pierwszy dzień w szkole


28 lutego to dla Chłopaka będzie specjalny dzień: dziś właśnie był po raz pierwszy w szkole. W dodatku w niebylejakiej szkole, a mianowicie polskiej szkole przy ambasadzie w Budapeszcie. A było to tak.

Jakiś czas już rozglądamy się za szkołą (węgierską) dla niego. Teraz to pełny luksus: dziecko można zapisać gdziekolwiek, szkoły walczą o uczniów, są lekcje pokazowe, co chcesz. W międzyczasie zacząłem się dopytywać o polskie szkoły. Okazało się, że są dwie: przy ambasadzie i przy samorządzie mniejszościowym. Poszedłem i tu i tam. Nauczycielka nauczania początkowego, ucząca w obu szkołach zresztą, gdy usłyszała jak Chłopak czyta powiedziała, że powinien dołączyć od razu do pierwszej klasy. Ponieważ pierwsza klasa jest tylko w szkole przy ambasadzie wybór był prosty. Dyrektorka zgodziła się natychmiast i tak Chłopak zaczął chodzić do szkoły nieco nietypowo w lutym. Póki co jest wolnym słuchaczem, w przyszłym roku zapiszemy go do klasy pierwszej ale ukończy drugą.

Szkoła jest częścią polskiego systemu oświaty; szkoła przy samorządzie podlega systemowi węgierskiemu. I tak Chłopak ma dostać legitymację szkolną uprawniającą do zniżek w Polsce! Za naukę nie będziemy płacić nic.

Nieco mnie zatkało. Bezpłatność naszej szkoły to coś innego gdy coś jest bezpłatne dzięki moim podatkom czy składkom jak studia czy służba zdrowia. Przecież ani Śliwka ani ja nie płacimy podatków w Polsce. Chłopak będzie się uczył za podatki płacone przez innych ludzi. Tego dotąd nie było: wszystko co było dotąd bezpłatne w moim życiu było opłacone przez podatki, w których udział mieli albo moim rodzice albo ja, i czułem, że mi się to należy. Nie teraz jednak. Nie potrafię przejść nad tym do porządku dziennego. Czytelnikom mojego bloga żyjącym w Polsce chciałbym więc podziękować za szkołę dla Chłopaka. To wy za nią płacicie.

Reklama

przewodnik po Budapeszcie dla jajogłowych

Witam serdecznie dziś na moim blogu gościa. Bernadetta jest studentką tutejszego uniwersytetu Andrássyego a także czytelniczką mojego bloga. Napisała właśnie bardzo ładną recenzję wspaniałego przewodnika Andrása Töröka po Budapeszcie reklamowanej jako „przewodnik dla jajogłowych”. Książkę lubię więc recenzję chętnie zamieszczam z jednym tylko komentarzem: nowe tramwaje na körúcie to nie tramwaje hanowerskie – te jeżdzą gdzie indziej – ale Combino (artykuł o Combino w polskiej wikipedii tu a w węgierskiej tu).

Sama książka w wersji angielskiej jest do kupienia w bookline.hu (2975 forintów plus przesyłka).

Jakby ktoś chciał się skontaktować z Berndettą to może to zrobić pisząc na adres sluber MAŁPA gazeta KROPKA pl. Bernadetto, dzięki wielkie!

 

Do wszystkich miłośników Budapesztu,

Właśnie odkryłam na rynku wydawniczym dawno niewidzianą książkę o Budapeszcie. Może już
znacie i czytaliście?
Andras Török: „Budapest – a critical guide”.

To trzecia książka tego autora – pisarza, docenta (ach….ta węgierska ukochana tytułomania) i kronikarza życia Budapesztu. Jak autor sam o sobie pisze, zamiast pracować nad kolejnymi książkami, wciąż na nowo opracowuje ten przewodnik po Budapeszcie.

Wydany również po niemiecku. Kiedyś polecali mi go moi węgierscy wynajemcy mieszkania (mieli wydanie angielskie), potem pytałam w wielu księgarniach, no i od dwóch lat nakład był wyczerpany, wiec zostawały tylko antykwariaty.

Ta książka to właściwie takie połączenie „klasycznego Baedekera, krytycznego przewodnika i alternatywnej książki podróżniczej”. Ale do dla mnie to po prostu książka-powieść, której akcja dzieje się w Budapeszcie, w każdej z opisanych dzielnic tego miasta i Budapeszt jest głównym bohaterem, a ludzie schodzą trochę na dalszy plan i tworzą tło.

Podobało mi się jedno zdanie z wstępu do tej książki, że Budapeszt śpi snem Śpiącej Królewny i jest wciąż ukryty przed oczami Europy. I po dłuższym namyśle, to chyba prawda, że miast wciąż lekko śpi i śni. I może ta książka to taki rodzaj sennika, który ma nam ten sen opowiedzieć…..

Więc teraz książka znowu jest! Dostępna, uaktualniona (np. info o przeniesionej na Raday ut. „Cafe Eckermann” wraz z przeniesionym tam też Goethe-Instytutem, co nie wszystkie przewodniki jeszcze wyłapały, czy zawarte nawet informacje o nowych tramwajach 4 i 6, mających wprawdzie już 20 lat, o których zakupie z Hanoweru tyle się w mieście
dyskutowało).

Napisana przez rodowitego Budapeszteńczyka, który kocha to miasto, ale i widzi w nim
wiele niedostatków. Ale mimo to nadal kocha taka miłością, która miastu wiele wybacza, jak np. te powstające gdzie niegdzie szkaradne nowoczesne budynki, które w myśl polityki
władz miasta mają być wizytówką nowoczesnego Budapesztu, czy brak spójnego konceptu rozbudowy nowej dzielnicy milenijnej nad Dunajem z Pałacem Sztuki i Teatrem Narodowym.

Dla kontrastu autor też chętnie wymienia w swoim przewodniku, np. 10 najbardziej zielonych miejsc w Budapeszcie w maju, 12 wartych spaceru ulic i placów, adresy 12  dobrych księgarni, także z obcojęzyczną literaturą, 12 starych sklepów i warsztatów produkujących i sprzedających wszystko, co możliwe, jak: pędzle, rowery, fajki,
koszule, sery, itd.. Dobrze wiedzieć i czytać, że takie sklepy i małe tradycyjne warsztaty jeszcze w mieście przetrwały. Czy 12 popularnych miejsc, gdzie możemy się umówić z przyjaciółmi na spotkanie, by już razem zastanawiać się, co dalej…a wśród tych miejsc, takie propozycje, jak: godz.11.00: duży dębowy stół w głównej hali Muzeum Etnograficznego, w którego budynku mieścił się dawniej Sąd Najwyższy (V. Kossuth Lajos ter 12), czy godz. 3.00 w nocy (!!): Bar-Naleśnikarnia Babci, otwarte 24h, gdzie można o każdej godzinie spróbować serwowanych na słodko i słono naleśników (Nagyi Palacsintazoja, I. Batthyany ter 2).

Swoje miejsce w książce znalazły też słynne schody, na których odczytano słynną Pieśń narodową Petofiego podczas marcowej Wiosny Ludów w Budapeszcie, czyli schody Muzeum Narodowego w ogrodzie muzeum, z których można podziwiać widok na zawsze zatłoczony Kalvin ter, a jednocześnie być ponad tym zgiełkiem ulicznym. Schody, na których można
się umówić, czytać książkę, zrobić sobie przerwę od zajęć i nauki w bibliotece pobliskiego uniwersytetu, rozmyślać, mrużyć oczy w słońcu…

Ale można tez znaleźć informacje o: najlepszym sklepie z guzikami w mieście (Denesz Vandorfy, V. Vaci ut. 75, tylko guziki damskie!), czy wskazówkę, jak najłatwiej zwiedzić mieszkanie bogatego mieszczaństwa z lat 80-tych XIXw.?? Odwiedzając mianowicie Muzeum Poczty na Andrassy ut. (VI. Andrassy ut. 3, 1. piętro), czy najlepszy second-hand z meblami-przyjemna rupieciarnia, gdzie można przyjść, oglądać do woli i nic nie kupować (IX. Tuzolto ut. 14). Czy propozycja, żeby wsiąść przed zachodem słońca w autobus linii 15 i przejechać nim całą trasę i wtedy, kiedy słońce zachodzi, a ludzie zaczynają włączać
światło w swoich mieszkaniach, ale jednocześnie nie zasuwają jeszcze zasłon, można przez te krótką chwilę podglądać codzienne życie Budapeszteńczyków w ich domach.

I chyba dlatego autor z tych wymienionych tutaj, jaki i wielu innych powodów, nie bierze
pod uwagę na poważnie możliwości opuszczenia tego miasta nad Dunajem! I wciąż na nowo Budapeszt odkrywa.

W samej książce oprócz krótkiego kursu historii Węgier, czy lektury Who is who węgierskiej historii i polityki, autor proponuje przede wszystkim pięć spacerów po mieście w zależności od czasu pobytu nad Dunajem. Każdy z tych spacerów zaczyna się i kończy w sercu miasta, na Vörösmarty ter i na każdej trasie jest kilka propozycji, gdzie można usiąść na kawę, odpocząć, ochłonąć.

W książce nie ma zdjęć, tylko mapki spacerów z zaznaczonymi budynkami, które są mijane po
drodze i gdzieniegdzie rysunki budynków, o których autor więcej pisze. Ciekawie jest opracowana część dotycząca węgierskiej sztuki współczesnej z adresami galerii, czy też
część kulinarna, gdzie są odnotowane tez adresy takich domowych kuchni-małych restauracyjek, które wydają posiłki tylko w czasie obiadów, wszyscy siedzą razem przy stolikach, a karta dań, jeśli już w ogóle jest, liczy mniej niż 10 dań, bo otrzymuje się do jedzenia raczej to, co szef kuchni na ten dzień ugotował.

W ramkach natomiast są opublikowane krótkie teksty znajomych i przyjaciół autora – historyków, dziennikarzy, tłumaczy, z których każdy opowiada o jednym miejscu w Budapeszcie, które najbardziej lub i, do którego najchętniej wraca.

Myślę, że ta książka nadaje się na idealny prezent właściwie bardziej dla mieszkańca Budapesztu, który tu mieszka i co weekend, czy każdego dnia może po trochu odkrywać miasto, to, czego jeszcze nie zna i nie widział, niż dla turysty, który chyba po lekturze (ciekawej!) przeżyłby żal, ze tylko małą część tego, co poleca autor, udałoby mu się zobaczyć.

A ja lubię też tę książkę z czysto subiektywnych powodów. Otóż wśród budapeszteńskich ulic, które są warte spaceru, autor wymienia też moją ulicę! I poświęca jej więcej niż tylko parę słów. Dla mnie była zawsze piękna, warta spaceru, ze starymi skrywającymi swoje tajemnice willami w zielonych ogrodach, ale w żadnym znanym mi do tej pory przewodniku po mieście, nawet małej wzmianki o niej nie było, bo przecież nie ma tu żadnego muzeum, żadnego pomnika, czy wartego odwiedzenia kościoła…🙂.

Tak, ta książka to zdecydowanie udany prezent sprawiony sobie na nadchodzącą wiosnę. Także sobie i Wam wszystkim życzę miłej lektury, odkrywania własnego Budapesztu i spotkania gdzieś w miejscach opisanych przez autora.

.

Tak, ta książka to zdecydowanie udany prezent sprawiony sobie na nadchodzącą wiosnę. Także sobie i Wam wszystkim życzę miłej lektury, odkrywania własnego Budapesztu i spotkania gdzieś w miejscach opisanych przez autora.

Bródy Sándor utca 13


Warto ten adres zapamiętać. Z zewnątrz zwyczajny dom, taki, jak ich wiele w śródmieściu. W środku we własnym mieszkaniu Miklós Sulyok otworzył, no właśnie, nie bardzo wiadomo co takiego, powiedzmy, używając
jego własnych słów, literacko-kulinarny salon.

Sulyok to ciekawa postać. Restaurator z powołania. Mówiono mi, że żył we Francji, gdzie nauczył się rzemiosła a także tego czegoś dodatkowego czym właśnie różni się restaurator z powołania od resturatora przedsiębiorcy. Kuchnię francuską w każdym razie zna świetnie.

To już czwarte jego miejsce, które znam. Pierwszym była restauracja Mérleg na ulicy, tak, Mérleg, która mieściła w siedzibie SzDSzu, tutejszej partii liberalnej, stąd żartobliwie mówiliśmy na nią restauracja liberalna. Jedzenie było bezpretensjonalne, niedrogie i dobre. Drugie to istniejąca do dziś restauracja M na ulicy Kértész. Nazwa na cześć wiersza Györgya Faludyego. Lubię tamtejszy wystrój, wszystkie ściany wyklejone są papierem pakowym pokrytym rysunkami. Obsługa niekiedy potworna, jedzenie jednak dobre – i niedrogie. Trzecie miejsce to restauracja Zazie na placu Klauzála. Zrobiona z największym rozmachem była jednak chyba też największym niewypałem. Ładny wystrój, bardziej wyrafinowane jedzenie i wyższe ceny zdradzały większe ambicje ale miejsce było zwasze puste i restauracja szybko została zamknięta. Obecnie mieści się tam modny bar Ellátó, w którym trudno znaleźć miejsce mimo, że wybór jedzenia jest skromny, obsługa kiepska i oddychać trudno od dymu.

Strona internetowa Sulyoka zawiera manifest. Pragnie on odświeżenia sztuki jedzenia. Połączenia jej ze Sztuką, w pierwszym rzędzie literaturą i muzyką. Chciałby podawać wytrawne dania, uczyć gotowania i jedzenia, rozmawiać o sztuce kulinarnej, organizować wykłady i dyskusje. Posiłek powinien stać się dziełem sztuki, quasimuzyczną kompozycją.

Nie wiem, czy mu się to uda, ale życzę mu jak najlepiej. Zaczęliśmy przemyśliwać ze Śliwką jakby kiedyś trafić tam na taką artystyczną kolację.

***

PS Na stronie internetowej brody13.com uwagę moją zwróciło słowo "villányposta" koło e-mailu. Znaczy ono dosłownie "poczta elektryczna" czyli właśnie e-mail. Wzruszający Węgrzy, nawet na e-mail wymyślili własne słowo!

o wolności na placu Wolności (Szabadság tér)


Idę sobie w piątek przez plac Szabadság (Wolności) aż tu widzę przed pomnikiem wdzięczności Armii Czerwonej namiot z węgierską flagą. Podchodzę zobaczyć co się dzieje. Przed namiotem dwóch facetów, w środku łóżka polowe śpiwory, najwyraźniej też śpią tutaj.

Oczywiście wdaję się w rozmowę. Okazuje się, że są ze Światowego Związku Węgrów (Magyarok Világszövetsége) i zbierają podpisy pod petycją domagającą się usunięcia pominika z placu. Tłumaczą mi: ten pomnik postawiono tu nielegalnie, Ruscy mieli zgodę na pomnik na drugim końcu placu a tutaj stał postument z Flagą Narodową (Ereklyés Országzászló), który dla pomnika zburzono. Pomnik powinien zostać przeniesiony, gdzieś na cmentarz albo może do parku pomników leżącego na skraju Budapesztu. Co to za plac Wolności, na którym stoi ten pomnik a także mieści się ambasada amerykańska.

Pytam, jak długo tu zostaną. Do szóstego kwietnia, mówią, do tego dnia mają zgodę. No, chyba, że coś się przedtem stanie, dorzucają w nawiązaniu do oczekiwanych demonstracji 15 marca.

Pytam o świeże wieńce pod pomnikiem. Mają wstęgi w kolorach flag postradzieckich krajów. Mówią, że akurat je składano w rocznicę "wyzwolenia" Budapesztu, ironizują. Rzucam, że Tom Lantos, senator amerykański węgierskiego pochodzenia, niedawno publicznie opowiedział się za pomnikami wdzięczności Armii Czerwonej dodając, że jest jedynym członkiem senatu, który zawdzięcza życie tej armii (Lantos jest Żydem, który ocalał w tutejszym getcie). Oni na to, że nie chodzi tu o antysemintizm, ale niech pomnik w takim razie stoi na cmentarzu żydowskim.

Żegnam i ruszam dalej. Myślę sobie o skołatanym narodzie węgierskim, który nie może jakoś dojść do zgody z własną historią. Bo faktycznie Armia Czerwona Węgry podbiła. Choć przedtem wojska węgierskie pomagały Niemcom w okupacji Ukrainy. Bo Armia Radziecka zajmując Węgry walczyła, między innymi, z wojskami węgierskimi broniącymi kraju. Które przedtem bez jednego wystrzału dały ten kraj zająć siłom niemieckim. Bo Armia Radziecka przyniosła wolność ludziom zamkniętym w getcie. I potem posłała bodajże 200 tysięcy ludzi na "malenkuju rabotu" na wschód gwałcąc w międzyczasie straszne ilości kobiet. Bo Armia Radziecka wyzwoliła kraj spod władzy strzałokrzyżowców (miejscowy odpowiednik nazistów) osadzonych tu przez Niemców – po to by zainstalować tu komunistów.

Jak tu o tym wszystkim myśleć poza stwierdzeniem, że to wszystko "takie skomplikowane" i że "los był niesprawiedliwy" w stosunku do Węgrów? Nie bardzo daje się tu nic sprowadzić do prostych stwierdzeń, które zwykle tworzą zrąb historii narodowej. W dodatku Węgrzy bardzo przyswoili sobie mit bycia niewinną ofiarą (nie oni jedni, rzecz jasna), co dodatkowo nie ułatwia sprawy. Nie zazdroszczę.

***

A sam pomnik o jesiennych zamieszek stoi odgrodzony kordonem, które odległość od postumentu służy jako miara napięcia politycznego. Napis i herb ZSRR zerwane podczas oblężenia telewizji do dziś nie zostały odtworzone.

hymn


Niedawno trafił mi przed oczy hymn węgierski. Czekałem akurat na coś więc go sobie spokojnie przeczytałem i nieco mnie poraził. Tak dołujący, że aż niesamowite. Proszę, oto pierwsza zwrotka (choć hymn na zwrotek osiem wykonuje się zwykle tylko ją) w oryginale:

Isten, áldd meg a magyart
Jó kedvvel, bőséggel,
Nyújts feléje védő kart,
Ha küzd ellenséggel;
Bal sors akit régen tép,
Hozz rá víg esztendőt,
Megbűnhődte már e nép
A múltat s jövendőt!

 

i tłumaczeniu literackim (w nawiasach podaję bardziej dosłowny przekład):


Boże, zbaw Węgrów (Boże pobłogosław Węgrów)
I obdarz ich swymi łaskami! (pogodą i obfitością)
Wspomóż swą pomocą słuszną sprawę (wspomóż ich swą prawicą)
Przeciw której walczą Twoi wrogowie (gdy walczą z wrogami)
Los, który tak długo Węgrami pomiatał, (los, który już od dawna pomiata Węgrami)
Przynieś im szczęśliwy; (zmień na rok szczęśliwy)
Ucisz ich smutki, które przygniatają (odpokutował już lud)
I odpuść przeszłe i przyszłe grzechy (za swą przeszłość i przyszłość)

 

Pomijam już teologicznie interesującą kwestię co ma zrobić Bóg w wypadku gdyby Węgrzy akurat walczyli z jakimś innym narodem chrześcijańskim również zabiegającym o wsparcie bożej prawicy. Bardziej mnie fascynuje nasycenie fatalizmem w tekście. Przebija poczucie klęski i bezsilności, jeden Bóg może pomóc, ponieważ zresztą to on sam te wszystkie nieszczęście zsyła jako karę za grzechy. Jedyne, co można zrobić to starać się go przebłagać.

Tekst napisany został przez Ferenca Kölcseya w 1823 ale, co ciekawe, oficjalnie za hymn państwa został przyjęty dopiero w 1903 roku, ponad 30 lat po uzyskaniu statusu narodu współtworzącego monarchię, kiedy Węgry były niemal u szczytu swej potęgi. Kraj był wówczas parę lat po millenium państwowości obchodzonego z wielką pompą, akurat zbudowano parlament, gospodarka rozwijała się, kwitły kawiarnie budapeszteńskie. Czemu wybór padł akurat na taki tekst? Nie bardzo mogę zrozumieć.

Nie bardzo też mogę zrozumieć czemu hymn dalej trwa. Dzieci uczące się go przyswajają sobie jego depresyjność, dorośli ją w sobie wzmacniają. Ustawienie takiego przekazu na piedestale nie może pozostać bez skutków. Żartuję sobie czasami, że lekarz krajowy Węgier powinien go zakazać z powodów medycznych. Węgrzy powinni coś z tym zrobić – powinni go zmienić.

***

Uprzedzając komentarze na temat krajów, których hymny zaczynają się od stwierdzeń, że jeszcze nie zginęły: hymn Polski, mimo dramatycznego początku, ma w sobie jednak buńczuczność i wolę walki, i wolny jest o depresyjności hymnu Węgier. Nie bardzo jest sens te dwa teksty porównywać.

PS Melodia hymnu węgierskiego, napisana przez Ferenca Erkela, tutejszego Moniuszkę, jest bardzo przy tym bardzo piękna. Tu akurat melancholijność wypada dobrze.

bufet arabski


W sobotę nie mieliśmy czasu na gotowanie, więc zapowiedziałem Chłopakowi, że idziemy do bufetu, a może raczej baru arabskiego, który widziałem na ulicy Kertész. Zgodził się chętnie. Koło tego miejsca przechodziłem już ładnych parę razy ale nigdy jakoś tam nie udało mi się zajść mimo, że wyglądał ponętnie. Wreszcie pojawiła się okazja.

Podchodzimy, widzę, że nazywa się Hummus bar. Wchodzimy, w środku dwóch młodych facetów gra w trik trak.

Siadamy, żeby zaczekać na Śliwkę, która ma do nas dołaczyć a jeden z nich przynosi mi szklaneczkę bardzo słodkiej herbaty z miętą. Smakuje i mnie i Chłopakowi.

Przychodzi Śliwka i zamawiamy jedzenie: falafele i hummus z pitą. Pojawiają się szybko i są pyszne.

Na podłodze spostrzegam hebrajską gazetę i pytam jednego z facetów czy są Arabami czy Izraelczykami. Izraelczykami, dowiaduję się. Ale, mówi, wszyscy okolicznie Arabowie tu przychodzą. Jedzą, piją, rozmawiają. Kiedy rozmawa schodzi na Palestynę temperatura wzrasta i właściciele robią się nieco nerwowi, ale nigdy jeszcze nie było problemów.

Pięknie: Arabowie kłócą się na temat Palestyny w izraelskim barze w środku Budapesztu. Jedzenie zbliża.

Critical Mass dymi

Zadymiło ale tylko w przenośni, żadne tam zamieszki, tym bardziej, że chodziło o protest przeciwko zanieczyszczeniu powietrza w Budapeszcie. Dziś odbyła się w tej sprawie wspólna demonstracja Critical Mass z Greenpeacem oraz budapesztańską organizacją ekologiczną Levegő Munkacsoprt (Grupa Robocza „Powietrze”). Siły rowerzystów (dokładnie 620 według blogu Critical Mass) połączyły się z pieszymi na placu Városháza. Przybyła też masa przedstawicieli mediów.

Wygłoszono przemówienia (najważniejsze: w Budapeszcie ludzie żyją przeciętnie o trzy lata krócej i co roku 1700 osób umiera przedwcześnie z powodu zanieczyszczenia powietrza), wśród nich jedno przez wiceburmistrza Miklósa Hagyó, który przybył na rowerze i zaklinał się, że robi co może w sprawie powietrza, można było posłać protestującą pocztówkę do tegoż właśnie wiceburmistrza (posłała ją także aktorka Daryl Hannah akurat bawiąca tutaj jako główna gwiazda balu w operze) a także objechać na rowerze kwartał obejmujący ratusz dzwoniąc w trakcie.

Poszliśmy z Chłopakiem, ja na piechotę bo rower akurat popsuty i części zamiennej jak nie było tak nie ma, a on na swoim rowerku. Posłuchaliśmy przemówień, rozejrzeliśmy się, napisaliśmy wspólnie pocztówkę a potem ruszyliśmy w objazd ratusza. Chłopak potraktował to jako wyścigi więc musiałem równolegle nieźle pędzić na chodniku. Bardzo zadowolony z siebie dojechał na „metę” jako czwarty wyprzedzając po drodze pół „peletonu”.

Atmosfera, mimo powagi problemu, zrelaksowana. Nieliczni policjanci raczej znudzeni. Ani jednej flagi z pasami Árpádów (innych zresztą też nie było), to zupełnie inny Budapeszt niż ten, który bierze udział w zamieszkach.

Na końcu odbyło się tradycyjne podnoszenie rowerów, które lubię, ale ponieważ ruszyliśmy już w stronę domu nie dałem rady go sfotografować., za daleko byliśmy. Trochę zdjęć jednak zrobiłem:

rowerzyści i piesi

CMprzywodca

jeden z przywódców udziela wywiadu

przemówienia na scenie, maski gazowe dla zilustrowania problemu (tym razem nie chodzi o gaz łzwiący)

przemawia Miklós Hagyó

Hagyó na rowerze trzykołowym przysposobionym do mobilnej prezentacji programu

Greenpeace

Yellowpeace

demonstrant pokojowy

tu wrzucaliśmy kartki dla wiceburmistrza

wszyscy jeżdzą wokół ratusza, w końcu widać dekoracje, gra słowem „mrugać”: Nie mrugaj/nie smoguj, Budapeszcie!

rowerzyści i ich rowery

dziś spokojnie i policja się nudzi, ale mur głosi, że marzec się zbliża

Zsolt Szigetváry w World Press Photo

Drugi dzień z rzędu odnotowuję międzynarodowy sukces Węgrów. Zsolt Szigetváry właśnie wygrał World Press Photo w kategorii General news/stories. Seria biało-czarnych zdjęć z październikowych zamieszek do obejrzenia tu. Sukces wielki, gratuluję Zsoltowi na wypadek gdyby się okazał czytelnikiem mojego bloga.

Zastanawiam się przy tym, czy będzie to okazja do ogólnonarodowego świętowania czy też, jak w przypadku Nobla dla Kertésza, opinie podzielą się w zależności od wyznawanego światopoglądu. Próbowałem zgooglować fotografa ale niczego nie znalazłem na temat jego ewentualnych koneksji politycznych więc trudno mi nawet spekulować na ten temat. W ciągu paru dni wszystko się wyjaśni.

słynni Węgrzy

Parę dni temu przez węgierskie media przetoczyła się niewielka fala ekscytacji. Dwóch Węgrów znalazło się wśród dziesięciu najważniejszych ludzi chrześcijaństwa 2006 roku opublikowanej przez miesięcznik Inside the Vatican. Są to Péter Erdő, arcybiskup Budapesztu, prymas Węgier i świeżo wybrany przewodniczący konferencji episkopatów europejskich oraz Otto von Habsburg, syn ostatniego króla węgierskiego.

Uśmiechnąłem się czytając te doniesienia, z których biła zresztą nieskrywana duma. Habsburg Węgrem? Najwyraźniej, czemu nie. Po węgiersku, koniec końców, mówi. Wzrusza to pielęgnowanie tradycji monarchii i gotowość, zazwyczaj raczej narodowo zasadniczych, Węgrów do włączenia Habsburga pomiędzy swoich. Miła jest taka otwartość, nawet jeśli ograniczona do jednego człowieka.

Sobolewski w Wyborczej o filmach węgierskich

Tadeusz Sobolewski napisał dłuższy tekst na temat filmów węgierskich, który ukazał się w dzisiejszej Wyborczej. Polecam, omawia całkiem sporo filmów, szybko można się sporo dowiedzieć.

Pisze:

Kino węgierskie operuje dwoma skrajnymi stylami: zimnym, odpychającym,
hermetyczno-awangardowym oraz popularnym, farsowo-operetkowym, co
tworzy mieszankę trudną do strawienia.

Zgadzam się z tym. Ten "hermetyczno-awangardowy" styl jest często nie do oglądania w tym sensie, że doprawdy mało kto potem te filmy ogląda. Wiele z nich wogóle nie wchodzi do dystrybucji.

Czego mi bardzo brakuje w kinie węgierskim to filmy na temat współczesności i to nie takiej, jak to się tutaj mówi "lemoniady" ale utworów, które by nam coś głębszego powiedziały na temat otaczającej nas rzeczywistości. Jakim wspaniałym tematem byłby film na temat Węgra, który przenosi się na Węgry z Siedmiogrodu, niekusturicowa opowieść o życiu Cyganów, otaczającej nas biedzie (w stylu Loacha), albo też o Chińczykach w Budapeszcie. Albo coś z historii, na przykład o działaniach wojsk węgierskich na wschodzie – albo w Polsce (koprodukcja z polską wytwórnią?) – w czasie drugiej wojny, niczego na ten temat jeszcze nie nakręcono. Wciąż czekam aż się ktoś za takie tematy zabierze.