No i mamy problem. Premierem Słowacji jest aktualnie Węgier, Lajos (po słowacku Ľudovít) Ódor, a sporo zakarpackich Węgrów wstąpiło do ukrańskiej armii bronić swojego kraju, wśród nich najbardziej znani to Fegyir Sándor i Viktor Troski, wykładowcy uniwersytetu w Użgorodzie (o Sándorze pisałem już kiedyś).
Kłopot polega na tym, że w ramach dominującej narracji trianońskiej, Węgrze mieszkających w krajach ościennych – niegdyś terenach Wielkich Węgier, są uciskani i nie marzą o niczym innym jak tylko o tym, by Węgry wróciły. Charakterystycznym wyrazem tego jest piosenka pl. Nélküled (Bez Ciebie), która zrobiła tu wielką karierę.
A tu okazuje się, że można inaczej. Że można nawet zostać premierem kraju, który ma Węgrów uciskać. O Fegyirze Sándorze mówi się, że może zostać ambasadorem Ukrainy na Węgrzech, co też byłoby niebagatelnym wydarzeniem.
Rząd i Fidesz o tych ludziach raczej milczy może poza wyjątkiem pewnego propagandysty, który zdobył się na uwagę, że Istnieje wiele przykładów z historii, że mieszkańcy kraju, który traktuje ich jako obywateli drugiej kategorii, niekiedy dumni są z tego, że w tym charakterze prowadzeni są do rzeźni. Na prawicy więcej radości było gdy prezydentem Francji został Sarkozy, który się swoją drogą od węgierskości odżegnywał (w przeciwieństwie do trzech wyżej wspomnianych postaci).
Może nie bez znaczenia jest fakt, że Ódor, ekonomista z wykształcenia, nie raz krytykował politykę gospodarczą węgierskiego rządu, a zakarpaccy Węgrzy walczący w ukraińskiej armii nie podzielają poglądów Orbána na wojnę w ich kraju.
Rzecz jasna, nie wszyscy Węgrzy żyjący na Słowacji czy w Ukrainie robią takie kariery czy tak jasno opowiadają się za swoimi krajami, jakaś ich część na pewno uważa się za prześladowanych, tęskni za Węgrami i kocha Fidesz, ale sam fakt istnienia takich ludzi jak Lajos Ódor, Fegyir Sándor czy Viktor Troski podważa absolutyzm trianońskiej, nacjonalitycznej narracji tak dominującej na Węgrzech.
Premier Słowacji, Lajos Ódor, Węgier, źródło: 444.hu
Fegyir Sándor i Viktor Troski, Węgrzy z Zakarpacia walczący w ukraińskim wojsku, źródło: Daily News
W najnowszym numerze Polonii Węgierskiejukazał się mój tekst na temat ciekawego projektu reaktywacji dawnego szlaku winnego, który robiono w Tarcalu. Oto on:
Dawne tradycje wywozu tokajskich win do Polski ożywiono w latach dziewięćdziesiątych w leżącym w tokajskim regionie Tarcalu. Wozy wyładowane winem znów ruszyły szlakiem winnym przypominając o tej tradycji a także promując te wina oraz region.
Szklankę w słynnym powiedzeniu o bratankach zwykle rozumie się jako wspólne, polsko-węgierskie pijatyki choć warto w niej wiedzieć też symbol bardzo bogatych kiedyś kontaktów między dwoma krajami opartych na handlu węgrzynem – tokajskim winem. Były one ważne zarówno dla ówczesnej gospodarki jak i kultury.
Te kontakty w latach dziewięćdziesiątych próbowano przypomnieć i ożywić w tokajskiej wsi Tarcal. Pomysł był prosty: na nowo uruchomić szlak winny prowadzący ze wsi przez Słowację do Polski jako pielęgnację tej tradycji wykorzystując ją zarazem do promocji tokajskich win oraz Tarcalu. Borút czyli Szlak winny zorganizowano trzy razy w latach 1996-98.
Wino przewożono w beczkach dwoma drewnianymi wozami konnymi ale, rzecz jasna, sam transport trzeba było trochę uwspółcześnić. Wozy dlatego też ruszały z Tarcalu uroczyście żegnane przez uczestników okolicznościowego festynu, na skraju wsi zostawały rozłożone na części, przewożone furgonetką do następnej miejscowości, gdzie zostawały złożone na nowo. Zaprzęgano tam do nich wynajęte na miejscu konie i tak nimi wjeżdzano.
Na wozach wiozących wino ale i palinkę siedzieli wójt wsi – Sándor Pataky, pomysłodawca tej inicjatywy, królowa wina i kapela ludowa, wokół wozów tańczył zespół tańca ludowego. W sumie było to dwanaście osób.
Królową wina wybierano we wsi. Kandydatki poddawane były szeregowi testów, zarówno teoretycznych jak i praktycznych. Musiały wykazać się wiedzą na temat regionu, winiarstwa i branży turystycznej. Z zadań praktycznych musiały, międz innymi, zademonstrować umiejętność używania lopó czyli rodzaju pipety winiarskiej służącej do pobierania wina z beczki. Podobno jednak i tak najbardziej liczyła się uroda.
Ekipa z takim przytupem dojeżdzała do najważniejszego placu w danej miejscowości, gdzie witał ich bumistrz i zebrani mieszkańcy. Zwykle był to weekend. Następowały przemówienia no i rozdawanie – bezpłatne – wina, które z beczek wyciągano przy pomocy właśnie wspomniego lopó.
Wieczorem odbywała się uroczysta kolacja dla miejscowej elity. Dania z miejscowych produktów przygotowywał chef Rudolf Mátyás, który przybywał tam dzień wcześniej by zapoznać się z miejscową kuchnią i przygotować menu łączące lokalne dania z tokajskimi winami. Częścią kolacji była degustacja tych win. Prezentował je wójt Tarcalu, który opowiadał również o regionie.
Jak wspomniałem, trasy (nie zawsze takie same) przebiegały przez szereg miejscowości na Słowacji i w Polsce, między innymi, Boršę, Koszyce, Preszów, Lewoczę, Kiezmark, Bardejów, Moldavę nad Bodvou, Zakopane, Wieliczkę, Kraków, Łazy, Katowice, Tarnowskie Góry, Zakopane.
W organizacji wyjazdów przydawały się miejscowe kontakty. W trakcie całej trasy na Słowacji ekipie towarzyszył zastępca burmistrza Moldavy nad Bodvou, László Iván. W Polsce pomagało Towarzystwo Przyjaźni Polsko-Węgierskiej reprezentowane przez Andrzeja Bereznickiego. Swój udział miał także budapeszteński konsul Roman Kowalski.
Oczywistym jest, że organizacja takich imprez trwających nawet do miesiąca były skomplikowana. Zacznijmy od wina: w 1996 roku zabrano ze sobą 60 – 80 butelek 6 rodzajów wina oraz 8 hektolitrów wina w beczkach. Zostało ona zaoferowane przez miejscowych winiarzy, najhojniejszy był Kereskedő ház.
Dalej, były to lata dziewięćdziesiąte, więc te trzy kraje, przez które prowadził szlak winny, nie były członkami Unii Europejskiej. Istniały kontrola graniczna i kontrola celna, co było istotne szczególnie w odniesieniu do przewozu wina. Bywało, że parę butelek wina zostawionych na granicy ułatwiało rozwiązanie pojawiających się problemów. Trzeba było załatwiać też zezwolenia na pobyt czy na wwóz rzeczy, a to wszystko przy pomocy faksów.
Projekt był finansowany z funduszy przedakcesyjnych. Część budżetu pochodziły z programu Phare a część z Kárpátok Euróregió Alapítvány (Fundacja Euroregionu Karpackiego), która wówczas rozdzielała środki unijne. Kiedy skończyły się te formy finansowania, projektu nie było jak kontynuować.
Kto wie, czy obecna fala polskich turystów w regionie tokajskim to, przynajmniej w części, nie efekt projektu szlaku winnego, który przez trzy lata przypominał o tradycjach winnych kontaktów polsko-węgierskich, o tokajskim winie i o regionie.
Dowodem na polsko-węgierskie kontakty winne i rolą, jako w nich odgrywał Tarcal, jest poniższa fraszka siedemnastowiecznego poety Wacława Potockiego. Ostatnie słowo, które się w niej pojawia odnosi się właśnie do tarcalskiego wina, które było na tyle znane, że pojawiało się jako punkt odniesienia w potocznej mowie. Tu wielkie dzięki dla Gabriela Kurczewskiego (http://bliskotokaju.pl/), który podzielił się ze mną tą informacją.
Wacław Potocki
Znaczone wino w piwnicy.
Mając szlachcic w piwnicy kilka beczek wina,
Na jednej imię żony swojej: Katarzyna,
Lepsze, i barziej mu do smaku przypadnie,
Znacznymi literami, kretą pisze na dnie.
Panna po nie chodziła, której klucze zlecił;
Żeby szkody przestrzegał, wyrostek jej świecił.
Ale zdrajca, nabrawszy lewarem likworu,
Sięgał pannie kosmatą wronką do wątoru.
Trafiło się, gdy wyńdą oboje z piwnice,
Zapomniała nieboga otrzepać spódnice.
Czyta jej pan na zadku wytłoczone drukiem
Imię swej żony: Coż to, rzecze, żono, z fukiem?
Jam tak wino osobnej naznaczał słodyczy,
Czy nie omyłki sobie twoja panna życzy,
Albo chce do słodyczy korzeń mu przyprawić?
Mojaśty, nie każ się jej tym ipsymem bawić.
Skoro bowiem lewarem z wierzchu nie dosięże,
Co dotąd stała pewnie na pcach beczka, lęże,
I kurek między dągi wprawiwszy w antale,
Będzie nosiła wino, ale nie z tarcale.
Tyle same tekst. W Polonii Węgierskiej zmieściły się tylko dwa zdjęcia, tu zamieszczam ich więcej. To dość unikalny materiał, w latach 90-tych mniej zdjęć robiono niż obecnie.
Wybory królowej wina. Kieliszek napełniany jest przy pomocy lopó. Na prawo od królowej wina stoi wójt Sándor Pataky. Z archiwum Sándora Patakyego.
Wóz rusza z festynu. Jest już polska flaga. Z archiwum Ferenca Gutha
Wyjazd z Tarcalu. Z archiwum Sándora Patakyego
W drodze na wozie. Z archiwum Orsolyi Pataky.
Składania wozu, gdzieś na Słowacji. Z archiwum Sándora Patakyego.
Na wozie, flaga słowacka więc gdzieś na Słowacji. Z archiwum Sándora Patakyego.
W Tarnowskich Górach, w środku członek zakonu winnego i królowa wina. Z archiwum Sándora Patakyego.
W Krakowie, polska flaga. Na tabliczce na wozie widać nazwy miejscowości w regionie tokajskim skąd pochodziło wino. Z archiwum Sándora Patakyego.
Jeden z wozów i dziś stoi we wsi.
A na sam koniec bonus: pochodzące z 1998 roku nagranie z festynu, z którego ruszał szlak winny. Wozy pojawiają się po pierwszej minucie nagrania. Jakość typowa dla tego okresu ale wartość historyczna nieoceniona.
Idzie Sekler z synem do lasu drzewa rąbać. Rąbią, rąbią, aż tu naraz przypadkowo syn machnął siekierą i ojcu rękę odciął. -Synek, uważaj – na to ojciec – bo jak jeszcze raz to zrobisz to tak cię zdzielę w mordę, że popamiętasz!
Seklerzy często są bohaterami dowcipów. I tacy w nich są jak w tym powyższym: twardzi faceci. Węgrzy mają wobec nich kompleks bo Seklerzy postrzegani są jako super-Węgrzy, którzy się niczemu nie dają (w przeciwieństwie do miękiszonów zamieszkujących Węgry). Sama Seklerszczyzna, a także Siedmiogród, postrzegane są jako bastion autentycznej, nieskażonej węgierskości. Tam mniej odczuwalne mają być deprawujące wpływy nowoczesności pozwalając zachować dawną kulturę, to tam ludzie jeszcze chodzą (niekiedy) w strojach ludowych, a tamtejsza kuchnia jest bogatsza.
A teraz weźmy pisarza, który za swój temat weźmie właśnie Seklerszczyznę i Siedmiogród, będzie pisał o nich w kontekście rewizjonistycznym a w dodatku zostanie przez Rumunów skazany na karę śmierci za zbrodnie wojenne – nic dziwnego, że ten pisarz stanie się sztandarową postacią kultury obozu nacjonalistycznego. Zakup, posiadanie czy też czytanie jego książek to deklaracja polityczna. Rzecz jasna, chodzi o Alberta Wassa.
Jeden z licznych pomników Wassa, tym razem w Szarvas
Nie jest to autor, po którego spontanicznie bym sięgnął ale podjąłem już próbę wyjścia z mojej bańki i przeczytania paru jego książek. Padło na Farkasverem (Wilczy dół – pisałem o tym tu) oraz Adjátok vissza a hegyeimet! (Oddajcie mi moje góry – o tym natomiast tu). Pierwszą z nich przeczytałem z pewnym zainteresowaniem, taka rzetelna, przedwojenna powieść, druga natomiast, paroksyzm resentymentu i nienawiści, okazała się być dla mnie odrzucająca.
Od wielu ludzi słyszałem, że najlepszą powieścią Wassa jest trzytomowa Funtineli boszorkány (Czarownica z Funtinel). Po dłuższym okresie zbierania się do lektury w końcu zacząłem ją czytać – i przeżyłem szok bo okazała się to być hardcorową feminstyczną powieścią z sympatią mówiącą o Rumunach, zupełnie wolną od węgierskiego nacjonalizmu.
Tytułowa czarownica z Funtinel to niepiśmienna początkowo dziewczynka, potem kobieta. Choć jej narodowość nie jest jasno określona – podobnie do narodowości niemal wszystkich bohaterów książki – to z jej imienia Nuca można wywnioskować, że to Rumunka. Przybywa z daleka z ojcem, który buduje w lesie dla nich chatę. Zajmuje się on myślistwem, gdy jednak trafia do więzienia za udział w bójce, dziewczynka musi sobie w tych trudnych warunkach dawać radę. Z czasem okazuje się, że posiada nadnaturalne zdolności: mężczyźni, którzy próbują ją zgwałcić, umierają.
Mówi jej o tym cygańska wróżka, która sama przeżyła horror wielokrotnych gwałtów: To ty pomścisz nas wszystkie, za to co nam zrobili, te kogucie śmiecie, ci parszywcy, te świnie … Tak, to ty! Ty jesteś czarownicą, dziewczyno. (…) Kto z tobą śpi, ze śmiercią śpi. Kto ciebie pożąda, śmierci pożąda. Zepsujesz mu duszę i pod twoim spojrzeniem męski rozum rozpłynie się jak dym. Ty niesiesz zemstę, ty zbierasz zapłatę za to, co zrobili z dziewczynami kiedykolwiek na ziemi …
Jej życie nie będzie szczęśliwe. Pozna miłość – pokocha węgierskiego arystokratę, urodzi syna, który jednak zostanie jej odebrany. W międzyczasie szereg gwałcicieli straci z jej powodu życia a ona zyska sławę czarownicy. Szybko się zestarzeje i zniknie. Zawsze będzie jednak silną, niezależną kobietą.
Biorąc pod uwagę kto jest autorem, zaskakuje brak wątków nacjonalistycznych. Jak wspomniałem, narodowość większości bohaterów jest nieistotna wobec ich innych cech. Tam gdzie pojawiają się Węgrzy, nie są przedstawiani w pozytywnym świetle. Jeden z nich cały czas narzekający „przegrałem wojnę” poniekąd uosabia węgierską niemoc. Próby madziaryzacji nie-Węgrów przedstawione są z rumuńskiej perspektywy i to całkiem negatywnie.
Podobnie nieoczywisty jest przedstawiony w książce obraz chrześcijaństwa, w zasadzie nieodłącznego komponentu nacjonalizmu. W życiu Nuki nie ma boga. O religii w ogóle niemal nie ma mowy. Postaci księży, którzy się w niej pojawiają, są bezbarwne. Jedyna sympatyczniejsza spośród nich to były już ksiądz, obecnie bandyta, wyrzucony z kościoła przez biskupa, któremu nie podobały się jego, wygłaszane od serca i lubiane przez ludzi, kazania.
Książkę czyta się dobrze. Zgrzyta jedynie w kilku miejscach, na przykład przy cukierkowatym opisie świąt Bożego Narodzenia, czy też przy naiwnej próbie oddania jak Rosjanin próbuje mówić po węgiersku. Ale w sumie trudno było mi ją odłożyć.
Kiedy już ochłonąłem nieco z szoku, że coś takiego mogło wyjść spod ręki Wassa zastanowiło mnie jak szeroka jest świadomość charakteru tej książki z jednej strony w kręgach feministycznych a z drugiej wśród Rumunów. Wydaje się mi ona być ważna z obu perspektyw, bo nie wiem ile jest w literaturze węgierskiej tak mocnych feministycznych powieści, zwłaszcza z tego okresu, podobnie też, ile jest książek o tematyce siedmiogrodzkiej tak ciepło przestawiających rumuńskich bohaterów.
O Czarownicę z Funtinel zapytałem znajomą wykładowczynię gender studies. Słyszałam o niej, powiedziała, mówili mi, że powinnam ją przeczytać ale jakoś tego dotąd nie udało mi się zrobić. Femistyczna powieść? Coś takiego, nigdy bym nie pomyślała. Druga, profesorka historii, rzuciła mi krótko: Wass to faszysta, dlatego nie warto go czytać. Czy ta książka ma szansę trafić kiedyś do kanonu węgierskiej literatury feministycznej?
Próbowałem znaleźć jakiegoś badacza literatury by dowiedzieć się czegoś o recepcji książki w kręgach literaturoznawczych. Bądź co bądź to powieść o części obecnej Rumunii, specjaliści powinni więc o niej słyszeć. Zakładałem, że to niemożliwe, by książka mogła się ukazać po rumuńsku. Wass jest tam uważany za zbrodniarza wojennego a wyroku śmierci na niego nigdy nie uchylono mimo podejmowanych prób zmiany tego stanu rzeczy.
I tu niespodzianka: Czarownicę z Funtinel przetłumaczono na rumuński i wydano w roku 2000 pod tyułem Lângă Scaunul Domnului. Zrobiło to wydawnictwo Mentor, tłumaczem był Cornel Câlţea. Książka spotkała się z pozytywnym odbiorem krytyków, literaturoznawców no i samych czytelników, czego najlepszym dowodem jest to, że nigdzie nie można już jej dostać, choć byli i tacy, którzy wyrzucali tłumaczowi, że nie powinien był przekładać Wassa (źródło [HU]).
Wass napisał Funtineli boszorkány w 1959 roku żyjąc na emigracji dziesięć lat po napisaniu jadowitych Adjátok vissza a hegyeimet! Zaskakujące jak to wszystko kim był, co zrobił i co napisał mieściło się w jednym człowieku.
Węgry w czasie drugiej wojny światowej nie odegrały istotnej roli ale, zdaniem Krisztiána Ungváryego, węgierskiego historyka zajmującego się tym okresem, bardzo mało brakowało by stało się inaczej. Pisze o tym w swojej niedawno wydanej książce pt. Kiugrás a történelemből.
Argumentuje, że sukces, jak wiemy, nieudanej, węgierskiej próby zmiany stron w wojnie, którą podjęto 15 października 1944 roku, miałby dalekosiężne skutki zarówno dla Węgier jak i całego świata.
Mówi się często, że pisanie alternatywnych historii może być ekscytującym zajęciem ale doprowadzenie do innego przebiegu wypadków jest zwykle splotem ogromnej liczby czynników czyniąc te alternatywy nieprawdopodobnymi czy wręcz nierealnymi. Nie było to tak, uważa Ungváry, w omawianym przez niego przypadku.
Tu chodziło o szereg bardzo konkretnych działań podjętych przez parę osób, głównie Miklósa Horthyego, które zaważyły na niepowodzeniu operacji. Warto je teraz omówić.
Przed 15 października 1944 roku Horthy, przez tajnych wysłanników, uzgodnił się z Sowietami przejście Węgier na stronę aliantów. Tym niemniej w proklamacji, którą odczytano przez radio tego dnia, powiedział tylko, że dopiero rozpoczął negocjacje pokojowe. Tekst nie określał jasno jak powinna zachować się armia, co doprowadziło do zamieszania. Umożliwiło to poniekąd odwołanie całej operacji poprzez rozkaz generała Jánosa Vörösa, szefa sztabu, wzywający do dalszej walki po stronie Niemiec, który odczytano przez radio wieczorem. Horthy na to zezwolił. Zdaniem Ungváryego kolejnym decydującym błędem Horthyego było to, że w trakcie próby przejścia na stronę aliantów przez Węgry pozostał on w Budapeszcie, gdzie Niemcy mieli większe siły wojskowe i możliwość wpływania na niego, zamiast przeniesienia się do silnego zgrupowania wojsk węgierskich, gdzie miałby pełną ochronę.
Tak więc te bardzo konkretne kroki wynikające z braku zdecydowania Horthyego a także mentalnej niezdolności do zwrócenia się przeciw Niemcom oraz współpracy z Sowietami doprowadziły do niepowodzenia całego przedsięwzięcia.
Ungváry analizuje sytuację militarną, rozmieszczenie wojsk, stosunek do Niemców wśród kluczowych dowódców i dochodzi do wniosku, że zmiana stron w przypadku lepszego przywództwa miała jednak wszelkie szanse na powodzenie. Wystarczyłoby, by wojska węgierskie zaprzestały walki z Armią Czerwoną i przepuściły ją, atak na Niemców nie był konieczny.
Drugą tezą autora jest, że skutki udanej zmiany stron przez Węgry podobne byłyby w skali do efektu oblążenia Stalingradu czy też lądowania w Normandii: wojna byłaby krótsza o kilka miesięcy i odpowiednio mniejsze byłyby straty ludzkie. Ungváry popiera swoje tezy poprzez znowu, szczegółową analizę sytuacji wojskowej. Głównym argumentem jest tutaj utrata przez Niemcy dostępu do węgierskich złóż ropy naftowej, których produkcja trzykrotnie przekraczała ówczesną produkcję w Niemczech. Bez węgierskiej ropy Hitler nie byłby w stanie walczyć aż do maja 1945 roku.
Udana zmiana stron w wojnie przyniosłaby wiele korzyści także samym Węgrom. Pominąwszy mniejsze straty ze względu na krótsze i mniej intensywne walki na terenie Węgier (nie doszłoby na przykład do oblężenia Budapesztu), kraj zakończyłby wojnę w korzystniejszej pozycji jako jeden z członków koalicji alianckiej. To umożliwiłoby, między innymi, trwałe odzyskanie części ziem utraconych na mocy traktatu z Trianon.
Książka z jednej strony jest przygnębiająca bo pokazuje, że istniała korzystniejsza alternatywa do przebiegu wydarzeń ale z drugiej strony pokazując, że węgierska historia nie jest efektem jakiegoś fatalizmu czy przemożnego wpływu czynników zewnętrznych ale w dużej mierze odpowiadają za nią sami Węgrzy, daje pewne podstawy do optymizmu: skoro głównymi twórcami swojego losu są jednak Węgrzy to w przyszłości, wyciągnąwszy właściwe wnioski z historii, podobnych błędów da się uniknąć.
W ramach zbiórki na portalu zrzutka.pl udało się zebrać 4 080 złotych, doszło do tego 10 000 forintów, które dostałem w gotówce. Przedstawiam teraz ostateczne rozliczenie ze zbiórki.
Pieniądze te wydałem w następujący sposób:
Zapłaciłem za generator zamówiony wcześniej przez partnerską organizację Jednist. Dostał on napis po ukraińsku Od Polaków z Węgier z wyrazami solidarności i został on posłany do Dniepru. Koszt: 123 980 forintów.
2. Za pozostałe pieniądze zamówiłem na amazonie generator Kraftech. Niestety, sprzedawca okazał się nieuczciwy i przysłał inny generator, który odesłałem (kiedy podawałem informację o rezultatach zbiórki wydawało się, że to generator Kraftech pojedzie do Ukrainy).
Zamówiłem generator Hechta w węgierskim sklepie internetowym gdzie przyjęto zapłatę ale potem poinformowano mnie, że generator nie jest dostępny po czym zaoferowano mi inny produkt.
W końcu udało mi się kupić generator bezpośrednio u Hechta, który z podobnym napisem został wystałny do Ukrainy. Koszt: 205 990 forintów.
3. Za resztę pieniędzy kupiłem batony, które pojechały do Ukrainy razem z generatorem. Koszt: 29 340 forintów.
W sumie wydałem 359 310 forintów. 4 080 złotych to 329 020, wraz z 10 000 forintów to 339 020 forintów, różnicę dołożyłem z własnej kieszeni.
Raz jeszcze wielkie podziękowania wszystkim, którzy dołożyli się do zbiórki!
Pies puli to kynologiczny symbol węgierskości, o nim mówię w najnowszym podcaście Radio Polonia Węgierska (16:05).
Wśród węgierskich ras psów pierwszą pozycję bez wątpienia zajmuje puli. Nie jest on największy – większe są choćby myśliwskie wyżły węgierskie, krótko- i szorstkowłosy, charty węgierski czy też, również węgierski, gończy, a także komondor czy kuvasz, nie jest też jedynym psem pasterskim bo są nimi również wspomniane komondor i kuvasz oraz pumi i mudi, nie jest w końcu jedynym psem z dredami bo podobną sierść ma i komondor ale jednak to ten średnich rozmiarów, czarny, biały, szary bądź obdarzony zmiennym, płowiejącym kolorem sierści, żwawy, inteligentny piesek stał się kynologicznym symbolem węgierskości.
Puli to starożytna rasa, która towarzyszy Węgrom od ponad tysiąca lat. To psy pasterskie, ich rolą było zaganianie stada i podnoszenie alarmu w przypadku ataku dzikich zwierząt, do walki z nimi stawały głównie wówczas większe komondory choć i puli, dzięki chroniącej ich przed ugryzieniem przez wilka grubej sierści, były w stanie w obronę się aktywnie włączyć.
Puli są słynne ze swoich długich, naturalnie splatających się w dredy włosów. W opisach można spotkać się z informacją, że psy te nie nadają się do trzymania w domu z powodu woni, którą te psie kołtuny wydają, lub też, że w tego powodu właśnie trzeba je regularnie myć no i że wysychanie psa trwać może dłużej, niż jeden dzień. Dredy, które tym psim rastafarianom opadają na oczy stały się nawet tematem dowcipu. Co robi puli, któremu obetnie się dredy nad oczami? Chowa się za firankę.
Ilustracja poglądowa do dowcipu o firance
Dredy psa puli mogą sięgać do ziemi. Dzięki temu wyglądają one podobnie z przodu i z tyłu i często na pierwszy rzut oka nie da się powiedzieć gdzie się dany pies zaczyna a gdzie kończy.
No właśnie, gdzie się ten pies zaczyna a gdzie kończy?
Tę ich cechę wykorzystano kiedyś w reklamie budweisera. Młody, czarnoskóry mężczyzna przechodzi z pulim na smyczy w upale koło baru. Napis Bud light kusi go wizją chłodnego piwa ale znajdująca się obok tabliczka No pets gasi entuzjazm. Ale, że pies to puli, wkłada sobie go na głowę, wchodzi do baru odgrywając rastafarianina i zamawia piwo. Gdy siedząca obok przy barze kobieta pociąga jeden z dredów, „fryzura” nagle zaczyna warczeć.
Jeśli dodać, że w 2013 węgierski artysta Gábor Miklós Szőke wykonał z kawałków drewna (imitujących dredy) olbrzymią rzeźbę psa puli w ramach festiwalu kultury ludowej organizowanego przez Instytut Smithsonian to widać, że puli to coś więcej niż biologiczna kategoria, psia rasa, których wiele. To część kultury, dzięki tym psom świat jest bogatszy.
Jaka szkoda, że państwo tego (pewnie) nie rozumieją, pomyślało mi się klasykiem kiedy pracowałem nad obecnym tematem podcastu czyli językiem węgierskim – oraz tym co łączy go z dzielnicą rozrywki w Budapeszcie. Posłuchajcie najnowszego wydania podcastu Radio Polonia Węgierska (14:15).
Ulica Kazinczy – Kazinczyego – większości odwiedzających Budapeszt kojarzy się z dzielnicą rozrywki, której jest główną osią. Tak więc Kazinczy jest synonimem ruin pubów, barów, fastfoodów czy też dyskotek, całej masy bardziej lub mniej ciekawych miejsc. Tymczasem niemniej interesująca jest sama postać patrona ulicy czyli Ferenca Kazinczyego bo to przez niego, między innymi, tak się męczymy z językiem węgierskim – ale nie uprzedzajmy faktów.
Kazinczy żył w okresie oświecenia, na przełomie XVIII i XIX wieku. Interesował się językami i literaturą piękną. Nie tylko jednak pisał i tłumaczył – zwłaszcza tu miał duże osiągnięcia – ale przejawiał też ambicje kierowania literaturą. Tworzył pisma literackie, korespondował z innymi pisarzami, pisał teksty krytyczne, w których prezentował swoje poglądy na pożądany kierunek rozwoju węgierskiej literatury. Domagał się przyswojenia sobie trendów europejskich, wyśmiewał dominujący wówczas przestarzały, ciężkawy styl oraz imitację ludowości. Akceptując szereg innowacji stylistycznych przychodzących z zagranicy, włączył się w trend rozbudowy korpusu języka węgierskiego poprzez tworzenie lokalnych odpowiedników dla obcych słów i wyrażeń. Stanął na czele procesu odnowy języka i z czasem stał się jego uosobieniem.
Mimo, że proces nie ograniczał się do zmian słownikowych, to one po dziś dzień przyciągają najwięcej uwagi. W okresie odnowy języka około dziesięciu tysięcy nowych słów trwale wbudowało się w węgierski. Tworzono je na podstawie innych, już istniejących słów, były to również adaptacje z gwar ludowych, reaktywacje dawnych słów a także madziaryzacja słów pochodzących z obcych języków.
I tak dzięki temu procesowi odnowy języka, który swoją drogą nie ma odpowiednika w historii polskiego, i dziś zadziwia nas słowa, które choć są podobnie w szeregu języków europejskich, to jednak w węgierskim brzmią inaczej. Stąd bierze się to poczucie zagubienia, którego często doświadczają przyjeżdzający tu turyści: patrzę i niczego nie rozumiem.
Choć Kazinczy, jak większość pisarzy z przeszłości, nie jest już dziś czytany, to jednak jego wpływ na język jest wciąż żywo odczuwany. Bo duch odnowy języka jest na Węgrzech nadal żywy. I dziś wobec pojawienia się nowych słów automatycznie szuka się dla nich węgierskich odpowiedników lub się je tworzy (istnieje nawet specjalna strona internetowa temu poświęcona), co więcej, użytkownicy węgierskiego są otwarci na takie innowacje. Podam przykład: komputer to po węgiersku számítógép czyli maszyna licząca. Słowo dłuższe i bardziej skomplikowane niż komputer a jednak powszechnie używane.
Ujmując rzecz nieco humorystycznie, jak tu się użalać nad Węgrami, którzy skarżą się potem, że nikt ich nie rozumie.
Reklama komputera (számítógép) 1985 roku, źródło: Régi reklámok
O tym informują nas plakaty, które pojawiły się ostatnio w dużej ilości na całych Węgrzech:
Tekst na nich obwieszcza
Węgrzy zdecydowali:
97% NIE dla sankcji
Rzecz jasna chodzi o tak zwane konsultacje narodowe, w ramach który mieliśmy okazję wypowiedzieć się na temat „brukselskich sankcji”. Polecam tu mój wcześniejszy wpis, w którym podałem tłumaczenie całego kwestionariusza z pytaniami a także listu Viktora Orbána, który był do niego załączony.
Dziewięćdziesiąt siedem procent, liczba robi wrażenie (władcy Czeczeni i Korei Północnej byliby usatysfakcjonowani.)
Sprawdzam wyniki na stronie rządowej [HU]: udział w konsultacjach wziąć miało 1 milion 389 tysięcy ludzi czyli, wydaje się, dużo.
A jednak te rezultaty nic nie znaczą. Wyjaśniam parę czemu tak uważam, to parę oczywistości.
„Konsultacje” przeprowadził rząd, który zajmuje stanowisko przeciwne sankcjom – przypomnijmy choćby plakaty towarzyszące kampanii wokół „konsultacji”, zdjęcie jest w moim poprzednim wpisie. Czyli organizator nie jest obiektywny, a zatem też nie jest wiarygodny.
Kwestionariusz „konsultacji” to przykład prymitywnej manipulacji. Pytania są tak napisane, że odpowiedź przeciwna sankcjom wydaje się być oczywista – znów odwołuję się do mojego wcześniejszego wpisu. W badaniach opinii publicznej pytania formułują fachowcy tak, by nie narzucać żadnej opcji, to jak rezultaty badania są przyjęte zależy od jakości sformułowania tych pytań.
Liczba uczestników nie jest weryfikowalna – patrz punkt 1.
Liczba uczestników nie jest przy tym żadnym argumentem na rzecz wiarygodności wyników. Warto to przypomnieć jak narodziły się profesjonalne badania opinii publicznej.
W 1935 roku George Gallup przeprowadził badania na temat wyborów prezydenckich na stosunkowo niewielkiej (50 000) ale reprezentatywnej próbce społeczeństwa. W tym samym czasie czasopismo The Literary Digest poprosiło swoich czytelników o przysyłania kartek pocztowych z informacją na kogo będą głosować. Pismo otrzymało ich dwa miliony ale to przwidywania Gallupa a nie Digestu okazały się poprawne. Po prostu czytelnicy tego czasopisma w większości popierali kandydata, który wybory przegrał.
Podobnie wypełniający kwestionariusz „konsultacji” to w ogromnej większości osoby zgadzające się z rządem we wszystkim, w tym i w kwestii sankcji.
I tylko po głowie się drapię po co rząd wydał tyle pieniędzy skoro rezultatem jest przekaz, że miażdząca większość Węgrów odrzuca sankcje, które, jedne po drugich, poparł Viktor Orbán.
Aż się niedawno wzruszyłem. Zachowałem się jak w dzieciństwie: nie potrzebując cukru kupiłem go, bo akurat był.
Jak w tym ówczesnym dowcipie: idzie facet i niesie dwie trumny. Co się stało, pyta przerażony znajomy, który go spotyka. Nic, po dwie dawali, odpowiada.
A wszystko to dlatego, że mamy rozporządzenie rządu zamrażające ceny, częściowo z 15 października 2021 roku, kiedy to rozporządzenie wprowadzono, a częściowo z 30 września 2022 roku kiedy je rozszerzono (szczegóły tu [HU]). Celem jego jest zapewnienie, by podstawowe produkty spożywcze, które poprzednio mocno podrożały, były dostępne pod niezmienną ceną.
Ceny faktycznie się nie ruszają ale, podobnie jak w okresie mojej młodości czyli za socjalizmu, pojawiły się braki towarów. Ponadto, choć nie ma na to dowodów, topowszechnie uważa się, że sklepy i sieci handlowe, na które przerzucono finansowanie rozporządzenia, odbiły sobie zamrożenie cen tych towarów stosunkowo większymi podwyżkami cen innych towarów. Zaczęły też ograniczać ilość towaru, który można jednorazowo kupić. Takie właśnie ogłoszenie przeczytałem sobie ostatnio w sklepie sieci SPAR.
Szanowni Klienci!
Informujemy, że maksymalna ilość poniższych towarów od 4 stycznia 2023 wynosi:
Informujemy Państwa, że w celu zaspokojenia potrzeb społecznych w ramach rozprządzenia regulującego ceny, sprzedaż towarów wyszczególnionych w załączniku do niego po cenach urzędowych odbywa się wyłącznie dla osób prywatnych. Rachunki wystawiamy wyłącznie dla osób fizycznych.
Rotschildowie byli Węgrami. Tak, oni też! O wybitnej przedstawicielce tego rodu, choć nie spokrewnionego ze słynnymi bankierami, mówię w najnowszym odcinku podcastu Radio Polonia Węgierska (13:45).
Nazwisko Rotschild brzmi na Węgrzech znajomo – i swojsko. Nie chodzi tu o jakieś węgierskie korzenie słynnej rodziny bankierów ale o węgierską dyktatorkę mody Klárę – Rotschild właśnie.
Jak to się stało, że ta słabo wykształcona, nieznająca języków żydowska krawcowa doszła to tej pozycji a w dodatku zdołała odbudować ją i po wojnie kiedy zapanował ostentacyjnie odrzucający luksus socjalizm?
Klára Rotschild urodziła się w rodzinie krawieckiej w 1903 roku. Jej ojciec, zresztą urodzony w Częstochowie, prowadził salon obsługujący zamożne klientki. Z czasem podobny, własny salon otworzyła Klára.
Poza znajomością wszystkich tajników branżowych i instynktem biznesowym, Klára odznaczała się umiejętnością nawiązywania użytecznych kontaktów. Ubierała coraz więcej węgierskich arystokratek aż doszło do tego, że to jej przypadło wykonanie sukni dla panny młodej na ślub syna samego regenta Horthyego. Później jej klientkami były żona słynnego jubilera Louis Josepha Cartier czy też matka i córki egipskiego króla. Kiedy Węgry odwiedził król Włoch, niezliczone arystokratki obstalowały się w jej salonie na bal wydany na jego cześć.
Konktakty pobudowała również w Paryżu. W tym czasie moda funkcjonowała pod dyktat francuski: do Paryża wyjeżdzało się dwa razy do roku na sezonowe wielkie pokazy gdzie kupowano gotowe modele a także wykroje oraz materiały. Przy ich użyciu tworzono na miejscu mniej lub bardziej wierne kopie francuskich oryginałów. Robiła to i Klára.
Wojnę przeżyła korzystając z dawnych znajomości oraz pomocy Raoula Wallenberga. Straciła wówczas jednak swojego męża.
Jej salon znacjonalizowano w 1949 roku. Parę lat później udało się jej przekonać ministra handlu wewnętrznego, a może raczej jego żonę, do wydania jej zezwolenia na działalność. Była to sprawa zupełnie wyjątkowa, bo poza nią żaden z wielkich salonów przedwojennych takiej zgody nie uzyskał.
I Klára znów błyszczała. Jak przedtem, dwa razy do roku wyjeżdzała po inspirację do Paryża, teraz już korzystając z finansowania państwowego. Znów co roku organizowała dwa wielkie pokazy mody w Budapeszcie. Jej salon, początkowo drętwo nazywający się Salon Specjalnej Odzieży Damskiej, z czasem został przemianowany na Clara, pisane przez C.
Obsługiwała węgierską elitę – ubierały się tam znane aktorki, żony polityków i innych prominentów, w tym i żona Kádára, ale miała również klientki zagraniczne. Przez dwadzieścia lat była nią żona jugosłowiańskiego przywódcy, Jovanka Tito. Zaliczały się do nich też żona szacha Iranu Farah Diba, żona radzieckiego ministra spraw zagranicznych Andrieja Gromyki, były nimi także mniej znane ale zamożne kobiety z zachodu – głównie z Wiednia. Państwu przynosiła dewizy oraz dawała „ludzką twarz”, z którą można się było obnosić po świecie.
W 1976 roku popełniła samobójstswo nie mogąc znieść cierpienia po nieudanym zabiegu implantacji dentystycznej.
Jej życie jest świadectwem zdumiewających umiejętności przeżycia i zdolności do wybicia się na szczyt w każdych warunkach – a także potęgi mody, której zniewalająca siła działa na kobiety niezależnie od systemu politycznego.
Płaszcz z salonu Kláry Rotschild, lata siedemdziesiąte