Lengyel piac żyje – artykuł w Polonii Węgierskiej

W najnowszym numerze Polonii Węgierskiej (bardzo piękna okładka swoją drogą) ukazał się mój artykuł pt. Lengyel piac żyje. Historia polskiego handlu w najweselszym baraku. Jest to rozszerzona wersja wcześniejszego posta na ten temat. Oto i sam artykuł, w bonusie niepublikowane w PW zdjęcia.

Lengyel piac żyje. Historia polskiego handlu w najweselszym baraku

Lengyel piac czyli polski rynek to wyrażenie nie mające dobrych konotacji. Brzmi to trochę jak ruski bazar a i pierwotnie było czymś tego rodzaju. Zjawisko polskich handlarzy na węgierskich bazarach, dzięki tym handlarzom właśnie nazywanych polskimi rynkami (lengyel piac) pojawiło się w okresie socjalizmu.

Lengyel piac jako zjawisko łączy się z intensyfikacją ruchu turystycznego pomiędzy Polską a Węgrami w latach 70-tych, który wzrósł wówczas o niemal 700% w przypadku wyjazdów Polaków na Węgry i o niemal 400% procent wobec odwiedzin Polski przez Węgrów.

Co ciekawe, początkowo to Węgrzy przodowali w handlu. Już pod koniec lat 60-tych władze zauważyły, że węgierscy turyści oficjalnie znacząco wydają w Polsce dużo mniej niż Polacy na Węgrzech. Różnica brała się stąd, że część swoich wydatków Węgrzy finansowali ze sprzedaży przywiezionych towarów. Węgrzy nie tylko jednak sprzedawali ale i kupowali: w tym czasie w Nowym Targu działał jeden z największych rynków w Europie obsługujący w dużej mierze właśnie ich.

Siekiera, motyka, bimbru szklanka

Z czasem jednak pałeczkę przejęli Polacy. W drugiej połowie lat 70-tych głównym ośrodkiem handlu stały się okolice dworca Keleti, gdzie przyjeżdzały pociągi z Polski. Wielu “turystów” stawało się profesjonalistami: budowali swoje kontakty handlowe, utrzymywali stałe miejsca noclegowe, specjalizowali się w konkretnym asortymencie towarów, na które był akurat popyt na Węgrzech.

Handlowe wyjazdy zagraniczne Polaków wymuszała bieda. Sprzedawali oni te nieliczne towary, które były do dostania w Polsce konkurując głównie ceną, z rzadka tylko oferując specyficznie polskie towary trudno dostępne gdzie indziej jak kryształy czy też kołnierze z lisa. Tak na marginesie, to właśnie dzięki polskim handlarzom tutejsze kobiety zaczęły nosić lisy na szyjach, taki import kulturalny.

Kiedy oni pójdą stąd

Rynki, które wtedy właśnie zyskują nazwę lengyel piac, powstają wówczas wszędzie. Mimo, że są popularne, władze patrzą na nie krzywym okiem. Organizowane są naloty milicji – Polacy dzierżą wówczas palmę pierwszeństwa wśród sprawców przestępstw popełnionych przez cudzoziemców (28%), chodzi głównie o wykroczenia walutowe i celne. Rusza, dość toporna, skierowana przeciw Polakom propaganda, w myśl której nie chce im się pracować a swoim handlem doprowadzają do niedoborów na rynku węgierskim.

W nocy nalot, w dzień łapanka

Z czasem polscy turyści stają się podejrzani nie tylko jako potencjalni handlarze ale także jako rozsiewcy ideologicznej zarazy, jaką była Solidarność.

Po okresie stanu wojennego handel powrócił. Trasy handlowe niejednokrotnie nie przebiegały wyłącznie pomiędzy Polską a Węgrami ale zahaczały też o inne kraje, głównie socjalistyczne choć często także o Turcję, odzwierciedlając coraz bardziej złożony cykl międzynarodowej tranzakcji, w ramach których zysk powstawał poprzez łańcuch zakupów w jednym i sprzedaży w kolejnym z krajów trasy.

Co ciekawe, władze polskie na ten nieformalny handel zapatrywały się pozytywnie, choć rzecz jasna nie głosiły tego oficjalnie. Powodem było to, że do kraju napływały będące jego owocem dewizy, które były niezbędne do funkcjonowania mocno zależnej od nich polskiej gospodarki.

Nazwa lengyel piac jakoś przetrwała i do dziś używana jest w odniesieniu do podmiejskich zwykle bazarów. Sam bazarowy handel polskimi towarami jednak także obecnie ma się dobrze, choć nieco zmienił charakter. Teraz handluje się nie towarami przemysłowymi a spożywczymi takimi jak sery, masło, ryby, takie jak śledzie czy też wędzone szprotki, wędliny, cukierki, ciastka, czekolady, sosy i tak dalej – trudno to wszystko wyliczyć.

Kartek w twoim paszporcie wyrywać nie muszę

Kolejna różnica w odniesieniu do lat 80-tych to to, że handlarzami są nie Polacy a Węgrzy. Zwykle jeżdzą oni do nadgranicznych supermarketów w Polsce, kupują tam duże ilości towaru, który potem sprzedają na rynku gdzie mają stałe punkty sprzedaży.

Brak wyczerpującego spisu takich miejsc ale drogą nieformalnych wywiadów udało mi się dowiedzieć, że takie stoiska istnieją na bazarach w Budaörs, Egerze, Érd, w budapeszteńskiej dzielnicy Lőrinc, Nyíregyházie, Parád, Szigethalom i Veszprém. Mniejsze-większe sklepy funcjonują w Mezőkövesd i w Szerencsu. W Budapeszcie działa stragan z polskimi wędlinami w dużej hali, jest też sklep na Margit körút. Polskie towary do dostania są też na budapeszteńskich rynkach na placu Bosnyák i Lehel. Podejrzewam, że te „polskie” stoiska są zjawiskiem powszechnym.

Dobre, bo polskie

Skąd ten sukces? Sądzę, że powodów jest kilka. Po pierwsze, w Polsce kupić można towary, których na Węgrzech nie ma, przykładem niech będą tu ryby. Po drugie, czasami towary są jak najbardziej do dostania na Węgrzech ale te z Polski, na przykład, masło, mają lepszą opinię. W końcu, towary te mogą być tańsze, co jest zawsze ważne w tego typu miejscach.

Ciekawe, że na bazarach można dostać rzeczy, których nie znajdzie się w normalnych sklepach. Najwyraźniej obrotni handlarze bazarowi szybciej wyczuwają popyt na te towary niż nieruchawe w porównaniu sieci handlowe. Podobnie było i za socjalizmu, dziwne, że jest też tak i obecnie w, nominalnie, kapitaliźmie. Prawdziwej gospodarki rynkowej można doświadczyć na lengyel piac.

***

Autor korzystał z książki Miklósa Mitrovicsa pt. A szociálizmus csapdájában. Politka, gazdaság, kultúra és sport a magyar-lengyel kapcsolatokban (1945-1990) oraz Pomocnika historycznego Polityki Polacy i Węgrzy. Bratankowie. Dzieje sąsiedztwa. Prawdy i mity. Wojny i pokoje. (Nr 8/2023).

Tablica na placu Hunyadyego w Budapeszcie, lata 90-te

Lengyel piac – nazwa używana do dziś, tu przykład z Veszprém

Polska Market w Tarcalu

Marsz królików

Polska rzadko pojawia się w węgierskiej literaturze ale właśnie mam w ręku mało znany wyjątek: powieść pod tytułem Nyúltrapp czyli Marsz królików.

Książka oparta jest na historii koloni dla dzieci polskich zorganizowanych nad Balatonem przez węgierskich opozycjonistów w 1981 roku (pisałem o tym wcześniej). Autor, Ákos Gábor Tóth, brał w nich udział jako organizator i choć na jej początku pojawia się rytualne zaklęcie „podobieństwo pomiędzy bohaterami książki a rzeczywistymi postaciami jest dziełem przypadku” to oczywistym jest, że czerpie ona obficie z tego co autor tam widział i doświadczył. Choć, rzecz jasna, nie może być ona traktowana jako źródło informacji o koloniach to zapewne dość wiernie oddaje klimat tego niecodziennego projektu.

Główny bohater angażuje się w niego przez przypadek. Jego posiadający kontakty wśród opozycji przyjaciel poprosił go o przysługę: czy nie mógłby przez jakiś czas pomagać przy koloniach dla polskich dzieci jako kierowca? Powodem tej prośby była najnowsza kochanka przyjaciela, która uniemożliwiała mu osobiste wypełnienie tej zadania.

Sam bohater, przezwyciężający właśnie przy pomocy namiętnej kochanki kryzys spowodowany rozwodem, zgadza się. Jest typowym młodym Węgrem nie mieszającym się w politykę, robi to dla przyjaciela – i dla świętego spokoju.

Wypożyczoną mu przez sympatyczkę opozycji Ładą, w kolumnie aut oklejonych emblematami Solidarności, wraz z innymi wiezie nad Balaton polskie dzieci. Jemu przypadają dwie płowowłose, co nieustannie podkreśla, bliźniaczki, Ala i Ewa.

Kolonie nie przypominają obozów harcerskich. Dzieci absorbują wyjścia nad Balaton, wycieczki po okolicy a także okazje do zarobku przy zbieraniu owoców czy też butelek z kaucją na plaży, a także codzienne wieczorne posiłki gotowane w kociołku na ognisku. Opiekunowie, w dzień zajmują się dziećmi oraz sprawami organizacyjnymi, wieczorami natomiast oddają się imprezowaniu – są tam gitara i poważne rozmowy – oraz intensywnemu życiu miłosnemu, któremu sprzyjają i lato, i miejsce i niecodzienny skład tej grupy.

Bohater z sympatią pisze o polskich dzieciach, nawet kiedy urwisują. Ciepło opisuje też miejscowych, którzy początkowe zdziwienie i kręcenie głową nad zwyczajami „budapeszteńczyków” z upływem czasu zastępują gestami poparcia i pomocy.

On sam i jak jego dziewczyna z czasem jednak zaczynają czuć, że cała ta sytuacja ich przerasta. Ich pokolenie wyrosło niezdolne do oporu, do niezeleżnego myślenia o rzeczywistości. Nie wytrzymują napięcia, jakie łączy się z tą konfrontacją z systemem, którą są kolonie, i uciekają.

Tu najwyraźniej widać, że polskie dzieci, całe kolonie są tłem, na którym zarysowane są postaci Węgrów tego okresu, zarówno tych nastawionych opozycjnie jak i przypadkowo zaplątanych jak sam bohater. To więcej niż prosta relacja z tego niezwykłego wydarzenia.

Warto dodać, że jest to barwna relacja. Autor używa bogatego, pełnego potoczcyzny i zaskakujących, nierzadko zabawnych porównań języka. Oto parę przykładów:

Stary był egzemplarzem wystawowym tego typu faceta, który uważa, że talenty wszechmogącego dyrektora wyssał już w łonie matki. Przy tym jednak paroma ruchami niemal udało mu się zniszczyć cały ciężki przemysł kraju. I był na najlepszej drodze by zniszczyć także życie swojej córki.

Próbowałem ją uspokoić. Było to tak próba wydmuchania nosa w wichurze. Wiatr wszystko zwiewa ci na twarz.

Helenke w szczycie rozkoszy wydawała z siebie takie dźwięki jak wykolejony ekspres. Z jej gardła wydobywał się odgłos syreny wozu strażackiego, usta skrzywiały się do płaczu. Bolesne jęki rannych przecinały chłód świtu.

Odłożył gitarę z taką lekkością i tak szybko jak ciężarowiec, który opuszcza dwustukilową sztangę uznawszy, że dodatek kaloryczny jest za niski.

Słońce bezlitośnie świeciło jak gdyby pracowało na godziny. O świcie odbija kartę na bramie, potem zaciera ręce i zabiera się do roboty.

Książkę wydano w 1990, w gorącym okresie przemian ustrojowych na Węgrzech. Mimo pokusy, którą mógł mieć wówczas autor, by przedstawić się jako niezłomny uczestnik walki z komunizmem, klimat powieści jest zdecydowanie antybohaterski. Postaci występujące w książce są bardzo ludzkie. Ten wielki gest wsparcia dla Solidarności nie był dziełem herosów ale zwykłych, choć nieprzeciętnych w swojej odwadze i myśleniu, ludzi. Dobrze, że ta książka zachowuje pamięć o nich w takiej właśnie formie.

Lengyel piac żyje!

Zjawisko polskich handlarzy na węgierskich bazarach, dzięki tym handlarzom właśnie nazywanych polskimi rynkami (lengyel piac) zdawało się przynależeć do okresu socjalizmu. Wtedy bieda wymuszała handlowe wyjazdy zagraniczne Polaków, między innymi na Węgry. Sprzedawali oni te nieliczne towary, które były do dostania w Polsce konkurując głównie ceną, z rzadka tylko oferując specyficznie polskie towary trudno dostępne gdzie indziej jak kryształy czy też kołnierze z lisa. (Tak na marginesie, to właśnie dzięki polskim handlarzom tutejsze kobiety zaczęły nosić lisy na szyjach, taki import kulturalny.)

Wjazd na bazar w Veszprém

Nazwa lengyel piac jakoś przetrwała i do dziś używana jest w odniesieniu do podmiejskich zwykle bazarów. Uświadomiłem sobie niedawno, że i sam bazarowy handel polskimi towarami jednak także obecnie ma się dobrze, choć nieco zmienił charakter. Teraz handluje się nie towarami przemysłowymi a spożywczymi takimi jak sery, masło, ryby (ach, te śledzie czy też wędzone szprotki), wędliny, cukierki, ciastka, czekolady, sosy i tak dalej – wszystkiego nie jestem w stanie wyliczyć z pamięci. Kolejna różnica w odniesieniu do lat 80-tych to to, że handlarzami są nie Polacy a Węgrzy. Zwykle jeżdzą oni do nadgranicznych supermarketów w Polsce, kupują tam duże ilości towaru, który potem sprzedają na rynku gdzie mają stałe punkty sprzedaży.

Takie stoiska widziałem na bazarach w Veszprém, Budaörs i w Szerencsu czyli w zasadzie wszędzie gdzie takie ryneczki odwiedziłem, trzeba dodać do tego, rzecz jasna, także stragan z polskimi wędlinami w dużej hali w Budapeszcie. Podejrzewam, że te „polskie” stoiska są zjawiskiem powszechnym.

Stoisko „Lengyel élelmiszer” w Budaörs
W Szerencsu poza stoiskiem na rynku pojawił się nawet kiosk z „polskimi towarami”

Skąd ten sukces? Sądzę, że powodów jest kilka. Po pierwsze, w Polsce kupić można towary, których na Węgrzech nie ma, przykładem niech będą tu ryby. Po drugie, czasami towary są jak najbardziej do dostania na Węgrzech ale te z Polski, na przykład, masło, mają lepszą opinię. W końcu, towary te mogą być tańsze, co jest zawsze ważne w tego typu miejscach.

Ciekawe, że na bazarach można dostać rzeczy, których nie znajdzie się w normalnych sklepach. Najwyraźniej obrotni handlarze bazarowi szybciej wyczuwają popyt na te towary niż nieruchawe w porównaniu sieci handlowe. Podobnie było i za socjalizmu, dziwne, że jest tak i w nominalnie rynkowej gospodarce obecnie.

Czy znacie inne bazary gdzie funkcjonują stoiska z polskimi towarami?

Kurier tatrzański 3.0

W najnowszym numerze Polonii Węgierskiej ukazał się mój test pod tym właśnie tytułem. Miłośników Tatr, turystyki górskiej i kurierów tatrzańskich zachęcam do lektury.

Kurier tatrzański 3.0

Znany pewnie wszystkim osobom choćby pobieżnie zainteresowanym historią stosunków polsko-węgierskich Wacław Felczak, wsławił się, między innymi, jako kurier w okresie drugiej wojny światowej i organizator trasy kurierskiej przez Tatry. Była ona zresztą wykorzystywana przez szereg kurierów, takich jak (podaję za wikipedią) Bronisław Czech, Helena Marusarzówna, Józef Uznański, Piotr Kolesar, Stanisław Motyka, Józef Daniel Krzeptowski, Stanisław Frączysty, Zbigniew Ryś, Jan Bobowski, Krystyna Skarbek, czy Wanda Modlibowska.

Kilkadziesiąt lat później trasę przez Tatry wykorzystywała do przekazywania informacji na zachów oraz przywozu stamtąd bibuły tak zwana grupa taterników. Działała ona w okresie po studenckich zamieszkach 1968 roku, na skutek wpadki jej członkowie (Maciej Kozłowski, Jakub Karpiński i Małgorzata Szpakowska, Krzysztof Szymborski, Maria Tworkowska) zostali skazani na kary więzienia.

Dowiedziałem się niedawno, że szlak przez Tatry był wykorzystywany także w latach 80-tych. Korzystał z niego węgierski opozycjonista Géza Buda do przenoszenia bibuły do Polski. Poniżej podaję, co mi opowiedział.

Géza ze szlaku korzystał 3-4 razy, pierwszy raz w 1982 lub 1983 roku. Do Polski niósł węgierską bibułę wydawaną w Paryżu (Magyar füzetek), np. Darabbér Miklósa Harasztiego, Egy önhit életrajza Zoltána Zsille czy też “Tiéd az ország, magadnak építed…” Jánosa Kenediego a także polskojęzyczne publikacje paryskiego Instytutu Literackiego. Wszystkie one jakoś trafiały na Węgry (szczegółów nie zna), stamtąd Géza zabierał je do Polski dokładając do tego bibułę wydawaną już na Węgrzech: Beszélő, Hírmondó, Demokráta.

Technika przemytu była przemyślna. Plecak wypakowany dwudziestoma kilogramami bibuły Géza zostawiał w schronisku pod Rysami po czechosłowackiej stronie (Chata pod Rysmi). Potem przechodził oficjalnie przez granicę do Polski w Łysej Polanie. Następnie wracał po plecak do Czechosłowacji przez Rysy (na sam szczyt nie trzeba było wchodzić, istniała droga dokoła niego) gdzie nie było kontroli granicznej.

Dalej jechał autobusem do Krakowa, stamtąd natomiast pociągiem do Warszawy, gdzie zostawiał ładunek. Adresy dostawał na Węgrzech, nie znał tych ludzi. Dostawcą towaru oraz źródłem kontaktów w Polsce był mieszkający w Paryżu Péter Kende, Gézę poznał z nim György Bence.

Dwa razy woził bibułę do Gdańska, raz odbierał ją od niego późniejszy prezydent miasta Paweł Adamowicz. Kto to był okazało się podczas otwierania Europejskiego Centrum Solidarności, gdzie obaj się spotkali.

Sam pomysł wykorzystania Tatr do takiego przemytu nie był inspirowany historią tatrzańskich kurierów czy też sprawą taterników ale spotkaniami polskiej i węgierskiej opozycji na granicy a także spotkaniami ówczesnego kardynała Wojtyły z młodzieżą słowacką, które też tam miały miejsce.

Tak więc Tatry, ta najtrudniejszy do pokonania kawałek granicy polskiej, paradoksalnie znów okazały się być bramą umożliwiającą przepływ wolnej informacji. Kto wie, może i w przyszłości spełnią kiedyś podobną rolę. Jeszcze to jeden powód, żeby kochać te góry.

Géza Buda z kolegą Gézą Sáską, około 1980 roku
Géza Buda okolo 1981 roku, z plakietką Solidarności

Radio Polonia Węgierska 86 / czemu węgierscy pisarze nie piszą o Polsce

Powstało parę świetnych książek, w których polscy pisarze opisują Węgry ale brak takich książej o Polsce po stronie węgierskiej. O tym opowiadam w 86 odcinku podcastu Radio Polonia Węgierska (31:10).

Czytam sobie ostatnio Jadąc do Babadag Andrzeja Stasiuka delektując się opisami węgierskiej, choć nie tylko, prowincji, po której Stasiuk włóczy się pijąc masę kawy, palinki czy też jej innych lokalnych odpowiedników, paląc podłe papierosy, podróżując przeróżnymi środkami lokomocji no i wdając się w bezpośrednie kontakty z ludźmi tam żyjącymi. Nie będąc tam mogę dzięki tej książce tych miejsc doświadczyć, dowiedzieć się czegoś o nich, poznać ich klimat – a może nawet się nimi głębiej zainteresować.

Nie tylko Stasiuk tak pisze o Węgrzech. Czytając książki Krzysztofa Vargi – Gulasz z turula, Czardasz z mangalicą, Langosz w jurcie – można sobie podumać o duszy węgierskiej i węgierskich kulinariach. Via Carpatia Szczerka to z kolei powstała w stylu gonzo relacja z podróży tropami węgierskiego nacjonalizmu i resentymentu.

Tak więc po Węgrzech można sobie popodróżować nie ruszając się z wygodnego fotela.

Zastanowiło mnie jak wygląda sytuacja z drugiej strony, czyli na ile podobnych pozycji mogą liczyć węgierscy czytelnicy.

Symetrii nie ma. Podobnych reportaży literackich nie ma w ogóle. Z tematów polskich jest nieco książek Istvána Kovácsa o udziale Polaków w powstaniu 1848 roku, kilka pozycji o kontaktach polsko-węgierskich: współpracy opozycji demokratycznej w obu krajach w latach 80-tych czy też legendarnych podróżach młodych Węgrów autostopem po Polsce w latach 60-tych oraz 70-tych. Poza tym nic.

Żałuję tego z dwóch powodów. Po pierwsze, rzecz jasna, szkoda, że Węgrzy nie mają możliwości takich fotelowych podróży po Polsce jak Polacy po Węgrzech. A po drugie to ciekaw jestem jak węgierscy autorzy widzieliby Polskę, co zwróciłoby ich uwagę, co zdziwiło, co zniesmaczyło, a co może by rozśmieszyło. Zazwyczaj sporo można się dowiedzieć o sobie od takich obserwatorów z zewnątrz.

Tyle wydaje się środków na pielęgnowanie przyjaźni polsko-węgierskiej, a nuż znalazłoby się coś na kilka stypendiów na napisanie przez węgierskich pisarzy podobnych książek o Polsce. Tyle, że nie wolno byłoby oczekiwać od nich lukrowanego obrazu kraju – to nie byłoby dla nikogo interesujące.

kilka krzywo ułożonych wspomnianych książek, wśród nich nawet jedno tłumaczenie na węgierski

Radio Polonia Węgierska 80 / Morze słowiańszczyzny

Morze słowiańszczyzny oblewa Węgry. O tym mówię w najnowszym odcinku wznowionego właśnie podcastu (33:11).

Panslawizm ma się świetnie na Węgrzech.

Ot, nie tak dawny przykład: pochodząca z marca wypowiedź Viktora Orbána na temat wojny w Ukrainie: „Nigdy nie uczestniczyliśmy w sporze z ilu państw ma się składać morze słowiańszczyzny, i w przyszłości nie zamierzamy tego robić”.

Słowiańskie morze: to nie wymysł premiera ale funkcjonujące wśród wielu Węgrów pojęcie. Dla nich słowiańszczyzna to rzecz obca, zagrożenie. Nie raz można usłyszeć, że Węgry są „wyspą na morzu słowiańszczyzny”. Pominąwszy już ciekawą kwestię słowiańskiego charakteru Austriaków czy też Rumunów, obraz ten wyraźnie pokazuje poczucie otoczenia.

Dla mnie, jak pewnie i dla przeważającej większości Polaków, słowiańskość co cecha języka. Określam się jako Polak, Europejczyk, poznaniak, budapeszteńczyk ale słowianin? Zdecydowanie nie!

Dla wielu Węgrów natomiast słowiańszczyzna to niemal narodowość. Słowianie są podobni do siebie, tworzą jedną wspólnotę, różnice między nimi są pomijalne. Dużo chętniej odwołują się do pojęcia słowiańszczyzny niż Polacy (czy też zapewne inni słowianie).

Na przykład, pamiętam jak kiedyś widziałem billboard reklamujący koncert hasłem „Bartók i słownianie”. W programie, poza Bartókiem, Borodin, Czajkowski, Dvořák, Janáček, Glinka, Musorgski, Prokofiew, Rachmaninow, Rimski-Korsakow, Smetana, Szostakowicz i Strawiński, czyli kompozytorzy czescy i rosyjscy. Nie jestem w stanie powiedzieć czy akurat kryterium lingwistyczne najlepiej nadaje się klasyfikowania tej grupy kompozytorów, było nie było, niewerbalnej muzyki, organizator koncertu takich rozterek nie miał.

Tak więc muzułmanin z Bośni, czeski ateista, katolik z Polski, posługujący się cyrylicą prawosławny Rosjanin czy też Ukrainiec to wszystko jeden pies. Panslawizm, który w krajach słowiańskich traktowany jest raczej jako eksponat z muzeum idei, na Węgrzech nadal żyje.

Bartók + Słowanie czyli Węgrzy i reszta (ich otaczającego) świata

Radio Polonia Węgierska 79 / Nikoś

Zauważyłem, że nigdy nie wrzuciłem tutaj mojego ostatniego felietonu w podcaście Radio Polonia Węgierska (38:20), a że film, o którym mowa do dziś można obejrzeć, nadrabiam to teraz. Dodam tylko, że podcast niedługo ruszy na nowo, więc będą nowe teksty!

Kiedy siadałem, żeby obejrzeć sobie film pt. Jak pokochałam gangstera nie spodziewałem się wątku węgierskiego. Nikoś, trójmiejski gangster, którego życie stanowi fabułę filmu, miał epizod budapeszteński. W latach siedemdziesiątych jeździą regularnie na Węgry, gdzie zajmował się cinkciarstwem, oszustwami i inną podobną działalnością. Miał tam swoją bandę.

W filmie pojawia się zresztą i język węgierski w scenie kiedy Nikoś spotyka się z miejscowymi „chłopakami z miasta”, którzy domagają się by nie rozszerzał działalności na inne obszary. Wszyscy mówią w swoich językach i nie wygląda na to by ktokolwiek rozumiał o czym jest mowa (poza widzami filmu, którzy dostają tłumaczenie). W komunikacji jednoznaczne są jedynie pistolet i groźne miny.

Nikoś w filmie to uroczy chłopak. Podkreślane są jego spryt, który stoi za jego sukcesami, fantazja, przywiązanie do przyjaciół i rodziny, pragnienie niezależności i głód życia. Jak mówi sam Nikoś, wolał być tygrysem przez rok niż żółwiem przez dwadzieścia lat. Nie można nie ulec jego szelmowskiemu uśmiechowi. Temat przemocy jest elegancko omijany.

Jego kryminalne sukcesy wywołują niemal dumę narodową. Brawurowa ucieczka z niemieckiego więzienia, gdzie w trakcie widzenia zamienia się z bratem, jest tu może najlepszym przykładem. Tu przychodzi na myśl węgierski rabuś banków Viszkis, któremu podobnie kibicowała w swoim czasie tutejsza ulica.

Przyszło mi do głowy jak ten „nasz” bohater był, czy też może jest, pamiętany w pozostałych krajach gdzie działał. W Niemczech to bez wątpienia jedna z postaci dzięki którym powstał stereotyp Polaka-złodzieja samochodów. A na Węgrzech?

Tu, choć nikt go pewnie nie pamięta z nazwiska, przyczynił się zapewne do stworzenia negatywnej atmosfery wokół przyjeżdzających wówczas na handel – i nie tylko – Polaków. Aczkolwiek nie odpowiada za to sam, to jemu też z pewnością zawdzięcza podejrzany charakter okolica dworca Keleti. Bez wątpienia dołożył cegiełkę do wzmocnienia stereotypu cudzoziemca-kryminalisty.

Pewnie gdybym mieszkał w Polsce wiele z tych rzeczy nie przyszłoby mi do głowy.

Tym autobusem Nikoś pojedzie do Budapesztu
Spotkanie z węgierskimi gangsterami, zaraz wszyscy będą mówić w swoich językach

Radio Polonia Węgierska 76 / „Byłem nawet w Budapeszcie”

A kaczuszce, która leci do mamy do Polski wiedzą wszystkie węgierskie dzieci bo pojawia się ona w popularnej piosence ale motywów polskich w piosenkach węgierskich – i węgierskich w polskich – jest dużo więcej. Opowiadam o tym w najnowszym odcinku Radia Polonia Węgierska (26:23).

Dobierając muzykę do tego podcastu ze zdziwieniem zauważyłem, że co jakiś czas trafiam na piosenki, w których pojawiają się polskie odniesienia. Początkowo nie przywiązywałem do tego większej wagi – ot, taka polsko-węgierska ciekawostka – ale robiło się tego coraz więcej i postanowiłem przyjrzeć się sprawie bliżej. Zebrałem co dotąd udało mi się zgromadzić, napisałem posta na facebooku prosząc o inne przypadki.

Czytelnicy nie zawiedli. Materiału zebrało się całkiem sporo. Najstarsza jest to popularna piosenka dziecięca Kiskacsa fürdik fekete tóban czyli Kaczuszka pływa po czarnym stawie. Polski motyw pojawia się w drugiej linijce: Niedługo ruszy do mamy, do Polski. Piosenkę zapisano pod koniec XIX wieku ale jest na pewno starsza.

Po niej chronologicznie pojawia się węgierska wersja piosenki Warszawo ma, wykonawana nie przez kogo innego jak Katalin Karády. To początek lat 40-tych.

Wydarzenia nabierają tempa w latach 60-tych i 70-tych. Sporo węgierskich piosenkach opowiada historie polsko-węgierskich romansów nawiązywanych podczas licznych wówczas wyjazdów do Polski. Jedna z nich ma nawet tytuł po polsku: Moja kochanka. LGT wspomina wyjazd do Warszawy w ramach turné, gdzie zgubił się jeden z członków zespołu Tamás Somló, w piosence Kleyffa pojawia się z kolei fraza gra węgierski Locomotiv.

W latach 80-tych Kontroll Csoport wykonuje – napisany w całości po polsku a i tak w pełni zrozumiały dla Węgrów – wspierający Solidarność song pod tytułem Gdańsk.

W początku lat dwutysięcznych należąca do nacjonalistycznego nurtu rocka kapela Hungarica intensywnie koncertuje w Polsce, nagrywa albumy z polskimi motywami, wykonuje polskie piosenki, na przykład Rozkwitały pęki białych róż.

W tych piosenkach odbijają się stosunki polsko-węgierskie. Jak wspomniałem, jest tam zachłyśnięcie się Polską przez Węgrów w latach 60-tych i 70-tych, pojawia się fascynacja Solidarnością, są żywe kontakty nacjonalistów.

Nie ma tam jednak wszystkiego. Po pierwsze, z jakiegoś powodu Węgry słabiej obecne są w piosence polskiej niż Polska w węgierskiej. Dalej, brak muzycznych odniesień do powstania 1956 roku, które powstałyby w okresie bezpośrednio po jego wybuchu. Było tak zapewne z powodu cenzury no i pewnie dlatego, że muzyka popularna była jeszcze po prostu mniej rozpowszechniona.

Historie romansów polsko-węgierskich opowiadane są wyłącznie z perspektywy męskiej, co tłumaczyć pewnie można słabszym głosem kobiet w muzyce rockowej.

Mimo masowych wyjazdów Polaków na Węgry, zarówno na wakacje jak i na handel, nie usłyszymy o tym w żadnej piosence, no może wyjątkiem jest tu linia Byłem nawet w Budapeszcie z pamiętnej piosenki Elektrycznych Gitar. W ogóle temat polskiego handlu – tych słynnych lengyel piac nie trafił to muzyki.

Podobnie nie wydaje się by zaistniała w niej prawicowa fascynacja Viktorem Orbánem najlepiej widoczna w postaci uczestnictwa polskich grup w węgierskich uroczystościach państwowych.

Temat z pewnością nie jest zamknięty, w przyszłości na pewno pojawią się nowe motywy – a może i ktoś wróci do dotąd pominiętych spraw z przeszłości. Póki co zachęcam do lektury mojego artykułu, który napisałem o muzycznych wpływach dla najnowszego numeru Polonii Węgierskiej. Będzie też tam link do playlisty zewszystkim wspomnianymi piosenkami, więc będzie i czego posłuchać.

Zespół LGT, Tamás Somló, ten co się zgubił w Warszawie, jest drugi z lewej, źródło: Fortepan/ Urbán Tamás
Węgierska publiczność słucha o przygodach Tamása Somló w Warszawie, źródło: Fortepan/ Urbán Tamás

Byłem nawet w Budapeszcie

Wszystkie węgierskie dzieci wiedzą, że kaczuszki mają swoje mamy w Polsce bo tak głosi popularna a przy tym, jak to bywa, bezsensowna i kiepsko zrymowana, piosenka dziecięca.

Kiskacsa uszik fekete tóban
Anyjához készül Lengyelországba

czyli

Kaczuszka pływa po czarnym stawie
Niedługo ruszy do mamy, do Polski

Rzecz jasna Polska, a także Węgry, pojawiają się również w piosenkach dla nieco starszych odbiorców. Postarałem się zebrać te, o których wiem.

Zacznijmy od Węgier i, od czegóż by innego niż piosenka Elektrycznych Gitar z frazą Byłem nawet w Budapeszcie. Zgorzkniały podmiot liryczny piosenki w niczym nie znajduje ukojenia – nie pomogła mu nawet wizyta w stolicy Węgier, kiedyś przedmiotu marzeń szczęściarzy, którym udało się dostać paszport.

Mniej znana jest piosenka Jacka Kleyffa pt. Dziad Kaczorowski. W tej dziadowskiej balladzie pojawia się fraza A tymczasem w barze Postiff gra węgierski Locomotiv. Przypomina ona o popularności tego zespołu w ówczesnej Polsce.

Meanwhile na Węgrzech taki alternatywny zespół Balaton nagrał piosenkę pt. Tudod, hogy soha … (Lengyelország) albo Lengyelországban is vannak még jó csajok… W Polsce też są fajne dziewczyny, głosi tekst. W tym czasie Polska była popularnym celem wypraw młodych Węgrów, którzy, jak widać czy też może raczej słychać, byli czuli na urok tamtejszych dziewczyn.

Motyw romansu z polskimi dziewczynami pojawia się również w innych utworach. W kawałku pt. Sehol sem talállak (Nigdzie nie mogę cię znaleźć) zespołu Quimby pojawia się ekspedientka z Warszawy ale niestety nie jestem ojczulkiem Bemem w nie całkiem zrozumiały sposób żali się wokalista. Ciekawostka: i w tej piosence pojawia się wyliczanka miejsc, które odwiedził – wszystko na darmo – podmiot liryczny tekstu.

Szczytowym przedstawicielem tego trendu jest piosenka zespołu Fonográf pod – polskim – tytułem Moja kochanka. Opowiada historię letniego romansu w Polsce. Cały tekst zasługuje na przedstawienie:

W ręku miałem słownik i tak cię pytałem
Nic nie rozumiałaś poza tym, że cię kocham
Uczenie się nawzajem swoich języków było z tobą takie proste
Czułem, że granica nie oddzieli nas od siebie

Moja kochanko nadmorska
Moja kochanko, nie zapomnij mnie nigdy
Dwa tygodnie kiedy tak dobrze było z tobą
Dwa tygodnie, które tak szybko przeleciały
Dwa tygodnie, a teraz żegnaj już.

Płakałaś, kiedy cię przytuliłem przy pożegnaniu
Pocałowałem twoje załzawione oczy koloru morza
Obiecałem pisać długie listy
Czułem, że granica nie oddzieli nas od siebie

Moja kochanko nadmorska
Moja kochanko, nie zapomnij mnie nigdy
Dwa tygodnie kiedy tak dobrze było z tobą
Dwa tDwa tygodnie, które tak szybko przeleciały
Dwa tygodnie, a teraz żegnaj już.

Jednak wyjazdy do Polski zapisały się w pamięci Węgrów (a także niektórych Polek) nie tylko z powodu nawiązywanych podczas nich romansów. Wielokrotnie wspominana fascynacja polską wolnością, zwłaszcza w okresie Solidarności, znalazła odbicie w niezwykłej piosence alternatywnego zespołu Kontroll Csoport pt. Polak Wenger, która mimo że w całości napisana po polsku była dla Węgrów w pełni zrozumiała. Piosenka była publicznym wyrazem poparcia dla Solidarności, które w latach 80-tych wymagało odwagi.

Gdańsk, Gdańsk, Gdańsk, Gdańsk, Gdańsk, Gdańsk, Gdańsk, Gdańsk!
Polak-Węgier dwa bratanki
I do szabli i do szklanki

Dobzse, dobzse, dobzse, dobzse, dobzse
Tak, tak, tak, tak, tak, tak, tak, tak

Péter Müller, członek zespołu, wykonywał też melorecytację tekstu poświęconego Lechowi Wałęsie. Oto jego tłumaczenie:

Nie pisze gazeta o tobie
Czy żyjesz jeszcze czy umarłeś
Nie puszczają, nie puszczają do ciebie
Nie puszczają
Zeszłoroczny człowiek roku
Kocham cię Lechu, Lechu, Lechu

Wspomnieć trzeba też sympatyzujący z polskimi nacjonalistami zespół Hungarica, przedstawiciel nurtu narodowego rocka, który często występuje w Polsce i nieraz występował razem z polskimi wokalistami. Hungarica wydała trzy płyty z polskimi wątkami (Przybądź wolności, Haza és Hűség – Ojczyzna i wierność, Hungarica – Radio Gdańsk live). Nagrał, między innymi – po polsku – piosenkę Rozkwitały pęki białych róż.

No i nie zapomnijmy o nieco bełkotliwym wykonaniu przez Kult najsłynniejszej chyba węgierskiej piosenki zepołu Omega pt. Gyöngyhajú lány.

Czy znacie więcej przykładów takich wzajemnych wpływów muzycznych? Będę za nie ogromnie wdzięczny!

Radio Polonia Węgierska 52 / Szkot, węgrzyny i królowie polscy

Mój niedawny pobyt w Krośnie śladami Portiusa przypomniał mi jak można sobie ubogacać wyjazdy turystyczne o elementy węgierskie. O tym mówię w najnowszym podcaście, do którego słuchania jak zawsze zachęcam. Program:

– powitanie
– przegląd prasy
– Jeż Węgierski w eterze
– rozmowa z Tomkiem i Piotrem Bedyńskim
– pożegnanie

przygotowali: A. Szczęsnowicz-Panas, R.Rajczyk, J.Celichowski, P.Piętka

Jak się mieszka na Węgrzech to ten fakt może posłużyć jako pretekst do rozszerzenia tematyki wyjazdowej o sprawy węgierskie czy też polsko-węgierskie – nawet jeżdżąc po Polsce. Podam przykład: jadąc do Niedzicy można sobie przedtem wygmerać jakieś informacje na temat węgierskiej historii tamtejszego zamku, w Przemyślu można sobie podumać nad węgierskimi obrońcami twierdzy z okresu pierwszej wojny światowej a w warszawskiej restauracji Fukiera poczytać sobie o roli win węgierskich w kulturze polskiej.

Tak się złożyło, że mój niedawny weekend minął właśnie pod ich znakiem. Odwiedziłem właśnie Krosno, które oprócz tego, że słynie z wyrobów szklanych znane jest i z tego, że związany był z nim szkocki imigrant Robert Wojciech Portius. Urodził się on około 1600 roku jako Robert Gilbert Portius Lanxeth, do miasta przybył dwadzieścia lat później, od 1623 zaś używał imienia Wojciech, co zapewne wiązało się z przejściem na katolicyzm.

Początkowo był pomocnikiem innego kupca Laurenstena – też Szkota – ale niedługo później był już samodzielnym kupcem. Kupił kamienicę na rynku i ożenił się z jedną z najbogatszych krośnianek, wdową Anną z Hesnerów. Wkrótce był jednym z najbogatszych ludzi w mieście. Jego kontakty sięgały daleko, handlował z Koroną, Śląskiem, państwami Rzeszy Niemieckiej, Prusami, Gdańskiem, Szkocją – oraz Węgrami, skąd sprowadzał wino. Dostarczał je nawet na dwór królewski, co dało mi przywilej serwitoriatu czyli wyłączenie go spod władzy miejskiej, lokalnego sądownictwa i podatków. Wino od niego trafiało na dwory kolejnych trzech królów, Władysław IV mianuje go oficjalnym królewskim faktorem.

Kamienica Portiusa na rynku

Kiedy spłonęła krośnieńska fara Portius ufundował wieżę, kaplice oraz szereg obrazów. Do dziś stoi w niej ozdobna ławka małżeństwa Portiusów ozdobiona jego gmerkiem czyli mieszczańskim odpowiednikiem herbu. W okresie potopu szwedzkiego kierował przygotowaniami do obrony miasta dokładając do wydatków swoje własne pieniądze, wyremontowano wówczas między innymi Bramę Węgierską. Choć za życia krytykowano za praktyki monopolistyczne i nadużycia finansowe to dziś pamiętane są raczej jego talenty biznesowe oraz akty dobroczynności: w mieście ma swój pomnik i ulicę.

Fara z wieżą
Ławka małżeńska Portiusów w farze
Gmerk Portiusa w farze
Pomnik

Jego pamięć jest utrzymywana zresztą nie tylko w Krośnie. Lokalne stowarzyszenie Portius stara się popularyzować tę postać, między innymi doprowadzając do odsłonięcia jego tablicy w Tokaju.

Tablica Portiusa w Tokaju

Koło Sárospatak, mieście partnerskim Krosna, działa nawet wytwórnia wina o nazwie Portius zręcznie budując swoją markę na historii tej postaci.

Gdybym nie mieszkał na Węgrzech to ta krośnieńska historia szkockiego imigranta, który wzbogacił się dostarczając węgierskie wino na dwory polskich królów pewnie mnie by aż tak nie zainteresowała.