direkt marketing

Już jakiś czas dręczą nas direkt marketingiem oferującym a to niedrogie kursy zawodowe, a to wakacje w Tunezji a to szczególnie atrakcyjną wycieczkę. Nadzwyczaj irytująca rzecz, zwłaszcza jak się wyleci z łazienki kapiąc wodą po to tylko, żeby usłyszeć jedną z takich ofert. Dzwonią zwykle w ciągu dnia, więc jak się wychodzi wtedy do pracy to jeszcze pół biedy ale kiedy Śliwka była jeszcze w domu z Chłopakiem to miała tych telefonów do bólu. Na Węgrzech nie ma tak jak w Stanach instytucji Do Not Call Registry, więc w zasadzie nie ma jak dać znać nachalnym direkt marketingowcom znać, że człowiek sobie nie życzy.

Żal mi było Śliwki bardzo więc skonsultowałem nawet sprawę z kolegą z pracy, który pracował kiedyś w biurze rzecznika danych osobowych. Powiedział mi, że ustawa na ten temat jest niejasna, ale można ją interpretować tak, że nie wolno dzwonić z reklamami. Dał mi numer ustawy oraz e-mail do rzecznika. Następnym razem jak zadzwonili zapytałem uprzejmie o nazwę firmy dzwoniącej, potem odczytałem numer ustawy i postraszałem ich rzecznikiem. Do rzecznika napisałem potem skargę. Wszystko to jednak nic nie pomogło, panna direktmarketingówna nie dość, że nie przestraszyła się to jeszcze odszczekała, że dzwonić można bo numer jest w książce telefonicznej a rzecznik nie zareagował. Poddaliśmy się więc i teraz, kiedy znowu dzwonią z ofertą po prostu odkładamy słuchawkę starając się przy tym zachować spokój.

Zemsta przyszła z najmniej oczekiwanej strony. Pewnego dnia wracam do domu a rozpromieniona Śliwka mówi "chodź, opowiem ci historyjkę". Okazało się, że znowu zadzwonili z direkt marketingu ale tym razem telefon odebrał Chłopak. Czasem to robi bo lubi sobie przez telefon pogadać. I tym razem niczym nie strapiony przedstawił się i opowiadał o swoich zabawkach oraz wizycie dziadków. Śliwka nagłośniła telefon i zaśmiewała się słuchając jak marketingowiec D. męczył się próbując skierować konwersację na temat będący celem jego telefonu.

Mam nadzieję, że w ich książce telefonicznej zaznaczył przy moim nazwisku "straszny bachor, NIE DZWONIĆ".

Reklama

Farkas rzuca palenie

Niedawno spotkaliśmy się z Farkasem. Natychmiast zauważyliśmy, że schudł bardzo, potem się okazało, że przestał też palić. Spytałem go o to i powiedział mi nieco dla mnie zaskakującą rzecz. Otóż powodem, a może raczej ostatnią kroplą przelewającą czarę, była … przeprowadzka jego biura na nowego budynku. W poprzednim miejscu żeby zapalić wychodzili po prostu na balkon, w nowym wyjście na papierosa zamieniło w parominutowy spacerek. To już zrobiło się dalece mniej zabawne, tym bardziej, że paliło się potem mniej elegancko przed budynkiem. Farkas miał więc dosyć, wziął się i rzucił.

Przypomniałem sobie, jak brat Śliwki rzucił palenie ponieważ po prostu nie było już go na to dalej stać. Pomyślałem sobie, więc jak to jest? Tak po prostu? Nowy plan biura albo niskie zarobki i się rzuca? Nieco zaskakujące, bo pamiętam z dzieciństwa palaczy, którzy “muszą” zapalić, przecież to nie było tak dawno. A może w decyzji Farkasa oraz brata Śliwki odczuwa się już zmianę nastawienia społecznego do palenia?

Parę lat temu byłem w Kosowie. Na jakimś spotkaniu wszyscy wchodząc siadali i kładli przed sobą paczki papierosów oraz zapalniczki. Gdy spotkanie się zaczęło, wszyscy zapalili. Och, jak bardzo to zauważyłem, a przy tym uświadomiłem sobie, że jeszcze parę, może kilkanaście, lat temu, byłoby to całkiem normalne w Polsce czy na Węgrzech. Jak bardzo się zmieniliśmy.

Kobieta Farkasa, obecna przy naszej rozmowie, powiedziała, że w końcu całuje go rano z przyjemnością.

rynek zdrowej żywności

Będąc zagranicą uczysz się nowych
rzeczy, my w czasie roku spędzonego w Londynie natknęliśmy, między
innymi, się na organic food. Nie jest całkiem oczywiste
czemu wartościowsze miałyby być potencjalnie robaczywe jabłka,
zabłocone marchewki czy też malutkie banany nie mówiąc już
o jajkach wyglądających identycznie jak ich non-organic
odpowiedniki, ale jak się coś wie na temat przemysłowego
rolnictwa, a zwłaszcza hodowli zwierząt, no i jeśli się ma nieco
więcej pieniędzy niż absolutne minimum, zdrowa żywność, bo tak
się chyba mówi po polsku na organic food, staje się
nagle możliwością do rozważenia.

Mimo naszego zrozumienia idei zdrowej
żywności w naszym przypadku zabrakło obfitości finansowej abyśmy
się na taką żywność przestawili , ale, jak to bywa, wszystko dla
dziecka, więc po powrocie do Budapesztu zabraliśmy się za
poszukiwanie jej źródeł. Nie oczekiwaliśmy oddzielnych
sekcji w supermarketach jak to jest w Anglii, mieliśmy jednak
nadzieję, że może ta nowinka trafiła już na Węgry. No i okazało
się, że w Budzie jest mały rynek z organic food organizowany
dwa razy w tygodniu koło lokalnego domy kultury.

Przedziwne było to miejsce, z lekka
nawiedzone. Śmiałem się zawsze, że cosobotnie zakupy są dla
wielu osób tam przychodzących rodzajem celebracji zdrowego
stylu życia, takiej mszy ekologicznej: spowolnione, z lekka
natchnione ruchy, rozmowy na temat przepisów i nowinek z
dziedziny alternatyw żywnościowych, sprzedawczyni ubrana od stóp
do głowy w płótno lniane, wliczając w to białą chustkę
na głowie czy też stragan z naczyniami glinianymi oraz innymi
“naturalnymi” produktami. Raz w kolejce po szpinak zaskoczyła
mnie sprzedawczyni, która, widząc, że ten się kończy,
spytała kolejkę, kto chciałby go kupić i potem podzieliła to, co
zostało pomiędzy wszystkich chętnych zamiast po prostu sprzedać
go pierwszemu w kolejce. Najbardziej jednak lubiłem zawsze
amerykańskiego farmera, który nie wiadomo skąd wziąwszy
się, sprzedawał jarzyny a wśród nich wspaniały wybór
sałat oraz własnej roboty pesto.

Cały rynek emanował poczuciem
wspólnoty. Kiedy zmarł jeden zawsze kręcący się tam facet
o nieokreślonej funkcji, na straganach pojawiły się odręcznie
zrobione klepsydry informujące o tym smutnym wydarzeniu. Zarówno
kupujący jak i sprzedawcy wyraźnie podzielali troskę o środowisko,
ci pierwsi przynosili puste słoiki i butelki tym drugim, którzy
je chętnie przyjmowali mimo, że cały proces odbywał się bez
żadnej kaucji. Sam miałem tam znajomą straganiarkę, której
dawałem butelki po wodzie mineralnej, używała je potem do
sprzedaży świeżego mleka.

Rynek z czasem bujnie się rozwinął i
stragany zapelniły całą przestrzeń koło domu kultury, kupujący
zaś przeciskali się z coraz większą trudnością. Domowi kultury
z czasem się to znudziło i pod koniec zeszłego roku ogłosił, że
rynek ma się wynieść. Niepewność trwała parę miesięcy, aż w
końcu okazało się, że rynek nie zniknie bo organizatorzy znaleźli
dla niego nowe miejsce.

Rynek mieści się teraz koło innego
budańskiego domu kultury. Pojechałem tam w poprzednią sobotę
kupić jabłka dla Chłopaka i z lekka oniemiałem. Przestronnie,
szereg estetycznych straganów w małym parku, ścieżki
wysypane białym żwirkiem. Jedno co się nie zmieniło to to, że w
okolicy rynku nadal z trudem tylko można znaleźć miejsce do
zaparkowania.

Na rynku byłem dotąd tylko raz i nie
wiem jeszcze jak badzo się zmieni w porównaniu z tym, czym
był dotąd. Moją przekupkę od butelek po wodzie mineralnej, z
pewnym trudem, ale znalazłem. Mam nadzieję, że zobaczę tam kiedyś
amerykańskiego farmera mówiącego po węgiersku ze śmiesznym
akcentem a nawet płócienną kobietę, jak ją nazywam. Pewnie
będzie teraz schludniej-nudniej. Coś się skończyło a coś się
też zaczęło a ja sobie ten proces oglądam.

była szefowa

Becky była moją szefową przez ładne parę lat. Posadę u niej dostałem, czemu wszyscy się dziwią a w co niektórzy wprost uwierzyć nie mogą, po prostu wchodząc z ulicy i pytając czy nie ma jakiejś pracy. Becky była akurat na parę dni w Budapeszcie szykując się do przeprowadzki tutaj, szukała asystenta kiedy pojawiłem się ja. Zaimprowizowane interview no i pracę miałem. My też szykowaliśmy się do przeniesienia się do Budapesztu, wszystko się pięknie złożyło.

Becky to twarda businesswoman z Londynu. Nie dość jednak, że mnie nie wyrzuciła, a miała lekką rękę w tej sprawie, to jeszcze się zaprzyjaźniliśmy. (Zwykle wywalała ludzi tak: zaglądała do kandydata w piątek i rzucała: mógłbyś zajrzeć pod koniec dnia do mnie? a gdy osoba się u niej pojawiała dowiadywała się, że dostanie dużo pieniędzy ale w poniedziałek nie musi się już pojawiać). Niekiedy razem jeździliśmy zagranicę. Dopiero pracując z nią uświadomiłem sobie, jak bardzo nie lubiłem szkoły. Nigdy nie zaznałem chodząc tam uczucia, które poznałem teraz: do pracy szedłem chętnie.

Becky przyjechała teraz do Budapesztu bo pisze książkę o Węgrzech. Nie wspomniałem, że rodzice Becky byli węgierskimi Żydami, którzy wojnę przeżyli w Szwajcarii. Sama Becky urodziła się w Wenezueli, do szkoły chodziła najpierw w Australii potem w Stanach, po czym skończyła London School of Economics i została w Anglii. Jak mi powiedziała, przyjechała teraz zmierzyć się z historią swojej rodziny.

Książkę pisze razem ze swoim znajomym, emerytowanym dziennikarzem Reutera. Zdecydowali się na faction, czyli mieszankę fact i fiction. Ma to być częściowo oparte na faktach opowiadanie o kamienicy, którą zbudował w trzynastej dzielnicy kiedyś dziadek Becky. W trakcie wizyty spotkali się z szeregiem ludzi rozmawiając z nimi o ich życiu za socjalizmu i po jego upadku.

Między innymi Becky rozmawiała ze swoją ciotką, jedynym członkiem rodziny żyjącym w Budapeszcie. Kiedy Becky mieszkała tuta widywały się niekiedy. Dopiero jednak teraz Becky dowiedziała się, że w czasie wojny jej ciotka straciła męża i małe dziecko, jej rodzice prawdopodobnie zginęli w Oświęcimiu a ją samą deportowano do Austrii. Mamy rok 2005, kiedyż się ta wojna wreszcie skończy.

wyjazd z babaklubem

Babaklub to nie jest babski klub, jakby się to mogło zdawać, ale klub dziecięcy ponieważ baba po węgiersku (wymowa bobo) to właśnie dziecko, bobas. Słowo to o wiele jednak częściej jest używane niż bobas w polskim.

Nasz babaklub pochodzi z importu, jest produktem ubocznym roku, który spędziliśmy w Londynie. Chłopak był mały, a w zasadzie całkiem malutki, więc Śliwka siedziała z nim w domu. Pewnego razu dzwonek do drzwi, w drzwiach młoda kobieta pytająca się, kto zrobił schody w naszym domu (potem dowiedzieliśmy się, że byli to pracujący na czarno dwaj ekonomiści z Tirany). Zgadały się ze Śliwką, że też ma małe dziecko, zaprosiła nas ne jego pierwsze urodziny. Poszliśmy a tam cały pokój pełen rodziców oraz pełzających pędraków. Dowiedzieliśmy się, że wszyscy znają się z kursów przedporodowych organizowanych przez lokalny szpital. Urodziny niezłe zrobiły na nas wrażenie, bo oboje przyzwyczajeni byliśmy do sytuacji, w której jak się ma małe dziecko to się siedzi w domu, maksymalnie spotyka się człowiek z rodziną, ta wszystko zniesie.

Kiedy wróciliśmy więc do Budapesztu a Chłopakowi stuknęła jedynka (=skończył rok) postanowiliśmy, że my też urządzimy mu urodzina jak potrzeba. Franka zrobiła zaproszenie (na obrazku autentyczny kawałek naszego mieszkania)

a my zaprosiliśmy w miarę wszystkich ludzi, o których słyszeliśmy, że mają dziecko w wieku Chłopaka. Wszystkim się spodobało i sami potem zaczęli organizować urodziny swoich drobnych. Kiedy nie było urodzin spotykaliśmy się tak po prostu u kogoś w mieszkaniu na tak zwanej csúszce, co po polsku oznacza mniej więcej pełzalnię. Gospodarz zwykle stawiał jakieś jedzenie na stół, zwykle pojawiało się też wino lub pálinka. W życiu nie mieliśmy tak intensywnego życia towarzyskiego, csúszki miejsce miały niekiedy nawet 3-4 razy w tygodniu.

Kiedy matkom pokończyły się urlopy macierzyńskie, następne dzieci porodziły się a starsze poszły do przedszkola, csúszki przestały się odbywać. Ale jesteśmy w kontakcie i czasem się spotykamy tak jak teraz z okazji tego wyjazdu w ostatni weekend. Pojechaliśmy do Alsópáhok, która to wieś leży, z punktu widzenia Budapesztu, za Balatonem. Znajduje się tam hotel Kolping nastawiony na gości z dziećmi. Jest więc plac zabaw, przedszkole (tak!), małe krzesełka koło recepcji a także płytkie baseny, bo Alsópáhok to miejscowość kąpielowa. Teren wielki, na nim budynki od sporych, typowo hotelowych po pseudowiejskie chaty (podobno faktycznie zbudowane z gliny), w których mieszkaliśmy. Głównie siedzieliśmy więc w wodzie (32 stopnie, nie marznie się) a Chłopak nauczył się pływać w skrzydełkach. Wyskoczyliśmy też kupić trochę wina do niedaleko położonej winnicy Öregbaglas, robi nie jakieś zachwycające ale całkiem nadające się do picia wino. Wieczorem nieco pogadaliśmy i popiliśmy. W niedzielę poszliśmy razem – coś z piętnaście osób – na obiad do restauracji pozostawiając za sobą zgliszcza, za które odpowiedzialne są nasze dzieci.

Takie to wszystko nic wielkiego, ale cieszę się z tego, że mamy ten babaklub. Może dlatego, że zawsze najbardziej ceniłem sobie znajomości spoza oczywistego środowiska szkoły czy pracy. Następne spotkanie już wkrótce.

łaźnia Lukácsa

Poszedłem do łaźni Lukácsa (Łukasza), kiedyś szent (świętego) Lukácsa aż tu nagle przede mną piłkarska reprezentacja Anglii. Idzie sobie takich kilkunastu Beckhamów, zatkało mnie zupełnie. Bliżej się przyglądam i coś się tu nie zgadza: tu brzuszek, tam sflaczały biceps, a tam jeszcze niesportowa łysinka. Podchodzę bliżej i nagle wszystko rozumiem. Jest to kilkunastu młodych facetów w koszulkach wyglądających na piłkarskie, które są jednak koszulkami okolicznościowymi. Herb Anglii jest ale nie ma Vodafonu, jest za to mały napis Stag night, Jim oraz data. Przypomniałem sobie, że do Budapesztu zaczął latać EasyJet no i oto na moich oczach zaczyna się inwazja amatorów cheap booze, cheap fuck, czyli miłośników niedrogich napojów wyskokowych oraz łatwości młodych Węgierek w nawiązywaniu kontaktów. A ci tu przede mną to nie żadna ekipa piłkarska tylko banda kolegów Jima obchodzących akurat jego wieczór kawalerski.

No a sam Lukács to bajka. Budynek niedawno odmalowany w ciepły żółty kolor, na jaki maluje się tu kościoły, wokół stare platany i ćwierkanie ptaków. Sama łaźnia nie jest specjalnie słynna, zdecydowanie przegrywa konkurs na ilość wzmianek w przewodnikach turystycznych z konkurentami Rudasem oraz Király. W środku głównie tutejsi, choć trafiają się też turyści. Mnie na przykład przypada w udziale Włoch z farbowanymi włosami, który wylewa przede mną swój ból: taaaaką dziewczyną poderwał. wziął ją na obiad, całowali się już nawet, wynajął pokój w hotelu (80 dolarów!) a ona się potem rozdecydowała, tak się nie robi interesów, no nie? Kiwam głową ze zrozumieniem, rozstajemy się niemal wylewnie.

W samej łaźni panuje specyficzna atmosfera. Ciemniej jest jak w łazience a w dodatku para jeszcze bardziej zamazuje widok. Głos się odbija od sklepień i nakładające się na siebie echa rozmów powodują, że nie bardzo można zrozumieć co mówią ludzie nawet blisko ciebie. Dominuje zgniły zapach wody. Ze ścian odchodzi płatami farba nie wytrzymująca pary z tej wody. Co najważniejsze jednak, w łaźnie jest ciepło. To ciepło jakoś tak nastraja ludzi, w każdym basenie, no, może poza tym z zimną (zaledwie 24 stopnie!) wodą co jakiś czas widać splecione pary niekiedy się namiętnie całujące.

W łaźni mi się nie nudzi bo oglądam sobie ludzi. Są muskularne a jednak lekko otłuszczone brysie o wygolonych głowach, są grubasy z fałdą tłuszczu zwisającą im z przodu jak fartuszek, pojawiają wiekowi arystokraci oraz emerytowani pułkownicy tajnej policji (albo przynajmniej ludzie na nich wyglądający). Widzi się różne łańcuszki na szyjach, od katolikich krzyżyków po żydowskie litery chaj i gwiazdy Dawida, choć widziałem też całkiem sporą menorę. Z tatuaży zapasa mi w pamięć pnącze – dzikie wino na oko – oplatające wokół młodą dziewczynę. Szybko przebija je jednak wytatuowana twarz niemowlaka na ramieniu młodej matki nieopodal.

Przy wejściu do łaźni na ścianie rząd tablic wotywnych, zupełnie jak w kościele. Są one głównie po węgiersku ale trafiają się też po angiesku, niemiecku, serbsku cyrylicą oraz po arabsku. Moja ulubiona ma następujący tekst:

Od 1920 roku przez 76 lat
Każdego dnia przychodziłem do Lukácsa
Moje długie życie temu zawdzięczam
Na wdzięczną pamiątkę

Dr. V. Molnár Károly
lekarz-generał
ostatni żołnierz
ostaniego króla węgierskiego


W 102 urodziny, Budapeszt, 12 grudnia 1996

Ciekaw jestem, czy któryś z moich Beckhamów kiedyś ufunduje jakąś podobną tablicę.

papież a Węgry

Franka z Dużym zajrzeli spróbować moje indyjskie danie. Rozmawa zeszła na papieża, Duży, z mieszaniną rozbawienia i irytacji, opowiedział jak się dowiedział o jego śmierci. Oglądał właśnie Megasztár (chyba nie trzeba tłumaczyć, tytuł programu nawet po węgiersku sam mówi za siebie) w TV2, kiedy przerwano program by powiedzieć, że papież umarł. Poproszono wszystkich o wstanie i uczczenie go minutą ciszy. Po czym … program kontyuowano. Najpierw Perfect Day Lou Reeda a potem "co na to jury?". Dla tych co śledzą wydarzenia na Węgrzech nie mówię tu o państwowej telewizji, która wiadomość podała z godzinnym opóźnieniem (szef programów informacyjnych już poleciał) i o której wszyscy mówią, ale o jednej z telewizji prywatnych, które wiadomość podały wcześniej, pozostaje pytanie jak.

urodziny

Zniknąłem nieco bo byłem (i nawet nadal trochę jestem) chory. W międzyczasie miałem czterdzieste urodziny i dostałem od Śliwki obraz (tak!), na który od dawna miałem ochotę. Przedstawia on psa, tę wersję malarz namalował specjalnie na zamówienie Śliwki. Wygląda ona tak:

Malarz nazywa się Emil Für (do obejrzenia w internecie tu i tu) Psów już w zasadzie nie maluje, obecnie na jego obrazach dominują aniołki, stąd zresztą te dwa nad moim pieskiem.

Przy okazji urodzin zawsze przychodzi mi do głowy pewna anegdota. Urodziłem się czwartego kwietnia, który to dzień na Węgrzech ochodzono wcześniej jako dzień wyzwolenia przez Armię Czerwoną. Żartowałem nawet sobie, że w oczekiwaniu na moje przybycie awansem, co więcej, już przed moim urodzeniem!, hucznie świętowano moje urodziny (tyle tylko, że kiedy wreszcie przyjechałem tutaj natychmiast przestano bo akurat zmienił się ustrój). Pewnego razu podczas kontroli paszportowej na lotnisku tutejszy wopista zauważył w moim węgierskim, co podkreślam, paszporcie (mam dwa, na granicy węgierskiej muszę pokazywać właśnie ten) datę urodzenia. Wyraźnie tym poruszony zwrócił się do mnie: A wie Pan jaki święto u nas było czwartego kwietnia? Paszport paszportem, ale jeśli ktoś nie ma węgierskiego nazwiska to co on tam będzie wiedzieć o Węgrzech …