Odbył się właśnie tutaj finał WOŚP-u – po raz piąty w Budapeszcie, a tak w ogóle po raz trzydziesty trzeci – i zmienił moje postrzeganie tej akcji.
Wszyscy wiemy o chodzi w kampanii Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy chodzi: to impreza charytatywna, zbieramy pieniądze na sprzęt medyczny, zwykle dla dzieci. Czyli jasna sprawa: my dajemy coś komuś. Zrozumiałem jednak, że nie jest to do końca tak.
O tym zaraz, na razie o samym finale. Odbył się w barze Kispolszki (właściciel Imre, Węgier, użyczył na imprezę przestrzeni) w ostatnią sobotę. Rozpoczął się programem dla dzieci, w ramach którego mogły one, między innymi, wyklejać z papieru modele Malucha.


Potem nastąpiła Wojna Majonezów. Wiemy wszyscy, że naród polski jest głęboko podzielony. Antagonizm między zwolennikami PiS-u i PO to betka w porównaniu z podziałem na wyznawców zupy pomidorowej z ryżem bądź też makaronem czy też właśnie fanów majonezu Kieleckiego albo z Winiar. Ta ostatnia linia podziału stała się podstawą Wojny.
W bufecie pojawiły się dwie tace z kanapkami z pastą jajeczną, na każdej z nich kanapki wykonane z innym majonezem. Udział w Wojnie polegał na jedzeniu kanapek z ulubionym majonezem. Spustoszenie tacy z danym majonezem oznaczać miało jego zwycięstwo.

Mimo, że żadna z tac nie opustoszała do końca wojny, przewaga majonezu Kieleckiego była wyraźna, to on został ogłoszony zwycięzcą.
Wojnę umijała nam muzyka. Pani Teresa grała na akordeonie klasyczne polskie piosenki, akompaniowały jej Ania, Ela i Sara na gitarach, ze śpiewaniem było nieco gorzej. Cały czas działał bufet oraz można było kupować rzeczy wystawione w ramach sklepiku z serduszkiem.

Po wojnie nastąpiła aukcja – gwóźdź programu. Miałem przyjemność (to wyrażenie to nie kurtuazja tutaj) prowadzić ją wraz z Ewą. Lista licytowanych pozycji była jak zwykle szeroka. Były tam przedmioty – rzecz jasna, oba majonezy – książki, na przykład Norman Davies po węgiersku, wina, piwa – w tym i zestaw zaoferowany przez Kispolszki, czekoladki, domowe kiełbasy, ręcznie wykonane broszka czy też kolczyki, płyty, spinki, pierogi, ręczne robótki, filiżanka z Bolesławca, a także sesja fotograficzna, karnet na Zumbę, porady psychologiczne, przechadzka po Budapeszcie oraz kolacja z Jarkiem Bajaczykiem, dyrektorem Instytutu Polskiego. W ostatniej chwili jakiś chłopak przyniósł chlebek bananowy w formie w kształcie serca (do licytacji bez formy, poszedł za 10 000 forintów). Były też WOŚP-owe gadżety – koszulki, kalendarzyki, breloczki, itp.
Aukcja – jak zawsze zresztą – mnie zadziwiła. Odbyła się w pozytywnej atmosferze, zabawa jak rzadko mimo, że chodziło w niej o wylicytowanie przedmiotów zwykle sporo powyżej ich rynkowej wartości. Przepłacaliśmy więc bardzo wesoło. Poszły w zasadzie wszystkie pozycje, wliczając w to koszulki WOŚP-u, jedna z nich za 25 000 forintów czyli 250 złotych.

Warto wspomnieć, że poza finałem zbiórki do WOŚP-owych puszek odbyły się w stowarzyszeniu Bema, obu szkołach polskich, w Instytucie Polskim w trakcie niedawnego wernisażu Tamary Lempickiej oraz w trakcie wieczorku polskiego w Kispolszki tydzień przed finałem. W szkole przy ambasadzie przez tydzień trwał orkiestrowy kiermasz, w szkole przy samorządzie zbiórkę prowadzono przy okazji książki.
Miło, że WOŚP wsparły ambasada oraz Instytut Polski oferując przedmioty na aukcję, jak zawsze włączył się samorząd XX dzielnicy. Lexmark International Technology Hungária Kft. i Összefogás az Alapjogokért Alapítvány, a Versenyképességi Műhely – Egyetemi Tehetséggondozó Program működtetője pomogły z zaopatrzeniem bufetu i drukiem.
W sumie zebraliśmy coś ponad milion trzysta tysięcy forintów.
Wracając do mojego spostrzeżenia, że coś jest z WOŚP-em inaczej niż myślałem: trochę w trakcie finału, trochę po, trochę rozmawiając z Marzeną, główną (choć zdecydowanie nie jedyną!) sprężyną wydarzenia zrozumiałem, w sumie pewnie dość banalną rzecz, że w WOŚP-ie nie chodzi tylko o to, że my coś dajemy. WOŚP to masa pozytywnych emocji, których to my jesteśmy beneficjentami.
Jak pisałem, aukcja na przykład dała wszystkim uczestnikom masę frajdy. W trakcie wydarzenia ludzie się poznawali, nawiązały się przyjaźnie. Sam dodałem parę osób, dotąd zwykle znanych z widzenia na jakimś forum, do znajomych na facebooku. Ekipa muzyczna – pani Teresa i gitarzystki – umówiły się na wspólne muzykowanie w Bemie. Jeszcze na etapie organizacji trzy członkinie sztabu, tak na marginesie, większość ekipy organizującej to kobiety, pojechały razem do Warszawy do siedziby WOŚP-u poznać tam łudzi a przy okazji razem spędzić trochę czasu.
Jak ujęła to Marzena, nam, Polakom za granicą WOŚP pokazuje naszą siłę, buduje wspólnotę – choć jest to prawdą pewnie także dla Polaków z Polski.

Cieszę się, że mogłem się trochę dołożyć do WOŚP-owego grania, sam dużo z niego wyniosłem. Dziękuję wszystkim, którzy byli tego częścią!




















