Siedemnastowieczne sprośności z tokajskim winem w tle

Nieoceniony Gabriel Kurczewski przysłał mi fraszkę Wacława Potockiego, w której pojawia się wino tarcalskie (Tarcal to wieś w regionie tokajskim). Jest sprośna jak trzeba, tyle tylko, że ze względu na trzystuletni język miejscami trudno zrozumieć tekst. Z pomocą Gabriela zestawiłem mały słowniczek by ułatwić lekturę wiersza, podaję go pod fraszką.

Wacław Potocki

Znaczone wino w piwnicy.

Mając szlachcic w piwnicy kilka beczek wina,

Na jednej imię żony swojej: Katarzyna,

Lepsze, i barziej mu do smaku przypadnie,

Znacznymi literami, kretą pisze na dnie.

Panna po nie chodziła, której klucze zlecił;

Żeby szkody przestrzegał, wyrostek jej świecił.

Ale zdrajca, nabrawszy lewarem likworu,

Sięgał pannie kosmatą wronką do wątoru.

Trafiło się, gdy wyńdą oboje z piwnice,

Zapomniała nieboga otrzepać spódnice.

Czyta jej pan na zadku wytłoczone drukiem

Imię swej żony: Coż to, rzecze, żono, z fukiem?

Jam tak wino osobnej naznaczał słodyczy,

Czy nie omyłki sobie twoja panna życzy,

Albo chce do słodyczy korzeń mu przyprawić?

Mojaśty, nie każ się jej tym ipsymem bawić.

Skoro bowiem lewarem z wierzchu nie dosięże,

Co dotąd stała pewnie na pcach beczka, lęże,

I kurek między dągi wprawiwszy w antale,

Będzie nosiła wino, ale nie z tarcale.

źródło: archive.org

Lewar – rurka (wężyk) do przelewania cieczy z poziomu wyższego na niższy ponad przeszkodą (najwyższy punkt lewara znajduje się ponad zwierciadłem cieczy w zbiorniku górnym),

Wronka – urządzenie apteczne, rurka albo lejek

Wątor (dawniej także wantor) – wyżłobienie w klepkach drewnianej beczki, od strony jej wnętrza, umożliwiające osadzenie w niej dna.

Fuk – krzyk, strofowanie, gniew, swar.

Ipsym, ipsyma – gatunek wina zaprawnego; małmazja. Ipsymowanie (hipsymowanie) to konserwowanie wina (albo innych przetworów) gipsem. Uważano, że technika ta obniża jakość wina: „Winiarze wina ipsymując, białkując, siarkując, na lagry muszkatelowe, małmazyowe, bastertowe, i innych win dobrych lejąc, psują.”

Pce – legary, podstawki pod beczki 

Dągi – deski, z których robi się dna beczek

Antał – dawna jednostka objętości stosowana przed 1764 rokiem, równa jednej beczce. 1 Antał odpowiadał 18 garncom. Połowę antału stanowił antałek (zwany też achtelem) – 9 garnców.

Cóż za perełka! Ileż to wsi może powiedzieć o sobie, że pojawia się w dawnej literaturze innego kraju?

Przy okazji rozmawialiśmy z Gabrielem o antologii zawierającej wiersze związane z Węgrami czy też nawet, wężej, z winami tokajskimi. Klasykiem jest to fraszka Jana Kochanowskiego pt. Do starosty muszyńskiego

Jan Kochanowski

Do starosty muszyńskiego

O starosta na Muszynie,

Ty się znasz dobrze na winie;

Znasz i masz, bo tylko z góry

Spuściwszy wóz, alisz Uhry.

Okaż swój smak staradawny,

Starosto Muszyński sławny!

A niech go ja też skosztuję,

Boć i ja smak w beczce czuję.

A nie żal mi, żem poetą,

Jest coś, umieć alfę z betą.

Tym ludziom, ty Stanisławie,

Chceszli się zachować prawie

Nie szafirem, nie rubinem,

Ale je czci dobrym winem;

A stąd to będziesz miał w zysku,

Że coś dziś obłoków blisku,

To cię pijanymi rymy

Aż do nieba wprowadzimy.

źródło: wikisource.org

alisz Uhry – aliści Węgry.

zachować prawie – znaleźć się, jak należy

(Ciekawe, że Kochanowskiego czyta się łatwiej niż Potockiego, mimo, że ten pierwszy pisał sto lat wcześniej.)

Koncepcja Gabriela jest następująca:

Pociąga mnie idea niewielkiej książeczki, ładnie opracowanej graficznie, być może dwujęzycznej, z dość wąską selekcją, po kilka wierszy, z każdej historycznej epoki literackiej (i kulturowej), z krótkimi szkicami (jedna strona) o poszczególnych wierszach. Trochę jak w kulinarnej książeczce Dumanowskiego, tylko tam o przepisach, tu o wierszach jako wskazujących na pewne rysy kultury wina. Byłoby to coś dla miłośników wina (i poezji) a nie historyków literatury czy w ogóle badaczy. Nadawałoby się do sprzedaży w winiarniach i mogło pomóc winiarzom węgierskim w komunikacji z polskimi gośćmi. Wydaje mi się, że nie wydano czegoś takiego. Jerzy Jakubiuk, hungarysta, wydał w 1966 rozprawkę „Kariera wina węgierskiego w literaturze polskiej”, która część takiej literatury przytacza i omawia. Wyszło to w małym nakładzie na Uniwersytecie Warszawskim.

Mam nadzieję, że kiedyś się tej książeczki doczekamy. Brzmi to jak idealny projekt dla Fundacji Felczaka. Może nie będą mieli problemu ze sprośnościami, bo one już takie stare.

Waclaw Potocki, źródło: wikipedia.org
wino tarcalskie, wygląd obecny
Reklama

posty zagubione podczas migracji na WordPress

Migracja z Bloxa na WordPress nie była gładka. Najwięcej problemów było z obrazkami: najpierw wogóle nie chciały się pojawić, potem pojawiły się tylko niektóre. Musiałem ręcznie przebrnąć przez wszystkie posty dodając te obrazki, które nie chciały się same z siebie pojawić. Okazało się przy tym, że, w przeciwieństwie do Bloxa, obrazki .png się nie pojawiają a także, że dla WordPressa małe .jpg to to samo co duże .JPG (Blox dostrzegał tu różnicę). W przypadku gdy istniały dwa posty z tym samym tytułem (możliwe u Bloxa) WordPress migrował tylko jeden.

Niestety na WordPressa nie dało się przenieść komentarzy, wśród których tyle było naprawdę świetnych, żałuję tego bardzo.

Koniec końców przy okazji manualnej aktywizacji obrazków zauważyłem, że trzy posty się nie przeniosły z Bloxa, wklejam je poniżej by nie znikły całkiem.

ostatnia Masa Krytyczna

12.09.2012 jezw

W kręgach rowerowych szok wywołało ostatnia deklaracja dwóch głównych organizatorów Masy Krytycznej Gábora Kürti i Károlya Sinka [HU], że wrześniowa demonstracja zostaje odwołana a wiosenna będzię ostatnia. To ich własna decyzja, która wszystkich totalnie zaskoczyła.

Uznali, że dalsze organizowanie CM nie ma sensu bo swój podstawowy cel – popularyzycję rowerów jako środka komunikacji – osiągnęła, obecnie natomiast trzeba wzmocnić organizacje społeczne reprezentujące rowerzystów, przede wszystkim Węgierskie Klub Rowerowy (Magyar Кеrékpáros Klub – MKK) bo to one, mimo, że mniej widowiskowe niż CM, mają największą rolę do odegrania. MKK powinien mieć więcej członków – ma ich tylko 1316 – by starczało mu pieniędzy na działalność. (Z Chłopakiem od lat jesteśmy członkami, jeśli ktoś chciałby wstąpić to proszę o kontakt, chętnie pomogę.)

W wywiadzie [HU] jakiego Kükü i Sinya, bo tak są ci dwaj organizatorzy szerzej znani, udzielili blogowi Kerékágy, padło interesujące stwierdzenie, które odnotowuję. Powiedzieli, że uznają swój cel za osiągnięty gdy znikną rowerzyści a w ich miejsce pojawią się uczestnicy ruchu. Chodzi tu o zmianę subkulturowego charakteru jazdy na rowerze na mainstream.

Ponadto dowiedziałem się, że podnoszenie rowerów w trakcie CM to wynalazek węgierski, który stąd rozprzestrzenił się po innych miejscach. Jakby ktoś chciał sobie rzucić okiem na takie podnoszenie to może to zrobić na przykład tu.y

nowa twarz przyjaźni polsko-węgierskiej

08.03.2011 jezw Niedawno rozmawiając z koleżanką Polką na temat widocznych elementów polskich w Budapeszcie rzuciłem „VV Jerzy”. Na co ona: A kto to? Nawet wyjaśnienie skrótu (VV=Való Világ czyli Prawdziwy Świat) nie pomogło. Koleżanka nie zna węgierskiego co trochę tłumaczy sprawę. Przestraszyłem się jednak, że na naszych oczach wyrasta postać, która w stosunkach polsko-węgierskich (nawet jeśli tylko na piętnaście minut) przesłoni wkrótce Józefa Bema i dla Węgrów stanie się nową kwintescencją polskości a w Polsce nikt na ten temat nic nie wie. Postanowałem szybko nadrobić to zaniedbanie.

Wprowadzenie: Való Világ czyli Prawdziwy Świat to nazwa programu telewizyjnego typu Big Brother kanału RTL Klub. Z braku telewizora znam go jedynie z drugiej ręki ale i tak chyba wiem o co chodzi. W willi zamyka się kilkunastu młodych ludzi i filmując ich nieustannie czeka się aż się rozbiorą, pójdą do łóżka czy też zrobią sobie dobrze w inny sposób. Mniejsze skandale takie jak załamanie, odkrycie pornograficznej przeszłości któregoś z uczestników też są ok. Poza telewizorem co lepsze kawałki można sobie oglądać w internecie, piszą też on nich obficie tabloidy. Uczestnicy przed imieniem używają literek VV.

Nasz Jerzy wygląda tak:

źródło: valovilag.eu

Pewne informacje na jego temat można znaleźć tu. Wyczytałem między innymi, że jest tancerzem i tłumaczem, że ulubioną jego muzyką jest chill out, najgorszym jego zwyczajem spóźnianie się a seks uprawia nieregularnie.

Więcej niestetz na temat Jerzego nie udało mi się znaleźć. Jakby ktoś wiedział więcej to proszę pisać w komentarzach. Dzięki!

PS Uwieczniłem właśnie Jerzego: dodałem wzmiankę na jego temat do artykułu w polskiej wikipedii na temat Való Világ.

Elektra

24.11.2007 jezw

Co jakiś czas zafascynuje mnie jakiś plakat na ulicy. Ostatnio był to plakat do Elektry, opery napisanej przez RIcharda Straussa. Choć opery nie lubię gdy go zobaczyłem przemknęło mi się przez głowę, że ciekaw jestem przedstawienia.

plakat do Elektry, Budapeszt listopad 2007

Sam budynek opery też specjalnie udekorowany – dotąd czegoś takiego nie widziałem.

Dekoracja budynku opery w Budapeszcie z okazji wystawienia Elektry

Obiecałem sobie częściej pisać o ciekawych plakatach na blogu.

Nowa Huta a Węgry

Zwiedzałem niedawno Nową Hutę. Na alei Róż jest wystawa pod gołym niebiem, prezentuje historię miasta. Na jednej z tablic znalazłem taką perełkę.

Jest to plakat, który powstał w okresie walki o krzyż: w kwietniu 1960 roku milicja próbowała usunąć krzyż znaczący miejsce pod przyszły kościół jako że w tym miejscu miała powstać szkoła, co skończyło się zamieszkami. Koniec końców władze dopięły swego, szkołę zbudowano zgodnie z planem, ale kościół w tym „modelowym mieście socjalistycznym” też powstał tyle, że nieco dalej. A plakat pokazuje jaka była  wówczas pamięć węgierskiego powstania 1956 roku – oraz jaka bywała wówczas znajomość ortografii.

kiedy polscy i węgierscy żołnierze stali po dwóch stronach frontu

Był taki moment w czasie drugiej wojny światowej, tak konkretnie a nie w przenośni (tu państwa Osi, tam alianci), właśnie się o tym dowiedziałem.

Wiadomo powszechnie, że Węgrzy z Polakami w czasie wojny nie walczyli. Najpierw wspaniale pomogli uchodźcom, potem, w czasie powstania warszawskiego, zamiast, jak tego żądali Niemcy, ostrzeliwać miasto, na wiele sposobów pomagali powstańcom i ludności.

W tym samym jednak czasie węgierska 5 Dywizja Rezerwowa została rozmieszczona na liniach obronnych wzdłuż Wisły. Naprzeciw nich znajdowała się Dywizja Kościuszkowska i obie strony wiedziały o sobie. Do walk nie doszło na szczęście a Węgrów wkrótce stamtąd wycofano. Według wspomnień generała Béli Lengyela sytuacja wyglądała tak:

Sądzę, że to przypadek zrządził, że armią Kościuszkowską obsadzono odcinek Wisły naprzeciw 5 Dywizji Rezerwowej. Tak jak samo jak to miało miejsce z moją dywizją w Galicji, i tutaj korzystano z megafonów, płyt, a zwłaszcza odtwarzanej wieczorami muzyki cygańskiej, oraz wygłaszanych po węgiersku przemówień nawołujących do przerwania bezsensownej walki, poddania, przejścia na drugą stronę.

Tę ciekawostkę wyczytałem w książce Krisztiána Ungváryego pt. Magyar megszálló csapatok a Szovjetunióban, 1941-44 (Węgierskie oddziały okupacyjne na terenie ZSRR, 1941-44). Informacja znajduje się na stronach 391-392. Cytat pochodzi ze wspomnienia generała Béli Lengyela pt. Emlékeim, sygnatura TG 3028, 228/strona B znajdujących się w Archiwum Wojskowym (Hadtörtenéti Levéltár).

Ungvary_magyarcsapatokSUban

jeszcze zanim Varga zaczął pisać o Węgrzech robił to Prus

Przeczytałem niedawno ponownie Lalkę Prusa i kolejny raz przekonałem się o prawdziwości bon-motu Szymborskiej: lektury to książki dla dorosłych, które muszą czytać dzieci. Dopiero teraz doceniłem tę fascynującą powieść, widzę, że warto wracać do książek, nad którymi nie jeden raz męczyłem się w szkole, ale ja nie o tym chciałem.

W pierwszym tomie znajduje się barwny opis bitwy węgierskiego powstania 1848 roku, w którym uczestniczył Ignacy Rzecki jako jeden z polskich ochotników (było ich w sumie około 3 500). Prus, który w powstaniu nie brał udziału, opis oparł zapewne na relacjach polskich uczestników. Ze szczegółów opisu wynika, że chodzi o zwycięską dla powstańców bitwę pod Isaszeg, którą stoczono 6 kwietnia 1849 roku (źródło tu).

Tak więc to tak ważne dla Węgrów wydarzenie jakim było powstanie znalazło tak wspaniałą ilustrację w jednej z najwybitniejszych powieści w literaturze polskiej.

Ciekawie jest odkrywać ten obraz Węgier w kulturze polskiej. Jest ta bitwa w Lalce, są literackie reportaże Vargi opisujące współczesne Węgry, jest Bema pamięci żałobny rapsod z muzyką Niemena. Znacie jakieś inne przykłady?

A dla chętnych poniżej okazja do odświeżenia pamięci i ponownej lektury opisu bitwy Rzeckiego (dzięki Wolne Lektury za udostępnienie tekstu!)

 

 

A pamiętasz jeneralną bitwę, do której zawsze wzdychaliśmy odpoczywając po partyzanckiej strzelaninie? Ja bo nawet w grobie jej nie zapomnę, a jeżeli kiedyś zapyta mnie Pan Bóg: po com żył na świecie?… po to — odpowiem — ażeby trafić na jeden taki dzień. Ty tylko rozumiesz mnie, Katz, bośmy to obaj widzieli. A niby na razie wydawało się — nic…

Na półtorej doby przedtem skupiła się nasza brygada pod jakąś wsią węgierską, której nazwy nie pamiętam. Fetowali nas aż miło. W winie, co prawda nieosobliwszym, można się było myć, a wieprzowina i papryka już nam tak zbrzydły, że człowiek nie wziąłby do ust tego paskudztwa, gdyby, rozumie się, miał co innego. A jaka muzyka, a jakie dziewuchy!… Cyganie doskonale grają, a każda Węgierka istny proch. Kręciło się ich, bestyjek, wszystkiego ze dwadzieścia, a jednak zrobiło się tak gorąco, że nasi zakłuli i zarąbali trzech chłopów, a chłopi zabili nam drągami huzara.

I Bóg wie czym skończyłaby się tak pięknie rozpoczęta zabawa, gdyby w chwili największego tumultu nie zajechał do sztabu szlachcic czwórką koni okrytych pianą. W kilka minut później rozeszła się po wojsku wieść, że w pobliżu znajdują się wielkie masy Austriaków. Zatrąbiono do porządku, tumult ucichł, Węgierki znikły, a w szeregach zaczęto szeptać o jeneralnej bitwie.

— Nareszcie!… — powiedziałeś do mnie.

Tej samej nocy posunęliśmy się o milę naprzód, w ciągu następnego dnia znowu o milę. Co kilka godzin, a później nawet co godzinę przelatywały sztafety. Było to dowodem, że w pobliżu znajduje się nasz sztab korpuśny i że zanosi się na coś grubego.

Tej nocy spaliśmy na gołym polu nie stawiając nawet w kozły broni. Zaś skoro świt ruszyliśmy naprzód: szwadron kawalerii z dwoma lekkimi armatami, potem nasz batalion, a potem cała brygada z artylerią i furgonami, mając silne patrole po bokach. Sztafety przylatywały już co pół godziny.

Gdy weszło słońce, zobaczyliśmy przy gościńcu pierwsze ślady nieprzyjaciela; resztki słomy, wytlone ogniska, budynki rozebrane na opał. Następnie coraz częściej zaczęliśmy spotykać uciekających: szlachtę z rodzinami, duchownych rozmaitych wyznań, w końcu — chłopów i Cyganów. Na wszystkich twarzach malowała się trwoga; prawie każdy coś wykrzykiwał po węgiersku, wskazując rękoma za siebie.

Była blisko siódma, kiedy w stronie południowo–zachodniej huknął strzał armatni. Po szeregach przeleciał szmer:

— Oho! zaczyna się…

— Nie, to sygnał…

Padły znowu dwa strzały i znowu dwa. Jadący przed nami szwadron zatrzymał się; dwie armaty i dwa jaszczyki galopem popędziły naprzód, kilku jezdnych pocwałowało na najbliższe wzgórza. Stanęliśmy — i przez chwilę zaległa taka cisza, że słychać było tętent siwej klaczy dopędzającego nas adiutanta. Przeleciała mimo, do huzarów, dysząc i prawie dotykając brzuchem ziemi.

Tym razem odezwało się bliżej i dalej kilkanaście armat; każdy strzał można było odróżnić.

— Macają dystans! — odezwał się stary nasz major.

— Jest z piętnaście armat — mruknął Katz, który w podobnych chwilach stawał się rozmowniejszy. — A że my ciągniemy dwanaście, toż będzie bal!…

Major odwrócił się do nas na koniu i uśmiechnął się pod szpakowatym wąsem. Zrozumiałem, co to znaczy, usłyszawszy całą gamę strzałów, jakby kto zagrał na organach.

— Jest więcej niż dwadzieścia — rzekłem do Katza.

— Osły!… — zaśmiał się kapitan i podciął swego konia.

Staliśmy na wzniesionym miejscu, skąd widać było idącą za nami brygadę. Zaznaczał ją rudy obłok kurzu, ciągnący się wzdłuż gościńca ze dwie albo i trzy wiorsty.

— Straszna masa wojsk! — szepnąłem. — Gdzie się to pomieści!…

Odezwały się trąbki i nasz batalion rozłamał się na cztery kompanie uszykowane kolumnami obok siebie. Pierwsze plutony wysunęły się naprzód, my zostaliśmy w tyle. Odwróciłem głowę i zobaczyłem, że od głównego korpusu oddzieliły się jeszcze dwa bataliony; zeszły z gościńca i biegły pędem przez pola, jeden na prawo od nas, drugi na lewo. W mały kwadrans zrównały się z nami, przez drugi kwadrans wypoczęły i — ruszyliśmy trzema batalionami naprzód, noga za nogą.

Tymczasem kanonada wzmogła się tak, że było słychać po dwa i po trzy strzały wybuchające jednocześnie. Co gorsze, spoza nich rozlegał się jakiś stłumiony odgłos, podobny do ciągłego grzmotu.

— Ile armat, kamracie? — spytałem po niemiecku idącego za mną podoficera.

— Chyba ze sto — odparł kręcąc głową. — Ale — dodał — porządnie prowadzą interes, bo odezwały się wszystkie razem.

Zepchnięto nas z gościńca, którym w kilka minut później przejechały wolnym kłusem dwa szwadrony huzarów i cztery armaty z należącymi do nich jaszczykami. Idący ze mną w szeregu poczęli żegnać się: „W imię Ojca i Syna…” — Ten i ów popił z manierki.

Na lewo od nas huk wzmagał się: pojedynczych strzałów już nie można było odróżnić. Nagle krzyknięto w przednich szeregach:

— Piechota!… piechota!…

Machinalnie schwyciłem karabin na tuj myśląc, że pokazali się Austriacy. Ale przed nami oprócz wzgórza i rzadkich krzaków nie było nic. Natomiast na tle grzmotu armat, który prawie przestał nas interesować, usłyszałem jakiś trzask podobny do rzęsistego deszczu, tylko o wiele potężniejszy.

— Bitwa!… — zawołał ktoś na froncie przeciągłym głosem.

Uczułem, że mi na chwilę serce bić przestało, nie ze strachu, ale jakby w odpowiedzi na ten wyraz, który od dzieciństwa robił na mnie dziwne wrażenie.

W szeregach pomimo marszu zrobił się ruch. Częstowano się winem, oglądano broń, mówiono, że najdalej za pół godziny wejdziemy w ogień, a nade wszystko — w grubiański sposób żartowano z Austriaków, którym nie wiodło się w tych czasach. Ktoś zaczął gwizdać, inny nucił półgłosem; stopniała nawet sztywna powaga oficerów zamieniając się w koleżeńską zażyłość. Trzeba było dopiero komendy: „Baczność i cisza!…”, ażeby nas uspokoić.

Umilkliśmy i wyrównały się nieco pogięte szeregi. Niebo było czyste, ledwie tu i ówdzie bielił się nieruchomy obłok; na krzakach, które mijaliśmy, nie poruszał się żaden listek; nad polem, zarośniętym młodą trawą, nie odzywał się wystraszony skowronek. Słychać było tylko ciężkie stąpanie batalionu, szybki oddech ludzi, czasem szczęk uderzonych o siebie karabinów albo donośny głos majora, który jadąc przodem, odzywał się do oficerów. A tam, na lewo, wściekały się stada armat i lał deszcz karabinowych strzałów. Kto takiej burzy przy jasnym niebie nie słyszał, bracie Katz, ten nie zna się na muzyce!… Pamiętasz, jak nam wówczas dziwnie było na sercu?… Nie strach, ale tak coś jakby żal i ciekawość…

Skrzydłowe bataliony oddalały się od nas coraz bardziej; wreszcie prawy zniknął za wzgórzami, a lewy o paręset sążni od nas dał nurka w szeroki parów i tylko kiedy niekiedy błysnęła fala jego bagnetów. Podzieli się gdzieś huzarzy i armaty, i ciągnąca z tyłu rezerwa, i został sam nasz batalion, schodzący z jednego wzgórza, ażeby wejść na drugie, jeszcze wyższe. Tylko od czasu do czasu z frontu, od tyłu albo z boków przyleciał jakiś jeździec z kartką albo z ustnym poleceniem od majora. Prawdziwy cud, że od tylu poleceń nie zamąciło mu się we łbie!

Nareszcie, już była blisko dziewiąta, weszliśmy na ostatnią wyniosłość porosłą gęstymi krzakami. Nowa komenda; plutony idące jeden za drugim poczęły stawać obok siebie. Gdy zaś dosięgliśmy szczytu wzgórza, kazano nam pochylić się i zniżyć broń, a w końcu przyklęknąć. Wtedy (pamiętasz, Katz?) Kratochwil, który klęczał przed nami, wetknął głowę między dwie młode sosenki i szepnął:

— Patrzajcie no!…

Od stóp wzgórza, na południe, aż gdzieś do krawędzi horyzontu, ciągnęła się równina, a na niej jakby rzeka białego dymu, szeroka na kilkaset kroków, długa — czy ja wiem — może na milę drogi.

— Tyralierzy!… — rzekł stary podoficer.

Po obu stronach tej dziwnej wody widać było kilka czarnych i kilkanaście białych chmur, kotłujących się przy ziemi.

— To baterie, a tam płoną wsie… — objaśniał podoficer.

Wpatrzywszy się zaś lepiej, można było dojrzeć gdzieniegdzie, również po obu stronach długiej smugi dymu, prostokątne plamy: ciemne po lewej, białe po prawej. Wyglądały one jak wielkie jeże z połyskującymi kolcami.

— To nasze pułki, a to austriackie… — mówił podoficer. — No, no!… — dodał — i sam sztab lepiej nie widzi…

Z tej długiej rzeki dymu dolatywało nas nieustanne trzeszczenie karabinowych strzałów, a w tamtych białych chmurach szalała burza armat.

— Phy! — odezwałeś się wtedy, Katz — i to ma być bitwa?… Miałem się też czego bać…

— Zaczekaj no — mruknął podoficer.

— Przygotuj broń!… — rozległo się po szeregach.

Klęcząc zaczęliśmy wydobywać i odgryzać patrony. Rozległo się szczękanie stalowych stempli i trzask odciąganych kurków… Podsypaliśmy proch na panewki i znowu cisza.

Naprzeciw nas, może o wiorstę, były dwa pagórki, a między nimi gościniec. Spostrzegłem, że na jego żółtym tle ukazują się jakieś białe znaki, które wkrótce utworzyły białą linię, a potem białą plamę. Jednocześnie z parowu leżącego o kilkaset kroków na lewo od nas wyszli granatowi żołnierze, którzy niebawem sformowali się w granatową kolumnę. W tej chwili na prawo od nas huknął strzał armatni i nad białym oddziałem austriackim ukazał się siwy obłoczek dymu. Parę minut pauzy i znowu strzał, i znowu nad Austriakami obłoczek. Pół minuty — znowu strzał i znowu obłoczek…

— Herr Gott! — Panie Boże! — zawołał stary podoficer — jak nasi strzelają… Bem komenderuje czy diabeł…

Od tej pory szedł z naszej strony strzał za strzałem, aż ziemia drgała, ale biała plama tam, na gościńcu, rosła wciąż. Jednocześnie na przeciwległym wzgórzu błysnął dym i w stronę naszej baterii poleciał warczący granat. Drugi dym… trzeci dym… czwarty…

— Mądre bestie! — mruknął podoficer.

— Batalion!… naprzód marsz!… — wrzasnął ogromnym głosem nasz major.

— Kompania!… naprzód marsz!… Pluton!… naprzód marsz!… — powtórzyli różnymi głosami oficerowie.

Znowu uszykowano nas inaczej. Cztery środkowe plutony zostały na tyle, cztery poszły naprzód, na prawo i na lewo. Podciągnęliśmy tornistry i wzięliśmy broń, jak się komu podobało.

— Z górki na pazurki!… — zawołałeś wtedy, Katz.

A w tej chwili granat przeleciał wysoko nad nami i pękł gdzieś w tyle z wielkim łoskotem.

Wtedy błysnęła mi szczególna myśl. Czy bitwy nie są hałaśliwymi komediami, które wojska urządzają dla narodów, nie robiąc sobie zresztą krzywdy?… To bowiem, na co patrzyłem, wyglądało wspaniale, ale nie tak znowu strasznie.

Zeszliśmy na równinę. Od naszej baterii przyleciał huzar donosząc, że jedna z armat zdemontowana. Współcześnie na lewo od nas padł granat; zarył się w ziemię, ale nie wybuchnął.

— Zaczynają nas lizać — rzekł stary podoficer.

Drugi granat pękł nad naszymi głowami i jedna z jego skorup padła Kratochwiłowi pod nogi. Pobladł, ale śmiał się.

— Oho!… ho!… — zawołano w szeregu.

W plutonach, które szły przed nami o jakieś sto kroków na lewo, zrobiło się zamieszanie; gdy zaś kolumna posunęła się dalej, zobaczyliśmy dwu ludzi: jeden leżał twarzą do ziemi, wyciągnięty jak struna, drugi siedział trzymając się rękoma za brzuch. Poczułem zapach prochowego dymu; Katz przemówił coś do mnie, alem go nie słyszał; natomiast zaszumiało mi w prawym uchu, jakby tam wpadła kropla wody.

Podoficer poszedł w prawo, my za nim. Kolumna nasza rozwinęła się we dwie długie linie. Na paręset kroków przed nami zakłębił się dym. Coś trąbiono, alem nie zrozumiał sygnału; natomiast słyszałem ostre poświsty nad głową i koło lewego ucha. O kilka kroków przede mną coś uderzyło w ziemię zasypując mi piaskiem twarz i piersi. Mój sąsiad strzelił; dwaj stojący za mną prawie na moich ramionach oparli karabiny i wypalili jeden po drugim. Ogłuszony do reszty, wypaliłem i ja… Nabiłem i znowu strzeliłem. Przed front spadł czyjś kask i karabin, ale otoczyły nas takie kłęby dymu, żem nic dalszego nie mógł dojrzeć. Widziałem tylko, że Katz, który ciągle strzelał, wygląda jak obłąkany i ma pianę w kątach ust. Szum w uszach spotęgował mi się tak, żem w końcu nic nie słyszał, ani huku karabinów, ani armat.

Nareszcie dym stał się tak gęsty i nieznośny, że za wszelką cenę chciałem wydobyć się z niego. Cofnąłem się z początku wolno, później biegiem, widząc ze zdziwieniem, że i inni robią to samo. Zamiast dwu wyciągniętych szeregów zobaczyłem kupę uciekających ludzi. „Czego oni, u diabła, uciekają?…” — myślałem przyspieszając kroku. Nie był to już bieg, ale koński galop. Zatrzymaliśmy się w połowie wzgórza i tu dopiero spostrzegliśmy, że miejsce nasze na placu zajął jakiś nowy batalion, a na szczycie wzgórza walą z armat.

— Rezerwy w ogniu!… Naprzód, łajdaki!… Świnie wam paść, psubraty!… — wołali czarni od dymu, rozbestwieni oficerowie, ustawiając nas na powrót w szeregi i płazując każdego, kto nawinął się im pod rękę.

Majora między nimi nie było.

Powoli, zmieszani w odwrocie, żołnierze znaleźli się w swoich plutonach, ściągnęli maruderowie i batalion wrócił do porządku. Ubyło jednak ze czterdziestu ludzi.

— Gdzież oni się rozbiegli? — spytałem podoficera.

— Aha, rozbiegli się — odparł zachmurzony.

Nie śmiałem pomyśleć, że zginęli.

Ze szczytu wzgórza zjechało dwu furgonistów; każdy prowadził konia objuczonego pakami. Naprzeciw nich wybiegli nasi podoficerowie i wkrótce wrócili z pakietami nabojów. Wziąłem osiem, bo tyle mi brakowało w ładownicy, i zdziwiłem się: jakim sposobem mogłem je zgubić?

— Wiesz ty — rzekł do mnie Katz — że już po jedynastej?…

— A wiesz ty, że ja nic nie słyszę? — odparłem.

— Głupiś. Przecież słyszysz, co mówię…

— Tak, ale armat nie słyszę… Owszem, słyszę — dodałem skupiwszy uwagę. Grzmot armat i łoskot karabinów zlały się w jedno ogromne warczenie, już nie ogłuszające, ale wprost ogłupiające. Ogarnęła mnie apatia.

Przed nami, może na pół wiorsty, bałwaniła się szeroka kolumna dymu, którą budzący się wiatr niekiedy rozdzierał. Wówczas na chwilę można było widzieć długi szereg nóg albo kasków, z połyskującymi obok nich bagnetami. Nad tamtą kolumną i nad naszą kolumną szumiały granaty, wymieniane pomiędzy baterią węgierską, która strzelała spoza nas, i austriacką, odzywającą się ze wzgórz przeciwległych.

Rzeka dymu, ciągnąca się przez równinę ku południowi, kłębiła się jeszcze mocniej i była bardzo pogięta. Gdzie Austriacy brali górę, zgięcie szło na lewo, gdzie Węgrzy — na prawo. W ogóle pasmo dymu wyginało się bardziej na prawo, jakby nasi już odepchnęli Austriaków. Po całej równinie słała się delikatna mgła niebieskawej barwy.

Dziwna rzecz: huk, choć silniejszy teraz, aniżeli był z początku, już nie robił na mnie wrażenia; ażeby go słyszeć, musiałem się dopiero wsłuchiwać. Tymczasem bardzo wyraźnie dochodził mnie szczęk nabijanych karabinów albo trzask kurków.

Przyleciał adiutant, zatrąbiono, oficerowie zaczęli przemawiać.

— Chłopcy! — wrzeszczał na całe gardło nasz porucznik, który niedawno uciekł z seminarium. — Zrejterowaliśmy, bo Szwabów było więcej, ale teraz zaskoczymy z boku ot tę kolumnę, widzicie?… Zaraz podeprze nas trzeci batalion i rezerwa… Niech żyją Węgry!…

— I ja chciałbym pożyć… — mruknął Kratochwil.

— Pół obrotu w prawo, marsz!…

Szliśmy tak kilka minut; potem pół obrotu w lewo i zaczęliśmy spuszczać się na równinę, usiłując dostać się na prawy bok kolumny walczącej przed nami. Okolica wciąż falista; z przodu widać przez mgłę pole zarośnięte badylami, za nim lasek.

Nagle między owymi badylami spostrzegłem kilka, a potem kilkanaście dymków, jakby w rozmaitych punktach zapalono fajki; jednocześnie zaczęły nad nami świstać kule. Pomyślałem, że tak wychwalane przez poetów świstanie kul nie jest bynajmniej poetyczne, ale raczej ordynaryjne. Czuć tam wściekłość martwego przedmiotu.

Od naszej kolumny oderwał się sznur tyralierów i pobiegł ku badylom. My maszerowaliśmy wciąż, jakby kule przelatujące z ukosa nie do nas adresowano.

W tej chwili stary podoficer, który szedł na prawym skrzydle gwiżdżąc Rakoczego, wypuścił karabin, rozstawił ręce i zatoczył się jak pijany. Przez mgnienie oka widziałem jego twarz: miał z lewej strony rozdarty daszek kaska i czerwoną plamkę na czole. Szliśmy wciąż; na prawym skrzydle znalazł się inny podoficer, młody blondynek.

Już zrównaliśmy się z walczącą kolumną i widzieliśmy pustą przestrzeń między dymem naszej i austriackiej piechoty, kiedy spoza niej wynurzył się długi szereg białych mundurów. Szereg podnosił się i zniżał co sekundę, a jego nogi migały raz po razu, jak na paradzie. Stanął. Nad nim błysnęła taśma stali, pochyliła się i — zobaczyłem ze sto wycelowanych do nas karabinów, lśniących jak igły w papierku. Potem zadymiło się, zgrzytnęło jak łańcuch po żelaznej sztabie, a nad nami i około nas przeleciał wicher pocisków.

— Stój!… Pal!…

Wystrzeliłem co rychlej, pragnąc zasłonić się chociaż dymem. Pomimo huku usłyszałem za sobą niby uderzenie kijem w człowieka; ktoś z tyłu padł zawadzając o mój tornister. Opanował mnie gniew i desperacja; czułem, że zginę, jeżeli nie zabiję niewidzialnego wroga. Nabijałem broń i strzelałem bez pamięci, trochę zniżając karabin i myśląc z dziką satysfakcją, że moje kule nie pójdą górą. Nie patrzyłem na bok ani pod nogi; bałem się zobaczyć leżącego człowieka.

Wtem stało się coś nieoczekiwanego. W pobliżu nas zatrzeszczały bębny i rozległy się przeraźliwe piszczałki fajfrów. Toż samo za nami. Ktoś krzyknął: „Naprzód!” i — nie wiem, z ilu piersi wybuchnął krzyk podobny do jęku albo do wycia. Kolumna poruszyła się z wolna, prędzej, biegiem… Strzały prawie ucichły i odzywały się tylko pojedynczo… Z impetem uderzyłem o coś piersiami, pchano się na mnie ze wszystkich stron, pchałem się i ja…

— Kłuj Szwaba!… — krzyczał nieludzkim głosem Katz, rwąc się naprzód. A że nie mógł wydobyć się z ciżby, więc podniósł karabin i walił kolbą w tornistry stojących przed nami kolegów.

Nareszcie zrobiło się tak ciasno, że zaczęła mi się giąć klatka piersiowa i uczułem brak tchu. Uniesiono mnie do góry, opuszczono, a wtedy poznałem, że nie stoję na ziemi, ale na człowieku, który jeszcze pochwycił mnie za nogę. W tej chwili wrzeszczący tłum posunął się naprzód, a ja upadłem. Lewa ręka poślizgnęła mi się we krwi.

Obok mnie leżał przewrócony na bok oficer austriacki, człowiek młody, o bardzo szlachetnych rysach. Spojrzał na mnie ciemnymi oczyma z nieopisanym smutkiem i wyszeptał chrapliwym głosem:

— Nie trzeba deptać… Niemcy są też ludźmi…

Wsunął rękę pod bok i jęczał żałośnie.

Pobiegłem za kolumną. Nasi byli już na wzgórzach, gdzie stały austriackie baterie. Wdrapawszy się za innymi, zobaczyłem jedną armatę przewróconą, drugą zaprzężoną i otoczoną przez naszych.

Trafiłem na szczególną scenę. Jedni z naszych chwycili za koła armaty, drudzy ściągali woźnicę z siodła; Katz przebił bagnetem konia z pierwszej pary, a kanonier austriacki chciał zwalić go w łeb wyciorem. Schwyciłem kanoniera za kołnierz i nagłym ruchem w tył przewróciłem go na ziemię. Katz i jego chciał przebić.

— Co robisz, wariacie?!… — zawołałem odbijając mu karabin.

Wtedy rozwścieczony rzucił się na mnie, ale stojący obok oficer pałaszem odtrącił mu bagnet.

— Czego się tu mieszasz?… — krzyknął Katz na oficera i — oprzytomniał.

Dwie armaty były wzięte, za resztą pognali husarzy. Daleko przed nami stali nasi pojedynczo i w gromadach, strzelając do cofających się Austriaków. Kiedy niekiedy jakaś zbłąkana kula nieprzyjacielska świsnęła nad nami albo zaryła się w ziemię wydmuchując obłoczek kurzu. Trębacze zwoływali do szeregów.

Około czwartej po południu pułk nasz ściągnięto; było po bitwie. Tylko na zachodniej krawędzi horyzontu jeszcze odzywały się pojedyncze strzały lekkiej artylerii, jak odgłosy burzy, która już przeszła.

W godzinę później na rozległym placu boju w różnych punktach zagrały pułkowe orkiestry. Przyleciał do nas adiutant z powinszowaniem. Trębacze i dobosze uderzyli sygnał: do modlitwy. Zdjęliśmy kaski, chorążowie podnieśli sztandary i cała armia, z bronią do nogi, dziękowała węgierskiemu Bogu za zwycięstwo.

Stopniowo dym opadł. Gdzie oko sięgło, widzieliśmy w rozmaitych miejscach jakby skrawki białego i granatowego papieru, bez ładu porozrzucane na zdeptanej trawie. W polu kręciło się kilkanaście furmanek, a jacyś ludzie składali na nich niektóre z owych skrawków. Reszta została.

— Mieli się też po co rodzić!… — westchnął oparty na karabinie Katz, którego znowu opanowała melancholia.

Było to bodaj czy nie ostatnie nasze zwycięstwo. Od tej chwili sztandary z trzema rzekami, częściej chodziły przed nieprzyjacielem aniżeli za nieprzyjacielem, dopóki wreszcie pod Vilagos nie opadły z drzewców jak liście na jesieni.

 

Polsko-węgierscy dezerterzy

Nie miałem pojęcia, że ten dość kultowy film, na który natknąłem się ostatnio przypadkowo, to zapewne największa polsko-węgierska koprodukcja. I nie mam tu na myśli tylko faktu, że wystąpiło w nim wielu polskich i węgierskich aktorów (Marek Kondrat, Róbert Kóltai, Wojciech Pokora, Zoltán Bezerédy, Zbigniew Zapasiewicz, itd.), że był wyprodukowany wspólnie przez zespoły filmowe polski Zodiak i węgierską Hunnię ale przede wszystkim to, że, w przeciwieństwie do innych polsko-węgierskich koprodukcji koncentrujących się na jednym tylko z tych dwóch krajów, ten opowiada o czasie kiedy Polacy, nawet jeśli nie wszyscy, i Węgrzy żyli w jednym państwie – i służyli w jednej armii.

Komedia C.K. dezerterzy ten szczególny kawałek wspólnej historii opowiada w swoisty, szwejkowski sposób. Mamy końcówkę pierwszej wojny światowej i nikt w garnizonie w Sátoraljaújhely, poza nowoprzybyłym dowódcą kompanii, nie ma ochoty walczyć za kaisera i za monarchię. Tym bardziej, że żołnierze w większości pochodzą z innych nich konstytutywne narody państwa: Austriaków – Niemców czy Węgrów.

Międzynarodowa grupka żołnierzy planuje operację Pierzyna czyli dezercję, a w międzyczasie „rządzi” kompanią. Robi to w sposób przypominający skrzyżowanie bandy szkolnych urwisów z więzienną grypserą. Nadgorliwych przełożonych wykańczają trochę tak jak się wykańcza nieznośnego nauczyciela. Wszystko co ich kręci to możliwość napicia się – i złożenia wizyty w burdelu. Szwejkowską atmosferę potengują niektóre dialogi, jak choćby ten, w którym główny bohater Kaniowski wyjaśnia oficerowi za co dostał karę: w latrynie tłumaczył komuś, że oficerowie piją tyle kawy by ich kupy miały połysk „a nasze kupy stawały przed nimi na baczność”.

Udana ucieczka z koszar granych przez twierdzę w Modlinie prowadzi przez szereg miejscowości między innymi Budapeszt. Po drodze libacje, panienki i spotkania z innymi, niekiedy nadzwyczaj pomysłowymi, dezerterami. Ekipa uciekinierów zostaje jednak schwytana i stoi już przed sądem wojennym kiedy przychodzi wiadomość, że cesarz abdykował. Następuje chaos, wszyscy się rozbiegają, można wracać do domu.

Kończąca scena jest jakby doklejona na siłę z zupełnie innego filmu. Nad biegnącymi żołnierzami pojawiają się mianowicie flagi, w większości polskie ale jest i węgierska. Przetarłem oczy. A potem jeszcze raz. Czyż ci szwejkowie marzący o flaszce i panience, nieprzejawiającyc żadnego szacunku do przepisów, państwa i władzy mieliby okazać się o tak, nagle, patriotami jakiś innych krajów tylko dlatego, że wreszcie można? Za obce nie chcą walczyć ale za swoje tak? Nie bardzo jestem w stanie sobie to wyobrazić.

CKDezerterzy

Węgierska flaga z lewej, polska z prawej

Ponadto gdzie w takim razie są przedstawiciele innych nacji, Czesi, Słowacy, Rusini, …? Czy oni też biegną za polskimi i węgierskimi flagami czy też może woleliby wznieść swoje – przeciwko Polakom i Węgrom? Szwejkowski pacyfizm miał potencjał łączący, nacjonalizmy już nie.

Dotąd nie słyszałem nigdy o wybuchach radości Węgrów z upadku monarchii – dla nich było to jednak ich państwo, które przyniosło im złoty okres. Oj, chyba ktoś niedocenił różnic w historii między Polakami a Węgrami. Ale film i tak warto zobaczyć.

Polacy a powstanie węgierskie 1956 roku

Wiedziałem zawsze o paralelach pomiędzy wydarzeniami w Polsce i na Węgrzech w 1956 ale niedawno dzięki linkom przesłanym mi w komentarzu przez Arryego (dzienx!) miałem okazję więcej poczytać sobie na ten temat, dzielę się tym czego się dowiedziałem.

Wydarzenia węgierskie i polskie wpływały na siebie wzajemnie. W obu krajach wspólne były dążenia: skończyć ze stalinizmen, odzyskać niezależność.

W przypadku Polski krwawy charakter wypadków węgierskich studził nastroje i pozwolił na konsolidację władzy Gomułki. Ten niemal bezpośrednio z więzienia trafił na szczyt władzy w rozgorączkowanym kraju i przy nieufnej postawie władz radzieckich. Przez pierwsze miesiące od przejęcia pozycji pierwszego sekretarza partii balansował tak by jednocześnie uspokoić rewolucyjne nastroje a zarazem wzbudzić zaufanie w ZSRR.

Powstanie na Węgrzech z jednej strony utrudniało mu to gdyż przez jakiś czas wydawało się, że taki zryw może się udać co prowadziło do radykalizacji nastrojów społecznych, w pierwszym rzędzie do żądań wycofania wojska radzieckich z kraju, z drugiej jednak, po drugiej interwencji radzieckiej, ułatwiało mu tonowanie nastrojów poprzez wskazywanie do czego doprowadzić może być radykalna polityka.

Wtedy zaczął używać wyrażenia “racja stanu” odwołując się do innego niż w przypadku Węgier położenia geopolitycznego kraju (dla ZSRR konieczne było utrzymanie prowadzących przez Polskę linii zaopatrzenia dla oddziałów stacjonujących w NRD) a także do konieczności sojuszu z ZSRR jako jedynej rękojmii polskich granic na zachodzie. Pojawiło się też hasło “polskiej drogi do socjalizmu” czyli utrzymywanie dystansu do modelu radzieckiego.

Dla Węgier polska odwilż i przekazanie władzy przez Ochaba Gomułce stanowiła inspirację dla sformułowania pierwotnych żądań i organizacji pierwszych demonstracji. Po wypadkach poznańskich w czerwcu 1956 roku polskie władze zaczęły poluźniać śrubę, czego kolejnym etapem była instalacja Gomułki, wcześniej uwięzionego za “odchylenie prawicowo-narodowe” na stołku pierwszego sekretarza. W tym czasie na Węgrzech szalał stalinista Ernő Gerő. Zastąpił przywróconego uprzednio na krótko do władzy Imre Nagya, z którym, podobnie jak w przypadku Gomułki, łączono nadzieje na odwilż. Hasłem pierwszej demonstracji w Budapeszcie było poparcie dla zmian w Polsce: „Idąc za polskim przykładem, podążajmy węgierskim śladem!” („Lengyelország példát mutat, kövessük a magyar utat!”). Koło Petőfiego, jeden z głównych ośrodków fermentu rewolucyjnego, nazywano “ideologicznym Poznaniem”.

Związek pomiędzy sytuacją w dwóch krajach doceniono i w ZSRR, Chruszczow traktował oba kraje łącznie.

Wydarzenia na Węgrzech wkrótce przybrały dramatyczny charakter: do demonstrantów strzelała lokalna ubecja a Gerő poprosił wojska radzieckie o interwencję.

W Polsce wówczas w trakcie nieustających demonstracji zaczęły się pojawiać węgierskie flagi, między innymi podczas wielkiego wiecu na placu Defilad. Flagi te wywieszano w wielu miejscach publicznych, zaciągano przed nimi warty honorowe.

W Olsztynie podczas demonstracji przemianowano plac Armii Czerwonej na Plac Powstańców Węgierskich. Później, na drodze kompromisu, nazwę zmieniono na Plan Józefa Bema, Armia Czerwona już nie wróciła.

W hucie aluminium w Skawinie obalono pomnik Stalina, który potem wleczono po ziemi.

Zaczęto oddawać krew dla Węgrów. Ilość chętnych do oddania krwi była bezprecedensowa i stacje krwiodawstwa nie były w stanie obsłużyć wszystkich. Krew oddawali również członkowie partii, w kwestii węgierskiej nie było podziałów. W sumie posłano 795 litrów krwi. Do wyjazdu na Węgry zgłaszał się personel medyczny.

Rozpoczęły się zbiórki pieniędzy na zakup środków opatrunkowych. Prowadzono je w zakładach pracy a także na ulicach. Na Węgry posyłano również odzież.

Przed warszawską Akademią Sztuk Pięknych studenci sprzedawali grafiki — między innymi wykonany przez Franciszka Starowieyskiego rysunek gołębia ze łzą w oku, który stał się w Polsce symbolem „węgierskiej tragedii” — a uzyskany dochód przeznaczyli na pomoc dla Węgrów.

Franciszek Starowieyski: Gołąb ze łzą

Osoby, które pojechały na Węgry z darami relacjonowały, że tamtejsi studenci domagali się by oddziały radzieckie zostały zmienione przez polskie jako bardziej wiarygodne.

Autobus z transportem sanitarnym – to mógł być transport z Polski, źródło: fortepan

Studiujący na Węgrzech polscy studenci aktywnie włączyli się w wydarzenia. Kiedy odwołano ich do kraju dwie studentki nie podporządkowały się tej decyzji, polski ambasador, Adam Willman, który sympatyzował z Węgrami, nie wyciągnął z tego żadnych konsekwencji.

W mediach niemal bez ograniczeń relacjonowano wydarzenia. Na Węgrzech pracowało wówczas polskich dwudziestu korespondentów, owocem pracy Wiktora Woroszylskiego był wydany później Dziennik węgierski. Cenzura osłabła w tym okresie ale zarazem wielu działaczy partyjnych wyrażało sympatię wobec wydarzeń węgierskich oraz Imre Nagya. Sam Komitet Centralny wydał deklarację 29 października (czyli po pierwszej ale jeszcze przed drugą interwencją), w której czytamy:

Znamy program Rządu Jedności Narodowej Węgier, program demokracji socjalistycznej, poprawy bytu, tworzenia rad robotniczych, pełnej suwerenności narodowej, wycofania wojsk radzieckich z Węgier i oparcia przyjaźni ze Związkiem Radzieckim na leninowskich zasadach równości. Dalecy jesteśmy od wtrącania się w Wasze sprawy wewnętrzne. Sądzimy jednak, że program ten odpowiada interesom narodu węgierskiego i całego obozu pokoju. (…) Myślimy, że program Rządu Jedności Narodowej Węgier odrzucić mogą tylko ci, którzy by chcieli zawrócić Węgry z drogi socjalizmu. (…) Wy i my jesteśmy po tej samej stronie, po stronie wolności i socjalizmu”

Po drugiej interwencji jednak podczas głosowania na potępiającą ją rezolucją w ONZ ambasador polski zagłosował, tak jak wszystkie inne kraje bloku, przeciwko jej co spotkało się z oburzeniem w kraju.

W tym czasie kontynuowano wydawanie apeli, deklaracji oraz przeprowadzanie zbiórek pieniężnych. W Tarnowie powstało wówczas działające do dziś Towarzystwo Przyjaciół Węgrów. Dla węgierskich dzieci organizowano wypoczynek w Polsce.

Dziesiątego grudnia w Szczecinie rozpoczęły się dwudniowe zamieszki rozpoczęte przez demonstrację poparcia dla Węgier (hasła “Szczecin-Poznań” i “Polska-Węgry”). Zniszczono wówczas konsulat radziecki.

Nastroje uspokajały się wraz z gomułkowską konsolidacją oraz zakończeniem walk na Węgrzech. Wydanie Nagya władzom po opuszczeniu przez niego ambasady jugosłowiańskiej wywołało jednak powszechne oburzenie, także wśród członków partii

Podobna fala oburzenie przetoczyła się po egzekucji Nagya w 1958. Gomułka, który niedługo wcześniej odwiedził Węgrzy, był wściekły bo uprzednio władze węgierskie obiecały mu, że nie będzie wyroku śmierci. Były to jednak prywatne emocje ponieważ niedługo w przemówieniu w Gdańsku przyjął kádárowską tezę o kontrrewolucji.

Mimo tego w Polsce, pomimo licznych prób ambasady węgierskiej, nigdy nie pokazano wystawy przedstawiającej właśnie “kontrrewolucję”. Wyrażano nieustające zastrzeżenia wobec jej różnych aspektów. Na przykład stronie polskiej nie przypadła do gustu umieszczona tam fotografia chłopca z bronią bo, argumentowano, w Polsce takie zdjęcie raczej kojarzy się z bohaterskimi czynami z powstania warszawskiego niż z kontrrewolucją.

Później o powstaniu nie mówiono już wiele.

***

Głębiej zainteresowanym polecam dwa źródła:

Janusz Karwat, János Tischler: 1956 Poznań, Budapeszt Media Rodzina, Poznań, 2006, link

János Tischler: „Lengyelek a magyaroknak” Beszélő 2007. november, Évfolyam 12, Szám 11, link

Polska, lato 1939, Filandia

Kolejna perełka z fortepanu: seria zdjęć Károlya Ofnera z Polski wykonana latem 1939, tuż przed wybuchem wojny.

Ofner był inżynierem w zakładach farmaceutycznych Richtera (istnieją do dziś). W lecie 1939 roku wysłany został do przedstawicielstwa firmy w Warszawie, po drodze, jak pasjonat amator-fotograf (w fortepanie jest dużo innych jego zdjęć), fotografował. Poniżej zamieszczam wybór z tych zdjęć (Kraków i Zakopane), całość dostępna pod tym linkiem.

Całość ma nastrój jak z Filandii Świetlików, na razie lato, jakiego jeszcze nigdy nie było, zaraz jednak się to skończy. Najmocniej odczuwa się to oglądając zdjęcia z krakowskiego Kazimierza: zdecydowana większość ludzi na nich parę lat później już nie żyła zamordowana w pobliskich obozach.

Z tymi zdjęciami łączy się zresztą współczesna historia, o której dowiedziałem się z artykułu w 444.hu [HU].

Kiedy do fortepanu trafił zbiór Ofnera pojawił się pomysł by, wspólnie z Węgierskim Archiwum Żydowskim (Ofner był żydem), dzięki któremu zbiór trafił do fortepanu oraz Instytutem Węgierskim w Warszawie zorganizować wystawę fotografii z Kazimierza. Początkowo Instytut Węgierski wykazywał wielkie zainteresowanie pomysłem. Okazało się, że przedstawicielem Richtera w Warszawie był Emil Révai, którego z powodu pochodzenia żydowskiego zamordowało później Gestapo. Krakowskie fotografie więc połączone z jedynym warszawskim zdjęciem Ofnera przedstawiającym właśnie Révai doskonale łączyłyby się tematycznie.
Jednak Instytut Balassiego jako ciało nadzorcze Instytutu Węgierskiego nie poparł projektu. Nieformalne dał do zrozumienia, że nieszczęśliwym byłoby przedstawiać problematykę Holokaustu poprzez postać Révaia, który był bratem późniejszego stalinowskiego polityka od kultury, Józsefa Révaia.

Nieco mnie takie wybredne podejście to zdumiało. Napisałem do Instytutu Węgierskiego w Warszawie z prośbą o komentarz do tego artykułu. Odpisali mi szybko i uprzejmie ale wymijająco. “Nie od nas to zależało” – to od kogo? – “Raczej o tym nie mówmy” tak można streścić naszą wymianę.

Tak więc skoro tej wystawy nie dało się/nie da rady zobaczyć w Instytucie zapraszam tutaj – a także na fortepan.

Zaczynamy od Kazimierza

Kazimierz, ulica Krakowska, źródło fortepan

Kazimierz, źródło fortepan

Kazimierz, źródło fortepan

Kazimierz, źródło fortepan

Kazimierz, ulica Szeroka, źródło fortepan

Kazimierz, źródło fortepan


Kazimierz, ulica Józefa, źródło fortepan

Inna część Krakowa

Brama Floriańska, źródło fortepan

Jest też parę zdjęć z Tatr

Dolna stacja kolejki na Kasprowy, źródło fortepan



Skocznia, źródło fortepan



Gubałówka, źródło fortepan

Gubałówka, początek kolejki, źródło fortepan

Krupówki, źródło fortepan

Krupówki, źródło fortepan

plakat filmowy, zdaje się, też na Krupówkach, źródło fortepan

Niedźwiedź, gdzie – nie wiem, źródło fortepan

Żołnierze, źródło fortepan

Kasprowy, źródło fortepan

Bonus: ciekawostka polsko-węgierska ze Lwowa

Lwów, źródło fortepan

A na koniec sam Emil Révai w towarzystwie trzech innych kobiet i dziecka.



Warszawa zapewne, źródło fortepan

nieznane zdjęcia polskich uchodźców z 1939 roku

Niedawno odkryłem w fortepan.hu (o tym co to jest fortepan pisałem tu) szereg zdjęć polskich uchodźców z 1939 roku zaraz po przekroczeniu granicy polsko-węgierskiej, których, jak się wydaje, dotąd nigdzie nie publikowano. Tak więc po raz pierwszy mają one swoich widzów na tym blogu.

Zamieszczam tu większość z nich, całość do obejrzenia na fortepanie, jako słowo kluczowe (kulcsszó) trzeba wpisać „lengyel katona”. Dwa ostatnie nie mają tego tagu ale moim zdaniem też przedstawiają uchodźców. Warto pogmerać wśród zdjęć ich autora, Pála Berkó, wśród nich może być więcej mniej oczywistych zdjęć łączących się z tym tematem.

Autor: Tivadar Lissák, źródło: fortepan.hu

Autor: Pál Berkó, źródło fortepan.hu

Autor: Pál Berkó, źródło fortepan.hu


Autor: Pál Berkó, źródło fortepan.hu



Autor: Pál Berkó, źródło fortepan.hu

Autor: Pál Berkó, źródło fortepan.hu



Autor: Pál Berkó, źródło fortepan.hu



Autor: Pál Berkó, źródło fortepan.hu

Autor: Pál Berkó, źródło fortepan.hu

Autor: Pál Berkó, źródło fortepan.hu



Autor: Pál Berkó, źródło fortepan.hu

Autor: Pál Berkó, źródło fortepan.hu

Autor: Pál Berkó, źródło fortepan.hu

Autor: Pál Berkó, źródło fortepan.hu

Autor: Pál Berkó, źródło fortepan.hu

Kösz Berkó Pál, kösz Lissák Tivadar, kösz fortepan!

Węgrzy wobec Powstania Warszawskiego

Od dawna uważam, że w skomplikowanej węgierskiej historii XX wieku jasnym punktem, z którym Węgrzy mogą się z dumą, jest ich stosunek do Polaków. Mam tu na myśli zarówno pomoc wojskową w 1920 roku jak i przyjęcie polskich uchodźców w 1939 roku no i zachowanie węgierskiego wojska zgrupowanego wokół Warszawy podczas powstania. Węgrzy mało wiedzą o tych faktach a szkoda wielka bo mogłyby im dać one szansę na narrację historyczną opartą na pozytywnych akcentach, co na pewno by się tu przydało.

wegrzywobecPW

Na ostatni z wymienionych tematów przeczytałem sobie właśnie niedawno wydaną monografię Marii Zimy pod tytułem Węgrzy wobec Powstania Warszawskiego. Z książki tej bardzo się ucieszyłem, czegoś takiego nam było potrzeba. Zawiera ona systematyczny, udokumentowany przegląd faktów związanych z ówczesnymi wydarzeniami oraz ich tłem.

Książka przedstawia najpierw jednostki węgierskie stacjonujące wokół Warszawy. Dalej, co jest chyba najciekawsze, omawia pertraktacje dotyczące pomocy Węgrów powstańcom. Choć miały one niewielkie możliwości powodzenia ze względu na ograniczone szanse na militarny i polityczny sukces połączonych sił polsko-węgierskich autorka uważa, że strona polska wielokrotnie nie dość poważnie podchodziła do negocjacji, które w początkowej fazie powstania, zanim beznadziejność walki stała się oczywista (bardziej dla Węgrów niż dla Polaków), miały większy potencjał na jakieś porozumienie.

Mimo braku porozumienia na najwyższym szczebłu dochodziło do regularnej współpracy na poziomie  lokalnym. Węgrzy przekazywali broń – w pewnym momencie mowa była nawet o artylerii, pomogali rannym, przepuszczali powstańców i partyzantów, ostrzegali przed wymierzonymi przeciwko nim akcjom Niemców oraz pomagali ludności cywilnej. Dochodziło również do dezercji żołnierzy węgierskich, którzy przyłączali się do powstańców czy też oddziałów partyzanckich. Co ciekawe, te zachowania nie odbywały się na rozkaz ale spontanicznie, na wszystkich poziomach żołnierze podkreślali swoje przyjazne uczucia wobec Polaków, włączając w to niewykonanie niemieckiego rozkazu ostrzału arteleryjskiego Warszawy: Nie jesteśmy z Polską w stanie wojny, miał powiedzieć niemieckiemu generałowi węgierski dowódca.

Węgrów wkrótce wycofano z pozycji wokół Warszawy i wysłano do kraju. Z jednej strony Horthy pragnął mieć te oddziały u siebie wobec zbliżającej się ofensywy radzieckiej, z drugiej Niemcy uznali Węgrów na kompletnie nieprzydatnych dla działań przeciwko Polakom.

Jak to bywa, książka ma jednak pewne usterki. Największym brakiem dla mnie jest to, że tekst często przechodzi w wyliczankę faktów opatrzonych przypisami, sam chętnie przeczytałbym nieco szerszą historyczną narrację, ale może tak to już jest z monografiami i trzeba się z tym pogodzić.

Pozostałe rzeczy to drobiazgi. Na stronie 7 pisze autorka o żołnierzach węgierskich wcielonych do niemieckiej armii: ma na myśli chyba udział węgierskiego wojska po stronie niemieckiej, co jest czymś innym. Na stronie 11 pojawia się wzmianka o zniszczeniach wojennych na Węgrzech w kontekście roku 1940, wtedy jednak chyba jeszcze żadnych zniszczeń wojennych tu nie było. Cytaty po niemiecku (np. strona 51) i po węgiersku (59) nie są przetłumaczone na polski a przecież nie wszyscy czytelnicy znają te języki. Nie jestem pewien czy pomocne dla zrozumienia przez czytelnika polskiego jest użycie węgierskiej nazwy Koszyc (Kassa) na stronie 18 mimo, że wówczas to miasto znajdowało się na terenie Węgier.

W sumie jednak, jak wspomniałem, książka bardzo jest potrzebna i świetnie, że się ukazała. Autorce gratuluję, czekamy na wydanie węgierskie!

PS Niedawno przypadkowo natknąłem się na e-mail od autorki, w którym pisała do mnie w związku z wcześniejszym wpisem na temat węgierskiego grobu w Konstancinie. Nie pamiętam co odpisałem, mam nadzieję, że pomogłem i w ten sposób mam swój maleńki ale jednak udział w powstaniu tej książki.