jeden z powodów czemu rodzi się mało Węgrów


Węgrów jest coraz mniej. Mało rodzi się dzieci, spadek populacji jest spowalniany tylko dzięki imigracji (w końcu dlaczego mnie tutaj tak miło przyjęto!). Jeśli przyjrzeć się bliżej strukturze narodowościowej to widać, że wśród etnicznych Węgrów spadek ludności jest szybszy niż w całym społeczeństwie, dużo więcej dzieci mają, na przykład, Cyganie.


Parę dni temu poznałem jedną z przyczyn tego spadku ludności. Nasza asystentka, którą mąż zostawił po tym jak się okazało, że ich świeżo urodzone drugie dziecko ma upośledzenie, powiedziała mi, że alimentów dostaje dwadzieścia tysięcy na dziecko. Suma ta odpowiada niecałym stu dolarom w tym momencie. Żeby sobie lepiej uzmysłowić o ile pieniędzy chodzi podam tylko, że na obiady w przedszkolu wydaje połowę tej sumy.

Sytuacja zwykle jest taka: rozwód, sąd przyznaje dzieci matce, zasądza tej mniej więcej wysokości alimenty, których często eksmąż i tak nie płaci, i które nie podlegają indeksacji wraz z inflacją. Ryzyko ponoszenia konsekwencji rozpadu związku spada więc w przeważającej części na kobiety, które – co nie dziwne – starają się je, na wszelki wypadek, obniżyć poprzez rodzenie niewielu dzieci. Taki cichy strajk kobiet. Bądź co bądź małżeństw na Węgrzech rozpada się chyba koło połowy.

Reklama

jak Węgrzy jedzą brzoskwinie


Gdy mieszkałem jeszcze w Polsce brzoskwinie były pewnego rodzaju rarytasem. Nie było tak dlatego, że owoc dobry czy też drogi albo że trudno go dostać. Nie, brzoskwinia swój status zawdzięczała sposobowi, w jaki się ją jadło: nożykiem i widelcem, obierając najpierw ze skórki. Niewątpliwa uczta dla podniebienia ograniczona jednak pracochłonnośią procedury.

W kraju, gdzie istnieje przysłowie "dobry, jak brzoskwinia", sytuacja jest, jak łatwo zgadnąć, nieco inna. Tutaj brzoskwiń się nie celebruje, tutaj się je pożera w wielkich ilościach. A jak? Najczęściej po prostu stojąc nad zlewem. Widziałem to już tyle razy a teraz znów przyszło mi to do głowy kiedy kupiwszy sobie pierwszy raz w tym roku trochę brzoskwiń automatycznie usadowiłem się nad zlewem. Może jednak parę szczegółów.

Węgier jedząc biorąc się do brzoskwini z tyłu się wypina a z przodu pochyla i opiera nad zlewem. Robi to, żeby nie pokapać – nie polać się sokiem z owoca. Bo brzoskwiń nikt tu ze skórki nie obiera, chyba, że da się ona ściągnąć jednym ruchem. Po sesji nad zlewem od razu można umyć lepiące się ręce i już jest miejsce wolne dla następnej osoby.

Inne owoce Węgrzy jedzą tak, jak reszta ludzkości.

heroiczna Rosjanka z Cory

Wracamy wczoraj od kolegi z Szentendre i po drodze zajrzeliśmy do Cory w Budakalász (Polacy zmieniają to często na Buda kalosz) żeby coś kupiś. Zakupy zrobione i już wychodzimy aż tu nagle uwagę naszą przykuł mały sklep sprzedający towary z Rosji. Tak, z Rosji! Jest kwas chlebowy, są różne cudowności w słoikach, jest swinnaja tuszonka, są lody z bałwankiem, różne czekoladki, ukraińska wódka z piercem, gruzińskie wino i Borżomi, kawiar, ryby wędzone i nawet lokalne landrynówy – co chcesz.

Kupujemy: Sliwka czekoladki znane jej z dzieciństwa, które potem w większości zjemy w samochodzie, a ja butelkę kwasu. Wybór konsultuję ze sprzedawczynią po rosyjsku, ani jej twarz drgnie, że w tym języu z nią rozmawiam. Na barszcz w słoiku się w końcu nie decyduję.

Sprzedawczyni zwykła kobieta, koło pięćdziesiątki. Heroiczna kobieta, bez dwóch zdań. Zeby sprzedawać towary rosyjskie na Węgrzech trzeba mieć sporo wyobraźni. Zwykle Rosjan i rzeczy rosyjskich się tu nie lubi a ona próbuje mimo wszystko – i najwyraźniej jej idzie. Także Sliwka, daleka od entuzjazmu do rosyjskich języka i kultury, na widok czekoladek się ożywiła. Może tak się zmieniają stereotypy narodowościowe. Zyczę inicjatywie powodzenia.

Alaa wolny!


Z pewnym opóźnieniem piszę, że Alaa Ahmed Seif al-Islam (swoją drogą co za imię!) jest wolny. Ten egipski
blogger był uwięziony przez półtora miesiąca za udział w pikiecie. Wziąłem udział w kampanii na rzecz jego uwolnienia (próbowaliśmy zbudować bombę google) i choć nie bardzo nam się to udało to i tak bardzo się cieszę, że chłopak wyszedł z pudła.

Po cichu myślę sobie, że gdy egipscy ubecy przeglądając linki do strony Free Alaa! znaleźli linki to mojego bloga, pomyśleli "o nie, nawet w Polsce piszą o nim, to już za dużo, puszczamy go!" i tak Alaa wyszedł na wolność:)

idylla sąsiedzka


Jakieś trzy tygodnie temu ze zdumieniem zauważyłem, ża na parkingu przed naszą halą postawili olbrzymi, biały namiot. Zastanawialiśmy się co też to ma być aż wreszcie wpadliśmy na nazbyt oczywiste rozwiązanie: zbliżają się mistrzostwa świata, będzie wspólne oglądanie meczów przy piwie.


Namiot stoi i co wieczora będąc w domu słyszymy dochodzące stamtąd ryki oznaczającego kolejnego gola. Dziś postanowiłem się wreszcie sam też wybrać i oddać się błogości oglądania futbolu. Sliwka, jak to z kobietami bywa, piłki nożnej nie lubi, Chłopaka ostatni mecz jaki próbowaliśmy oglądać wspólnie znudził po 29 minutach, Dużego nie było w domu, Franka pracowała – poszedłem sam.

Namiot wewnątrz jest w miarę ascetyczny. Ulubionego przeze mnie frőccsa (wino z wodą sodową dla niewtajemniczonych) nie ma, oba rodzaje piwa są kiepskie, ławki do bólu drewniane. Nawet reklamy mają plebejski charakter: tanie samochody, Vizuáltechnika (na pewno wypożyczyli projektor i ekran) oraz Gastroyal, dynamicznie rozwijająca się firma, która dostacza obiady do zakładów pracy: jakoś nie mogę się pogodzić z tą nazwą.

Towarzystwo mięszane. Jest oczywiście miejscowa klasa robotniczą, siedzi parę cicho się zachowujących grupek turystów, pojawia się a potem znika dwóch miejscowych muzyków cygańskich w białych koszulach i wzorzystych kamizelkach z instrumentami w futerałach, jest trochę małofajnych kobiet. Ze zdziwieniem widzę kolegę Amerykanina, z którym nie miałem kontaktu od dłuższego czasu. Znajomego z sąsiedniego domu (nowojorski Zyd, który do naszej dzielnicy sprowadził się chyba rozmyślnie) nie daję rady nawet zagadać, bo pojawiwszy się od razu też znika zabierając z namiotu dwóch swoich znajomych.

Kupuję piwo, siadam na ławce obok jakiegoś Murzyna. Niczego jeszcze nie wypiwszy czuję się i tak niezwykle przyjaźnie nastawiony do świata więc oferuję mu piwo: oferta przyjęta. Nigeryjczyk, jak się okazuje, i świetnie się zna na futbolu. Wie wszystko o każdym piłkarzu (ja nic), komentuje grę. Grają Holandia i Argentyna, na wszelki wypadek kibicujemy obu zespołom. W międzyczasie dowiaduję się, że mój nowopoznany kolega jest studentem piątego roku medycyny i będzie chirurgiem.

Mecz kończy się bezbramkowo, towarzystwo się rozchodzi. Też idę, po drodze jeszcze tylko robię komórką zdjęcie naszej kapliczki futbolu.


zdążyć przed Bushem


Pojutrze przyjeżdza do Budapesztu Bush. Spędzi tutaj mniej więcej dzień choć zamieszanie z tym związane będzie trwało nieco dłużej. Zatrzymać się ma Bush w hotelu
New York Palace, jednym z legendarnych budynków miasta, który akurat otwierają po wieloletniej przebudowie na hotel. Od dawna mieliśmy ochotę się tam wybrać, żeby sobie miejsce obejrzeć, zwłaszcza ciekawi byliśmy kawiarni w swoim czasie będąca centrum życia literacko-dziennikarskiego a później jedną z głównych atrakcji turystycznych miasta. Parę dni temu decydujemy się ze Sliwką, Chłopakiem, Dużym i Franką pójść tam na kawę, hasłem naszej wyprawy jest "zdążyć przed Bushem".

W New Yorku ostatnim razem byliśmy przed remontem, ładnych parę lat temu. Wspomnienia zachowały mi się kiepskie. Kelner, który zwrócił się do nas po niemiecku (kawiarnia była jedną z obowiązkowych stacyjek do zaliczenia dla austriackich emerytów na wycieczce w Budapeszcie), był arogancki, kawa raczej przeciętna a cała atmosfera prowadziła do tego, żebyśmy się źle czuli, że nie wydaliśmy tam duuuuuuużo pieniędzy bo o to mniej więcej w tej kawiarni chodziło.

Jako, że budynek kupiła i remontowała firma włoska specjalizująca się w zarządzaniu luksusowymi hotelami zastanawiałem się czy coś się zmieniło w traktowaniu klientów nie wydających z siebie woni dużych pieniędzy. Okazało się, że sporo. Przywitała nas miła młoda panienka, usadziła, inna kelnerka obsłużyła, nikt nie przestawał się miło uśmiechać. "Sok sodowy" dla Chłopaka (jego wynalazek: sok i woda sodowa pół na pół) nie wywołał nawet uniesienia brwi. Kawa z likierem pomarańczowym była świetna a profiterol zachwycający znakomitą czekoladą użytą do jego sporządzenia. Wnętrze pięknie odnowiona tak, że dziewiętnastowieczny barok jaśniał w całej swej przesadności. Nowe meble, powściągliwie dla odmiany eleganckie, podporządkowywały się tradycyjnemu enteriorowi. Jedna rzecz, która mnie zirytowała to fatalna w tym miejscu elevator music płynnie przechodząca od barokowej suity wiolonczelowej do Wonderful World, wyraźne niedopracowanie.

Kawiarnia New York zajmuje poczytne miejsce w każdym przewodniku turystycznym, co dla mnie jest zwykle poniekąd przeciwwskazaniem. W to miejsce jednak będę posyłać odwiedzających nas ludzi, sam będę też tam czasem chodził.

No, Bush może przyjeżdzać.

na koncercie „Kispál és a Borz”


Zywię wdzięczność do zespołu
Kispál és a Borz bo to dzięki nim Chłopak nauczył się czytać. A było to tak.

W samochodzie Chłopak już od paru lat odgrywa rolę DJa i wybiera kasety, których słychamy. Jedną z kaset, która trafiła mu w ręce była właśnie kaseta Kispála. W odróżnieniu od innych kaset do tej załączony był arkusik papieru z tekstami piosenek. Przez dłuższy okres gdy tylko gdzieć jechaliśmy grał nam Kispál a Chłopak siedział wpatrzony w papierek śledząc teksty. I tak, sami nie spostrzegliśmy kiedy, nauczył się czytać po węgierski. Polski przyszedł potem już poniekąd automatycznie bez większych wysiłków z niczyjej strony.

Zespół ma dziewiętnaście lat. Powstał jako grupa alternatywna w latach 80-tych. Kispál ma niezwykłą zdolność do urzekania sobą szesnastolatków a także utrzymywania fascynacji tych, którzy zespół raz polubili i na koncercie widziało się zarówno nastroszone łebki teenagerów w niezgodzie ze światem, miękkie włosy ślicznych siedemnastolatek jak i łysych i siwych. Zauważyłem też kobietą, która – przysięgam! – wyglądała na sędzinę.

Kispál gra gitarowego rocka. Jego skład podstawowy to gitara, gitara basowa oraz perkusja. Obecnie wystąpują także z drugą gitarą a także syntezatorem, co wzbogaca ich brzmienie ale nie zmienia charakteru muzyki. Wyznam, że Kispála lubię nie tylko za ich talenty pedagogiczne, które przejawili w stosunku do Chłopaka. Odróżniali się zawsze od innych grup autentycznością zachowania na scenie oraz tekstami opisującymi rzeczywistość węgierskiej młodzieży. Nie ma w nich buntu, ideologii, nie ma pozy, jest za to świat balang, mniejszych lub większych (częściej mniejszych) problemów młodych ludzi, często pojawia się niepornograficzny seks. Cudzoziemiec nie znający węgierskiego nie zrozumiałby zapewne popularności zespołu bo muzyka sama w sobie nie powala, dopiero z tekstami nabiera pełnej siły przebicia.

Koncert odbywał się na otwartej scenie koło Petőfi Csarnok (Sali Petőfiego), tak zwanej PeCsy, mieszczącej się w Városliget czyli, jak to nazywam, Lasku Miejskim. W weekendy jest tam niezły pchi targ więc zbilżając się do miejsca koncertu Chłopak dopytywał się czy faktycznie koncert odbędzie na pchlim targu. Przyszliśmy w sam raz na pięc minut przed początkiem i tak udało nam się ominąć zespoły wprowadzające. Za bilet musiałem płacić tylko ja, Chłopak wszedł bezpłatnie. Miłe to było zwłaszcza w kontekście koncertu Mobiego parę lat temu, na który się z Chłopakiem wybraliśmy ale nie weszliśmy, bo w kasie sobie zażyczyli, żebym dla trzyipółlatka też kupił bilet za jakieć czterdzieści dolarów: na to mnie nie stać.

Chłopak siedział cały czas mi na barana i gdy tylko rozpoznał jakiś numer to mi krzyczał do ucha – było głośno: to też mamy na kasecie! Wytrzymał dwie godziny do końca, mimo, że było to dla niego raczej późno (w domu byliśmy o jedenastej wieczorem). Wytłumaczyłem mu na czym polega granie na bis, w ramach którego Kispál wykonał bez ociągania się trzy piosenki. Po koncercie kupiliśmy obważanka, którego połowę Chłopak zjadł siedząc sobie na ławce w parku. Bardzo mu się ten nocny piknik podobał. Z koncertu też był zadowolony. Rośnie nam nowe pokolenie fanów zespołu.

uniformujemy się


W muzeach etnograficznych zawsze mnie fascynowały zdjęcia identycznie ubranych grup wieśniakow. Czarne spodnie, biała koszula, czarna kamizelka, kapelusz, u każdego to samo. Jak bardzo zmieniły się czasy, myslałem, teraz każdy ubiera się już indywidualnie według swego własnego gustu. Czasy tego plemienngo kolektywizmu
bezpowrotnie przemineły.

Przedwczoraj zauważyłem jednak coś zarazem niepokojącego i zabawnego. W biurze bylo nas czworo: troje ludzi pracujących tu na stałe oraz koleżanka z Londynu, która przyjechała tu na parę dni. I tak, mimo, że nasza czwórka reprezentuje cztery narodowości, bez jakiegokolwiek umawiania się wszyscy przyszliśmy do pracy w różowych koszulach bądź to bluzkach, przy czym odcień różowego noszonego przez “budapeszteńczyków” był identyczny, a bluzka koleżanki z Londynu, wyraźnie nieco mniej z nami zintegrowanej, była nieco ciemniejsza w tonie.

Wczoraj natomiast, jestem w Stambule na niemniej międzynarodowym spotkaniu, wśród, o ile pamiętam, jedenastu osób zauważyłem następujące powtarzalności:
-torby Timbuk2 z charakterystycznym spiralnym logo – trzy sztuki
-piaskowe bawełniane spodnie – cztery pary plus jedna para spodni w zbliżonym kolorze kremowym
-niebieskie bawełniane koszule – trzy w tym dwie w identyczną lekką pepitę
-ciemne damskie spodnie w prążki – dwie pary

Zastanowiłem się nieco. Przecież nikt nas nie zmusza do ubierania się tak samo i pewnie wszyscy określilibyśmy się jako indywidualiści a jednak to robimy. Taki dobrowolny kolektywizm. Obiecałem sobie, że będę bardziej zwracał uwagę na to jak się uniformujemy.

Chłopak to ma farta


Chłopak dostał jakić czas temu zabawkę Lego, ciężarówka do przewożenia samochodów do zbudowania samemu. Strasznie mu się ona spodobała, mimo swoich pięciu lat godzinami bez znudzenia pracował nad nią aż opanował budowanie auta po mistrzowsku.


W instrukcji załączonej do zabawki była zachęta do wypełnienia ankiety w internecie. Chłopak, który wszystko studiuje dogłębnie zaproszenie zauważył i poprosił, żebyśmy ankietę razem zrobili. Poszło nam nieźle, Chłopak z zapałem klikał, na końcu trzeba było podać adres poczty elektronicznej. Podałem. Napisane było, że wśród osób wypełniających ankietę rozlosują "produkt Lego".

Jakieś trzy tygodnie temu nadchodzi e-mail, że wygraliśmy. Cieszymy się. Mówię do Sliwki, że na pewno wysyłają wszystkim, którzy wypełnili ankietę jakiś drobiazg, nie więcej niż dwadzieścia kawałków.

W ubiegły piątek Sliwka wraca do domu a tam zawiadomienie, że byli ludzie z DHLu z paczką od Lego, ale nas nie było w domu. Po paczkę trzeba jechać do bazy DHLu leżącej na granicy miasta. Nie ma problemu, ruszamy jeszcze tego samego dnia.

Pojawia się paczka. Jest większa od Chłopaka. Dostał olbrzymi dźwig.

I jak tu nie mówić, że ma szczęście? Ciążarówka, którą dostał przedtem jest mikroskopijna w porównaniu z dźwigiem, tyle szczęścia za jedną głupią ankietę.

Dziś wypełniliśmy ankietę jeszcze raz, tym razem na temat dźwigu.

pn-czw. 8:30-17:00, pt. 8:30-15:00, sob. zamknięte

Czy na Węgrzech istnieją gdzieś Państowe Zakłady Termometrowo-Barometrowe (PZT-B)? Wydaje mi się niemożliwe, żeby tak nie było. Wniosek ten wysnułem z istnienia sklepu, który musi być ich sklepem firmowym. Mieści się na ulicy Király, bodajże pod numerem 95, między ulicą Izabella oraz placem Lövölde. Wybór towarów, wspomniane już termometry i barometry a także cały szereg urządzeń laboratoryjnych, jest w sklepie skądinąd znakomity, sam sklep jednak bardziej zwraca uwagę godzinami otwarcia: od poniedziałku do czwartku między 8:30 a 17:00, w piątki między 8:30 a 15:00, w soboty zamknięte.

Na sklep zwróciłem uwagę niedawno gdy szukałem termometru zaokiennego do domu. Poszedłem tam w sobotę przed południem by stwierdziwszy, że jest zamknięty doznać szoku: pracujący normalnie człowiek w tym sklepie nie bardzo ma szanse cokolwiek kupić. Co prawda to prawda, parę dni potem akurat szedłem później do pracy więc dałem radę zajrzeć i kupić termometr moich marzeń, ale była to okazja dla mnie dość wyjątkowa.

Jak to jest możliwe, że sklepy w takim stopniu ignorujące potencjalnych klientów mogą istnieć tak jakby socjalizm i państwowa własność miały się w dalszym ciągu znakomicie? Nie wiem. Fakt faktem, że sklepy na Węgrzech nader często otwarte są w godzinach dogodnych raczej dla personelu niż dla kupujących, ale zazwyczaj jednak w sobotę choć przez parę godzin bywają otwarte. Sklep termometrowo-barometrowy na ulicy Király pozostanie więc dla mnie symbolem trwałości socjalistycznych nawyków.