Radio Polonia Węgierska 73 / Balaton przed turystami

Balaton zanim „odkryli” go turyści to zupełnie inne jezioro. Opowiadam o tym w najnowszym odcinku podcastu (38:15). Pełen program i mąj tekst poniżej.

  1. Ciekawostka o Węgrzech
  2. Powitanie
  3. Serwis polonijny
  4. Przegląd prasy polskiej
  5. Rozmowa tygodnia – R. Rajczyk rozmawia z J. Krzykiem autorek książek o Górnym Śląsku
  6. Jeż Węgierski w eterze
  7. Pożegnanie

W lecie jeden z felietonów poświęciłem Balatonowi. Wzdychałem nad nadmierną eksploatacją tego cudownego jeziora, uważam, że masowa turystyka fatalnie się na nim odbija.

Dostało mi się w komentarzach. Dowiedziałem się, że napisałem głupoty bo sytuacja jest o wiele lepsza, niż jak ją przedstawiłem, i w ogóle, że „Balaton to dla mnie riwiera”, jak głosi popularna piosenka.

Sprowokowało mnie to do poszukania informacji na temat Balatonu i tak dowiedziałem się wielu ciekawych rzeczy na jego temat.

Z punktu widzenia turystyki historia Balatonu zaczyna się w 1702 roku kiedy lekarz András Flaskár kupił kawałek ziemi koło Balatonfüred, na którym planował zbudował ośrodek kąpielowy. Uwaga: chodziło o kąpiele termalne a nie kąpanie się w jeziorze. Dopiero w 1822 roku otworzono pierwsze kąpielisko w jeziorze, zresztą też w Balatonfüred.

Od tej pory datuje się też konflikt pomiędzy dotychczasowymi mieszkańcami a przybyszami, który w zmieniających się formach trwa w zasadzie do dziś. Początkowo chodziło o dostęp do jeziora: przed powstaniem kąpieliska lokalni chłopi korzystali z jeziora do pojenia zwierząt, prania czy moczenia wełny, tego im w okolicy wyznaczonego miejsca do kąpieli starali się zabronić właściciele kąpieliska. Dalsze lata przynosiły kolejne ograniczenia „odwiecznych” praw do korzystania z jeziora do celów gospodarczych, między innymi zakazywano chłopom przepędzanie bydła koło pensjonatów czy też poruszania się wozami z powodu hałasu oraz kurzu jakie się z tym łączyły.

Paradoksalnie z czasem ci, którzy skolonizowali kiedyś Balaton wypierając przy tym chłopów z ich naturalnego środowiska szybko znaleźli się w sytuacji, w której sami walczyli o zachowanie status quo z kolejną falą przybyszów, ostatnio inwestorami planującymi wyższą czy też bardziej intensywną zabudowę. Ktoś śledzi trochę lokalne protesty w nadbalatońskich miejscowościach znajdzie na to sporo świeżych przykładów.

Drugim trendem stała się walka o ustabilizowanie jeziora. W stanie naturalnym nie miało one stałych brzegów, a jego poziom wciąż się zmieniał. Nieprzypadkowo nadbalatońskie miejscowości istniały w pewnej odległości od jeziora. Budowniczowie nadbrzeżnych pensjonatów i domów kąpielowych szybko przekonali się dlaczego tak było kiedy ich budynki zmyła woda czy też kiedy nagle się okazywało, że od zbudowanego przy samym brzegu jeziora domu kąpielowego nagle trzeba iść sto metrów by móc wejść do wody. Wraz ze wzrostem ruchu turystycznego losem Balatonu w coraz większej mierze zaczął rządzić jeden jedyny priorytet: w jeziorze musi dać się kąpać. Dlatego też zaczęto regulować poziom wody, utwardzać brzegi jeziora, wycinać trzcinę czy też walczyć z pojawiającym się algami poprzez zarybianie nowymi gatunkami ryb a potem tych ryb tępieniem.

W efekcie tych dwóch trendów Balaton coraz bardziej zaczyna przypominać intensywnie zabudowywany gigantyczny basen. Nikt już pewnie nie jest sobie w stanie wyobrazić jak to jezioro wyglądało przed interwencją człowieka.

Tak było:

Zmiany linii brzegowej Balatonu od roku 1000 po dziś, źródło: szeretlekmagyarorszag.hu/
Balaton 1908, źródło: Fortepan / Magyar Műszaki és Közlekedési Múzeum / BAHART Archívum
Balaton 1908, źródło: Fortepan / Magyar Földrajzi Múzeum / Erdélyi Mór cége

A tak się zrobiło:

Balaton 1981, źródło: Fortepan / Szalay Zoltán
Reklama

Radio Polonia Węgierska 58 / Balaton

Żal mi Balatonu, tego pięknego jeziora – a dlaczego, o tym opowiadam w najnowszym odcinku podcastu Radio Polonia Węgierska (22:00).

– powitanie
– serwis informacyjny
– przegląd prasy
– Jeż Węgierski w eterze
– urywki z historii
– pożegnanie

przygotowali: A. Szczęsnowicz-Panas, R.Rajczyk, J.Celichowski, P.Piętka

Dla wielu ludzi pierwszym skojarzeniem z Węgrami jest Balaton. Wiadomo, wspaniałe, wielkie jezioro, urlopowy cel numer jeden w kraju.

Balaton jest jednak ofiarą swojego ogromnego sukcesu. Jezioro zmieniło kształt: nieregularne brzegi wyrównano mu by ułatwić ich wykorzystanie, widać to na starych mapach. Poziom wody jest sztucznie regulowany przez kontrolę dopływu Sió.

Nie ma w Balatonie rybołóstwa – wolno tylko wędkować – i w okolicznych bufetach z ryby dostać można w zasadzie tylko morskiego morszczuka. Ze zwierząt najbardziej rzucają się w oczy agresywne niekiedy łabędzie czekające na pokarm od ludzi.

Brzegi są w większości zajęte przez często płatne plaże, kempingi czy też mariny, tak więc dostęp do jeziora nie jest łatwy. W wielu miejscach brzeg jest sztucznie utwardzony, naturalne plaże to rzadkość.

Sama infrastruktura często ma charakter jarmarczny: chińszczyzna na straganach, langosze smażone w starym oleju sprzedawane po zawyżonych cenach, niekiedy od dawna nie remontowane, zatłoczone plaże z prymitywną muzyką.

Są rzecz jasna i zmiany na lepsze. W ciągu ostatniej dekady czy dwóch zaczęły się pojawiać dobre restauracje, okoliczne winnice produkujące wino wysokiej jakości (a nie sikacze sprzedawane w plastikowych butelkach) systematycznie poszerzają swoją ofertę.

I choć Balaton pozostaje magnesem dla Węgrów a posiadanie domu koło tego jeziora jest jednym z niezbędnych atrybutów przynależności do klasy średniej dla budapeszteńczyków to jednak oni też odczuwają te problemy. Większość z tych, których stać na taki dom kupuje go zwykle nie w miejscowościach położonych bezpośrednio nad wodą ale nieco dalej. Jeśli tylko się da to w kotlinie Káli albo chociaż gdzieś na północnym brzegu. Ważnym jest by z domu był widok na jezioro.

Zaskakująco często brak codziennego rytuału wyjścia na płażę. Zastępuje go albo przydomowy basen albo wypłynięcie żaglówką na jezioro i kąpiel z łódki. Nie ma mieszania się z plebsem na zatłoczonych plażach czy też w nabrzeżnych miasteczkach. Jest dystans do jeziora.

Wzdycham, żal mi Balatonu. Jego problemem jest, że to jezioro jest jedno jedyne. Na Węgrzech powinno być z dziesięć Balatonów żeby dla wszystkich starczyło miejsca bez tłoku.

Balaton. Widać żaglówkę, nie widać tłumów.

Budapeszt nad Balatonem

Chodzimy z kolegą po ogrodzie przy jego domu w Kékkút nad Balatonem. To drugi dom kolegi, na stałe mieszka w Budapeszcie. Chodzimy, oglądamy drzewa aż tu słyszymy: koło domu ktoś woła nas. Patrzymy a to znajomy z Budapesztu. Typowa scenka bo w tej okolicy tak zwani „wszyscy” mają drugie domy, „cały Budapeszt” przeprowadza się tu na lato.

Trochę o geografii: tak dokładniej to Kékkút nie leży nad Balatonem ale w kotlinie Káli znajdującej się parę kilometrów na północ od jeziora. Káli jest obłędnie piękna. Ma koło dziesięciu kilometrów w przekroju, okalają ją niskie góry, na horyzoncie jawi się parę powulkanicznych, bardziej stromych gór-ostańców. Malowniczy krajobraz, wijące się drogi, falujące trawy na łąkach, pocztówkowe wioski.

No i przyjezdni, czyli jak się ich tutaj nazywa, bebírók (prztlumaczyć to można jako ktoś wciskający się). W kotlinie Káli jest ich masa, tu swoje wylizane na tradycyjnie ludowe domy ma elita Budapesztu, a pewnie i całego kraju bo to w końcu to samo. W lecie, w długie weekendy co chwila natyka się na budapeszteńskich znajomych, cześć-cześć, można dalej prowadzić przerwane rozmowy. By tu mieć dom trzeba mieć samochód, byle kto tu więc nie trafi, plebs odpoczywa bezpośrednio nad Balatonem. Jest to troszkę tak jak z wyspami w Chorwacji: są na nich ci, których stać na motorówkę czy jacht.

Bebírók skolonizowali kotlinę Káli. Miejscowi zredukowani są do pracy w winnicach – no i obsługiwania bebírók, ktoś musi przecież strzyc te trawniki, remontować domy i utrzymywać infrastrukturę. Tak wogóle to miejscowi są mało widoczni. W każdej wsi liczą się natomiast celebryci, którzy tam kupili sobie dom: u nas jest aktor X, u nas polityk Y a u nas reżyser Z. Dla bebírók pootwierały się dobre restauracje prowadzone przez restauratorów znudzonych życiem w Budapeszcie. Dla nich otwiera się sklepy delikatesowe, oni robią zakupy na oszałamiająco drogim rynku w Káptalantóti, gdzie ceny przebijają często ceny w Budapeszcie.

Káli zawdzięcza bebírók jednak nie tylko małodyskretny powiew luksusu. Są oni również aktywni kulturalnie, najbardziej znanym przedsięwzięciem z nimi kojarzonym jest odbywający się od 1989 roku festiwal Művészetek Völgye (Dolina Sztuk) w Kapolcs. Bebírók dają publiczność na organizowanych w okolicy wydarzeniach muzycznych czy teatralnych.

Bebírók stworzyli sobie własny świat funkcjonujący równolegle do świata miejscowych. Jaskrawie stanęło mi to przed oczyma w lokalnym barze, zresztą raczej romkocsmie niż wioskowym lokalu, w Mindszentkála gdzie, przesiedlony rzecz jasna z Budapesztu, karczmarz podobno stosuje inną (niższą) taryfę dla tubylców niż dla bebírók. Kto jest kto jest zresztą oczywiste na pierwszy rzut oka, nie trzeba wszystkich znać osobiście. Tak utrzymuje się tu spokój społeczny.

romkocsma w Mindszentkála

niby na wsi ale miejska w charakterze

Fascynujące są te równoległe światy z wyraźnie podzielonymi rolami. Na Węgrzech chyba tylko tutaj funcjonuje ten fenomen.

winobranie

Weekend spędziliśmy z Chłopakiem nad Balatonem w Badacsony. Sliwka została w Budapeszcie bo akurat miała dyżur czego bardzo żałowaliśmy. Nasza znajoma jeszcze z Londynu (choć Węgierka) ma tam dom na zboczu góry i niedużą winnicę. Co jesień organizuje winobranie, na które zaprasza swoich znajomych.

Winobranie to chyba praca rolnicza, na którą można bez obciachu zaprosić znajomych z miasta a ci z przyjemnością przyjadą. Drugą taką świąteczną okazją jest tutaj świniobicie, ale to już nie wszyscy lubią.

Do Badacsony pojechaliśmy już w piątek wieczorem tak, żeby na miejscu pojawić się rano. Przespaliśmy się w jakimś niegrzanym pensjonacie i po śniadaniu szybko wjechaliśmy na górę. Zdążyliśmy na końcówkę śniadania z nieodłączną przy takich okazjach palinką. Po śniadaniu kto miał ochotę złapał wiadro i nożyce i zaczęła się praca.

Zaczyna się od górnych rzędów. Dwie osoby idą po dwóch stronach takiego rzędu obcinając po drodze kiście. Gdy napełni się wiadro krzyczy się "puttonyos!" i pojawia się puttonyos czyli silny na ogół facet w cynkowanym pojemnikiem na winogrona na plecach. Gdy pojemnik (puttony) mu się napełni zanosi plon do maszyny oddzielającej grona od gałązki. Uzyskaną tak masę ładuję się potem do prasy, gdzie wyciska się moszcz. Dociskanie prasy po jednorazowym załadowaniu odbywa się stopniowo, bez pośpiechu, przez jakieś dwie godziny po czym wyrzuca się wytłoczyny i proces zaczyna się od nowa.

Pracowaliśmy razem z Chłopakiem, który wykazał zastanawiająco dużo wytrwałości i dużo czasu potrzeba było, zanim mu się znudziło i poszedł się bawić z innymi dziećmi. Pracę przerwaliśmy tylko po pojawieniu się świeżych pogácsy oraz gdy odwołano nas w celu przyniesienia – w sześciu chłopa – dużej dębowej kadzi od sąsiada (za każdym razem gdy się do niego szło, żeby coś przynieść albo odnieść częstował nas miło swoim winem).

Do obiadu praca przy winoroślach była skończona i pozostało tylko tłoczenie moszczu, co wymagało już mniejszej ilości osób. Po obiedzie zaczęła się więc piłka nożna. Graliśmy kto żyw, chłopaki i dziewczyny, pięciolatki i siwiejące czterdziestolatki, płaczliwe dzieci i cierpliwi rodzice.

Następnego dnia szaleństwo piłkarskie trwało dalej. Seria meczy zakończyła się wczesnym popołudniem, kiedy ruszyliśmy wleźć na punkt widokowy na górze badacsońskiej. Wieża widokowa stojąca tam rozczarowała mnie: nawet po wejściu na sam szczyt zamiast Balatonu widziało się czubki drzew.

Po drodze udało mię zrobić zdjęcie żaglówki na jeziorze. Technikę wymyślił Chłopak: do aparatu przykłada się lornetkę i zdjęcie gotowe. Jak wychodzi można ocenić samemu.

***

Znajoma, która ma tą winnicę jest prawniczką pracującą w dużej amerykańskiej kancelarii w Londynie. Jej mężem jest Amerykanin i tak zawsze wokół nich jest dość międzynarodowo. Tym razem, poza mną, pojawił się Hans-Peter, z matki Dunki i ojca Niemca. Przyjechał w towarzystwie swojej serdecznej koleżanki Węgierki, która była z swoją przemiłą córeczką z ojca Niemca. Ponadto był też arabsko-węgierski kolega Chłopaka.

Hansa-Petera zagadałem. Okazuje się, że dla swojej kobiety przenosi się na Węgry i w styczniu chce nawet ukończyć intensywny kurs węgierskiego. Omówiliśmy problemy łączące się z nauką tego niełatwego przecież języka.

Później dowiedziałem się, że Hans-Peter był mną oczarowany. "Sam zaczął ze mną rozmowę", relacjonował komuś przejęty, "Węgrzy tego nigdy nie robią ale tak, ten to Polak".

Żenujące. Naprawdę jestem taki wspaniały? Oczywiście, że nie. To nie ja jestem jednak interesujący w tej historyjce. Kolejny raz już słyszę jak ktoś narzeka na dystans jaki Węgrzy utrzymują między sobą a cudzoziemcami. Są uprzejmi, dadzą się zaprosić ale sami już nie bardzo cudzoziemców zapraszają do siebie. Znam profesora Polaka, który od lat przyjeżdza tutaj wykładać na jednym z uniwersytetów i wszyscy go znają, pomimo tego do domu zaprosił go tylko jeden kolega (napisali razem książkę) i to tylko raz. Miejscowi i obcojęzyczni często organizują sobie osobne balangi. Cudzoziemiec ma wokół siebie szkło. Wyjątkiem są tacy jak ja, którzy mają węgierskich małżonków albo nauczyli się po węgiersku.

Może i Hans-Peter kiedyś się wtopi. Niewiele to jednak zmieni cały problem.

Chorwacja i Balaton

Wróciliśmy właśnie z wakacji (stąd moja dłuższa nieobecność na blogu), bardzo sobie odpocząłem. Najpierw byliśmy razem w Chorwacji na wyspie Pag potem Śliwka pojechała z koleżanką do Londynu a ja z Chłopakiem nad Balaton do męża koleżanki oraz ich dwóch małych dzieci.

Chorwacja śliczna, kto nie był niech jedzie, ale nie o tym chciałem pisać tylko, o czymżeby tu, o Węgrzech. Będąc tam poczułem, że Węgry znów mają dostęp do morza. Wszędzie pełno samochodów z węgierskimi rejestracjami, wszędzie natyka się człowiek na tych nowych rodaków. Nawet w naszym domu cały czas mieszkali jacyś Węgrzy. Sądzę, że jak już wybuduje się brakujący kawałek autostrady do granicy a na Chorwacji od Splitu do Dubrownika i będzie można dojechać aż do tego miasta w jeden dzień Chorwacja zrobi się jeszcze popularniejsza, a gdy Chorwacja wstąpi do Unii i przyjmie euro (do tej pory pewnie i na Węgrzech zostanie ono przyjęte:) to już wogóle.

Swoją drogą ciekawe, że w Chorwacji widziałem, poza bardzo niewielką ilością wyjątków, samochody z Unii. Głównie Niemcy i Włosi (karty w restauracjach są na ogól właśnie po niemiecku i włosku, angieski to rzadkość), poza tym Holendrzy, Francuzi, Polacy, Słowacy, Czesi a nawet, zmarznięci najwidoczniej, Szwedzi. Widać, że kraj te robi się taką unijną miejscowością letniskową. Sami Chorwaci bardzo do Unii i na dużej ilości aut widać unijne naklejki antycypujące przyszłe członkostwo, proszę samemu zobaczyć.

H_EU

Balaton na tle Adriatyku nie robił dobrego wrażenia. Po pierwsze pogoda była nieciekawa, ale to nie najważniejsze. Woda zamulona, na brzegu często grzęzawisko błota. Chłopak, który nauczył się w Choracji pływać z maską i fajką oraz obserwować ryby po włożeniu głowy do Balatonu oświadczył „nic nie widać” i wyszedł z wody. Wszędzie straszny tłok. Domy w kilku rzędach wokół całego jeziora, nie do pomyślenia plaża, gdzie możnaby sobie pobyć samemu. Usługi gastronomiczne często na poziomie turystyki masowej z lat 80tych, lokalnej ryby w restauracji nie można dostać. Domy, pobudowane głównie w latach 70tych i 80tych, straszą brzydotą oraz tandetnością wykonania. Działki małe, bardzo dużo na nich betonu i ogrodzeń. Tak, ogrodzeń, wspominam je bo w Chorwacji wokół domów są tylko niskie murki i generalnie nie ma bram czy też furtek przez co atmosfera jest swobodniejsza.

W tym roku ludzi było nad Balatonem mało ze względy na pogodę. Kupując, a jakże, kalosze dla Chłopaka, uciąłem sobie pogawędkę ze zdecydowanie mającą sporo czasu sprzedawczynią. Powiedziała mi, że w telewizji codziennie podowano jednocześnie prognozę pogody dla Balatonu i Adriatyku, zazwyczaj porównanie było druzgoczące dla tego pierwszego.

Co będzie? Jakiś twórczy kryzys, sądzę. Przez lata Balaton był jedyną możliwością wyjazdu nad dużą wodę dla większości Węgrów a także NRDowców, teraz pojawiły się inne opcje. Pewnie zrobi się luźniej, poburzy się stare domki i pobuduje nowe, restauracje podciągną swój poziom. Widać już pierwsze oznaki tych procesów. Na plaży gdzie byliśmy pojawił się pomost ze zjazdem do wody dla niepełnosprawnych, są nowe ubikacje i prysznice (bezpłatne!), dużo domów jest na sprzedaż. Balaton może nieco odetchnie.

Żeby zakończyć pogodniej opowiem jeszcze o labiryncie w kukurydzy. W deszczowe dni nad Balatonem szukaliśmy jakiś niewodnych zajęć i wtedy przypomniałem sobie o labiryncie. Infomacje o nim widzieliśmy już po drodze z Chorwacji (przejeżdza się tamtędy) a teraz znowu wpadł mi w oko mały plakat na tablicy ogłoszeniowej koło plaży. Mieści się on w Balatonkeresztúr przy drodze numer 7 obok lotniska sportowego, jakby ktoś szukał. Pojechaliśmy tam z Chłopakiem. Na miejscu stary wojskowy namiot, obok niego gadające radio na plastikowym krześle oraz przedsiębiorca o zapachu wina nienajwyższej jakości zawiadującym całym biznesem. Okazuje się, że w kukurydzianym labiryncie trzeba znaleźć 10 tabliczek, na których jest napisane po cyfrze oraz literze i spisać cyfry na kartkę daną nam przez przedsiębiorcę zawierającą już tabelkę z literami. Bilet bynajmniej nie tani, 800 forintów dorośli, 600 dzieci, co odpowiada jakimś czterem i trzem dolarom, ale co tam. Zabawa znakomita, Chłopak goni po ścieżkach aż do totalnego zmęczenia i pracowicie wpisuje na kartkę znalezione cyfry. Znajdujemy osiem z dziesięciu tabliczek kiedy już mamy całkiem dosyć. Na do widzenia dostajemy małe prezenty (cukierek, baloniki) oraz dyplomy za „wypełnienie zadania oraz wyjście z labiryntu”.

Spodobało mi się to miejsce, obok samej zabawy w kukurydzy urzekł mnie pomysł przedsiębiorcy, który przy zerowych w zasadzie nakładach stworzył miejsce dające tyle uciechy. Pomysł do powtórzenia gdzie indziej, może i w Polsce?