podobnie dziwnie z zewnątrz a jakiś Węgier (albo Francuz, Albanka czy Kenijczyk) pisze blog z mottem "moje zdziwienia warszawskie/poznańskie/lubelskie" a ich rodacy kiwają tylko głowami czytając kolejne wpisy.

Wczoraj na przykład byli goście i zabawiałem się obserwując dynamikę zachowania przy stole. W Polsce, pamiętam, wszyscy zawsze siedzieli a jak się coś chciało to się prosiło o podanie stosownego półmiska, solniczki czy chleba. Upraszczając, ludzie siedzą, krążą półmiski. Nie tutaj. Na Węgrzech jest odwrotnie: jak ktoś czegoś chce to wstaje i sobie sięga czy też nakłada – przed nosami, nad głowami innych. Półmiski nie ruszają się, ludzie kręcą się. Zabawnie jest kiedy przy jednym stole siedzą Polacy i Węgrzy i jedni nie bardzo wiedzą co zrobić z drugimi.

Czemu tak jest nie wiem, mogę tylko spekulować. Może na Węgrzech w ramach danego posiłku podawano mniej dań ale w większych naczyniach, które trudno było ruszać. Może w Polsce przy stole dominuje szlachecki model zachowania zawierający, jak to bywa, szereg skomplikowanych zasad pozwalając odróżnić osoby je znające i przestrzegające od osób niżej w skali społecznej stojące. Proszenie o półmiski i podawanie ich sobie mogłoby być jedną z nich. Nie wiem.

Zdaję sobie sprawę, że relatywizm to straszna rzecz, prawie tak potworna jak liberalizm. Nie potrafię jednak inaczej patrzeć na różnice tego rodzaju niż właśnie w kategoriach relatywizmu. Każdy – każdy! – naród dumny jest ze swoich tradycji i kultury, z każdego zarazem inni się trochę śmieją. Zresztą jeśli się tylko śmieją a nie nienawidzą czy gardzą.

majowi goście mimowolnie uczą mnie jednej rzeczy

Wyjątkowo długi polski weekend majowy był tu bardzo odczuwalny. Miasto bez miejscowych, bo kto mógł wyjechał (tu weekend też był stosunkowo długi bo od soboty aż do wtorku włącznie), za to dużo turystów a wśród nich masa Polaków rozpoznawałnych po języku a także przewodnikach zatytułowanych "Budapeszt" w odróżnieniu od "Budapest" czy też "ブダペスト" albo "布达佩斯" lub "בודאפעסט" na bedekerach innych cudzoziemców. Wśród tego tłumu turystów czworo gości było moimi znajomymi i dlatego trochę się nimi zajmowałem. 

Znalazłem im miejsce do spania w mieszkaniu koleżanki mieszkającej nieopodal, trochę ich pokarmiłem starając się według swoich umiejętności gotować dania węgierskie, zaprowadziłem do Simpla kert, nauczyłem co to takiego fröccs a także przez jeden dzień pochodziłem po turystycznej części Budapesztu, gdzie bez gości zazwyczaj nie zaglądam. Wszystko to w miarę nudne zajęcia jak się tu mieszka na stałe, znacznie ciekawsze były rozmowy z nimi.

Nie mam na myśli tematyki: rozmawialiśmy o tym, co wszyscy, czyli o Kaczyńskich, Budapeszcie, znajomych, starych dziejach, pracy i Unii Europejskiej. Chodzi mi raczej o przekaz poniekąd pozawerbalny, i o to, co mówili nie zamierzając tego powiedzieć. W moich dawnych po prostu znajomych zobaczyłem nagle Polaków, zobaczyłem też (dawnego?) siebie z zewnątrz i było to fascynujące. 

Pili gorącej mnóstwo herbaty mimo ciepłej pogody a wina nie chcieli, bo od tego robiło się im gorąco, dawali pieniądze żebrakom okupującym strategiczne szlaki przemarszu turystów, przywieźli swoje rzeczy do spania i nic nie było problemem, oczekiwali, że kuchnia węgierska będzie ostra, dziwili się ortodoksom w jarmułkach na ulicy, pytali, na ile niebezpiecznie jest w nocy na ulicach, żona chwaliła męża, że ten przez ponad dwadzieścia lat ich małżeństwa ani razu nie narzekał na to, co ugotowała, a córki nie lubiły oliwek.

Cała masa tych raczej nieistotnych drobiazgów nagle zaczęła się dla mnie składać w spójny obraz polskości moich gości i mojej. Zaczęły mi też do głowy przychodzić przykłady podobnie małoistotnych ale charakterystycznych przykładów jeszcze z okresu gdy żyłem w Polsce. I zobaczyłem jak to, co się uważa za indywidualną cechę osobowości czy nawet dość podstawowe przekonania i sposób myślenia są po prostu wynikiem takich a nie innych cech otoczenia, w którym człowiek wzrasta.

Dalece nie odkrywcze to spostrzeżenie. Teoretycznie nieskomplikowane, doświadczyć go jednak można najlepiej właśnie na emigracji konfrontując swoje to, czym "się jest" z lokalnymi oczywistościami. Tu bezrefleksyjne bycie Polakiem nie bardzo jest możliwe. 

węgierski turysta kosmiczny

Miały Węgry swojego Hermaszewskiego, który nazywał się tutaj Bertalan Farkas. Ostatnio jednak w cichej rywalizacji kosmicznej z Polską Węgry zdobyły przewagę: na orbitę udał się dopiero co turysta kosmiczny węgierskiego pochodzenia Charles Simonyi.

Rzecz jest ekscytująca i prasa drobiazgowo informowała o niej. Gdy statek kosmiczny przelatywał nad Węgrami miejscowi radioamatorzy nawiązali z Simonyim łączność i dziesięć minut sobie z nim po węgiersku rozmawiali. Światu przy okazji przypomniano, że autorem najpopularniejszych programów komputerowych (Word, Excel) jest właśnie Węgier. Czyli niby okazja do celebracji węgierskości ale odczuwa się towarzyszącą temu wszystkiemu pewną melancholię.

Simonyi jest owszem Węgrem z pochodzenia, i to nieprzeciętnie zdolnym, ale swoje sukcesy odniósł zagranicą, jako Amerykanin. I to nie on jeden. Ze wszystkich węgierskich noblistów, a jest ich sporo w nauce, tylko jeden żył na Węgrzech, pozostali byli z takich czy innych powodów emigrantami (ciekawostką jest, że węgierski naukowcy Leó Szilárd, Ede Teller i Jenő Wigner, którzy odegrali kluczową rolę w konstrukcji bomby atomowej, zrobili to pracując dla Stanów Zjednoczonych, które były wówczas w stanie wojny z Węgrami!) Wszyscy znają te fakty, a obecny zgiełk wokół Simonyego przypomniał, że sukcesy Węgrzy odnoszą poza krajem. Nie jestem pewien, czy obecnie się wiele zmieniło.