Wyścigi konne, koncert na Akademii Muzycznej, soczewica – nasze obchody powitania nowego roku udały się bardzo po węgiersku.
W Sylwestra po południu pojechaliśmy na tor wyścigów konnych. To tutejsza tradycja, jak się okazało, obchodzona przez pół Budapesztu. Tłum dziki, auto udało się zaparkować dopiero dziesięć minut na piechotę od bramy wejściowej. W środku masa ludzi, trudno się przecisnąć, na trybunach też trudno znaleźć miejsce, kolejki do bufetów i kas tak, że zrezygnowaliśmy z kupna zakładów. Wokół sporo ludzi z własnym szampanem i piersiówkami. Nie wiem skąd jest masa pięknych kobiet. Gonitwy po niecałe półtorej minuty co jakieś pół godziny. W ich trakcie trybuny wybuchają dopingiem, ekscytacja rośnie gdy jakiś koń zostaje zdyskwalifikowany. Ogądamy dwie gonitwy i ruszamy do domu. Nie ubrałem się dość ciepło i jestem skostniały.
Wieczorem, jak dwa lata temu, udajemy się do Akademii Muzycznej na nocny koncert Amadindy. Sala nabita, ludzie siedzą nawet na dostawionych krzesłach na scenie. Pierwsza połowa koncertu, ta do północy, jest jak zawsze wypełniona muzyką Amadindy. Gościem drugiej jest, znów, jak zawsze, Gábor Presser. Żarty muzyczne w obu połowach, przy czym wygłupów więcej jest w tej drugiej. Jeśli kiedyś spełnićby się miało moje marzenie o festiwalu humoru niewerbalnego z pewnością umieściłbym w programie utwór Marsjanin w wykonaniu Amadindy.
A pierwszego mnóstwo soczewicy. Je się tutaj w celu zapewnienia sobie bogactwa w zaczynającym się roku. Można ją tej jeść bo jest dobra, tak też my robimy. Zaczynamy, zaraz po wstaniu, obiadem o pierwszej. Przychodzą Duży z Franką oraz znajomi. Po ponad czterech godzinach przy stole zmywanie i przenosimy się do innych znajomych, którzy w międzyczasie nas zadzwonili, żeby nas zaprosić. Tam znów soczewica. Do domu wracamy o północy. Niezłe to węgierskie witanie nowego roku.