Dzień kobiet nie ma jakiś ustalonych form obchodzenia, o ile w ogóle ktoś go obchodzi bo przecież nie dla wszystkich to święto. Tradycyjne są może kwiaty dla kobiet ale to chyba tyle. Tak więc każda inna rzecz w ten dzień to ekscytująca, pozbawiona rutyny nowość.
Taka też była degustacja win tworzonych przez trzy tokajskie winiarki czyli Sároltę Bárdos, Stéphanie Berecz i Judit Bodó. Poza własnymi winami, od lat robią też wspólne cuveé pod nazwą Trzy Gracje (Három grácia), wytrawne i słodkie, tak są dlatego często nazywane.
Degustacja, która zgromadziła piędziesięciu uczestników, miała miejsce w pięknej winiarni Bott, byłym zakładzie ceramicznym w Bodrogkeresztúr.
Stara prasa przy wejściu udekorowana kwiatamiTorba z trzema gracjami – i ich buty
Choć popróbowaliśmy dziewięciu różnych win – były wśród nich oczywiście i Trzy gracje, to jednak nie była to po prostu degustacja. Po powitalnym szampanie zaproszona aktorka Zsófia Bach w formie monodramy przedstawiła wiersze i listy znanej węgierskiej feministycznej poetki Ágnes Nemes Nagy. Judit, która jak sama powiedziała, często czyta poezję, same wybrała teksty.
Lista win, jakby kogoś ciekawiłoJudit, Stéphanie, Sarolta, czy komuś kojarzą się z czymś te kolory?
Winiarki, jak zwykle to bywa, dużo mówiły o swoich winach i swojej pracy. To trzy nieprzeciętne postaci, każda z nich otrzymała tytuł Winiarza winiarzy (może raczej w ich przypadku Winiarki winiarzy), który przyznawany jest raz do roku winiarzowi lub winiarce wyłonionym w głosowaniu w kapitule sformowanej wyłącznie przez najlepszych winiarzy w kraju. Zdobywcy tytułu mają swój kamień z wyrytym imieniem i nazwiskiem na ulicy Zrínyiego prowadzącej od bazyliki do Dunaju.
Na przykład, Stéphanie Berecz
Ale mówiły one nie tylko o sobie. Judit, która będąc gospodynią miejsca mówiła więcej niż Stéphanie i Sarolta, powiedziała też jako wyraz zrozumienia i akceptacji wobec inności wiersz młodej węgierskiej poetki Rebeki Kupihár, lesbijki. Tłumaczenia niemal godzinnego wyboru tekstów Ágnes Nagy Nemes się podejmuję, ale krótki, urokliwy wiersz Rebeki Kupihár spróbowałem przełożyć.
Március nyolc
tarka csokor illatozik a kezemben, hiszen nőnap van, és azt hiszik, hogy hozom, pedig viszem.
Ósmy marca
w ręku pachnący bukiet dziś przecież dzień kobiet myślą, że go dostałam a ja go komuś dam
Po degustacjach nastąpiła kolacja a potem swobodne rozmowy wszystkich ze wszystkimi. Przy naszym stole siedziała miła para Węgrów ze Słowacji więc mogłem się nacieszyć ich wymową, tak podobną do tego jak Polacy mówią po węgiersku.
Trzy gracje, wytrawne i słodkiePełna gracji torba z podpisami
Wieczór zamknęła wizyta w piwnicach, po których oprowadził nas mąż Judit.
***
Spaliśmy w Tarcalu. Następnego dnia syn sąsiada przyniósł goździka dla Śliwki.
Mamy tu ostatnio wysyp filmów o szkołach w roli głównej. Najpierw Bez powietrza (Elfogy a levegő), o którym pisałem kiedyś, potem głośne Wyjaśnienie wszystkiego (Magyarázat mindenre) a teraz Czarny punkt (Fekete pont). Co istotne, wszystkie filmy krytycznie przedstawiające szkołę, są niezależne (tylko piewszy z nich dostał państwowe finansowanie w ramach konkursu na pierwszy film, drugi finansował, między innymi, … słowacki fundusz filmowy a trzeci powstał w pełni dzięki prywatnym źródłom finansowania), wszystkie pokazując szkołę opowiedają o obecnym społeczeństwie.
Troszkę o dwóch ostatnich filmach. W Wyjaśnieniu wszystkiego mamy słabego ucznia, który niezdany egzamin maturalny zwala na to, że przyszedł na niego z kokardą w barwach narodowych w klapie marynarki. Takie kokardy są tradycyjnie noszone 15 marca, na rocznicę powstania 1848 roku, ostanio stały się symbolem zawłaszczonym przez prawicę. Egzaminujący go nauczyciel miał z powodu tej kokardy go szykanować i uwalić.
Uczeń robi to ze strachu przed autorytarnym ojcem, zwolennikiem Fideszu. Nauczyciel jest przedstawicielem liberalnej inteligencji. Dochodzi do ich spotkania i gorącej dyskusji, która, rzecz oczywista, nie kończy się dobrze. Sama scena jest unikalna bo w węgierskich filmach rzadko spotyka się kwestie społeczne a już tym bardziej polityczne.
Czarny punkt z kolei opowiada historię chłopca Palkó, który przenosi się wraz z mamą z Berlina do Budapesztu, gdzie trafia do przeciętnej, osiedlowej szkoły. Przychodzi z zewnątrz, jest inny bo przywykł do innej szkoły i ta jego konfrontacja z węgierską rzeczywistością umożliwia świeże spojrzenie na to, do czego pewnie wszyscy jesteśmy przywykli, pozwala na zdziwienie się tym co dobrze znamy.
Już na początku roku szkolnego siada na ziemi podczas uroczystości. Czy słabo ci? pytają podbiegający szybko dorośli. Nie, po prostu nudzę się, pada zaskakująca odpowiedź.
Dalej jest już tylko gorzej. Film pokazuje całą gamę sytuacji typowych dla świata szkoły: wkuwanie, zatraszanie, wciąganie uczniów w system opresji, zabijanie ciekawości, oziębłość a końcu przemoc werbalną ale nawet i fizyczną.
Niewinne figle i niewielkie uchybienia dyscyplinie szkolnej powodują postępowaniem dyscyplinarnym wobec Palkó, który nie wytrzymuje atmosfery szkoły i wycofuje się: przestaje mówić, chowa się przed kolegami z klasy. W końcu ucieka na drzewo, które po tym jak go stamtąd ściągną strażycy, zostanie ścięte podkreślając niemożliwość ucieczki.
Nie wszyscy nauczyciele są częścią systemu opresji. Najważniejszą z nich jest pani Juci, młoda nauczycielka, która do klasy Palkó trafia zastępując wychowawczynię, Dla niej ważne jest by zainteresować uczniów tym czego mają się uczyć, nie stosuje drylu, do którego tak chętnie uciekają się inni nauczyciele. Widzi, że Palkó ma problem próbuje mu pomóc. Ale – tak jak i on – przegrywa, system okazuje się być silniejszy.
Odnoszę wrażenie jakby na Węgrzech od czasu 1956 roku Węgrzy do publicznych protestów podchodzili ostrożnie. Brak tu znanych z Polski wielkich buntów, wybuchów sprzeciwu społecznego wydaje się być relatywnie mniej, jeśli już, to są to raczej demonstracje uliczne, strajków okupacyjnych w zasadzie nie ma. W tutejszej tradycji nie ma wydarzeń takich jak Grudzień 70 czy też Sierpień 80 .
Na tym tle wielkie wrażenie robi obrona niezależności budapeszteńskiej szkoły teatralnej (Szinház- és Filmműveszéti Egyetem w skrócie SzFE), której kulminacją był siedemdziesięciojednodniowy strajk okupacyjny. To ewenement w historii kraju, który zasługuje na uwagę. Uświadomiłem sobie to czytając książkę László Upora, w tym okresie pełniącego obowiązki rektora uczelni, pt. Majdnem lehetetlen (Niemal niemożliwe). Choć o walce tej niewielkiej uczelni słyszałem (pisałem też o niektórach związanych z nią wydarzeniach na blogu tu i tu), to jednak dopiero lektura książki pozwoliła mi zrozumieć skalę oporu.
W tym nieco długim wpisie streszczam zawartość książki bo nie sądzę by kiedyś miała być przetłumaczona na polski, niech choć w ten sposób stanie się dostępna dla zainteresowanych czytelników z Polski.
Może najpierw o co chodziło. W 2020 roku rząd zaczął wprowadził reformę, na podstawie której uniwersytety przechodzą spod ministerstwa edukacji do specjalnie w tym celu powstałych fundacji. Jako że założycieli fundacji nie da się wymienić, w ten sposób państwo tak na zawsze sposób przekazało kontrolę nad szkolnictwem wyższym w ręce bliskich rządzącemu obecnie Fideszowi ludzi. Istotną częścią procesu, po węgiersku zwanego modellváltás, była utrata autonomii uniwersyteckiej bo wiele z uprawnień senatu trafiło w ręce kuratoriów. Większość uczelni wyższych przełknęła to gładko ale nie niewielkie SzFe, którego cała społeczność zawierała wszystkiego około 500 osób.
Informacje o planowanej reformie przyjęto na SzFE wrogo, zarówno w środowisku wykładowców jak i studentów. Początkowo główną rolę w organizacji oporu odgrywała ta pierwsza grupa. Prowadziła negocjacje z ministerstwem sprawdzając na przykład czy uniwersytet sam mógłby zaproponować kandydatów do kuratorium, wydając opinie na temat planowanych aktów prawnych (niejednokrotnie dotrzymując niemożliwie krótkich terminów), publikując oświadczenia czy też listy otwarte oraz informując społeczność uniwersytecką o wydarzeniach w specjalnym Nadzwyczajnym biuletynie. Ministerstwo w międzyczasie powstrzymywało się od formalnego mianowania László Upora na rektora, mimo że senat wybrał go na to stanowisko miesiące wcześniej.
Te wydarzenia miały miejsce w pierwszej połowie 2020 roku. Był to zarazem początek covidu, co w istotny sposób wpływało na sytuację.
Mimo, że pozornie wszystko wydawało się ograniczać do biurokratycznej wymiany pism to jednak sama kwestia zaczęła coraz bardziej przyciągać uwagę społeczną, w pierwszym rzędzie studentów a także ludzi teatru i kina, którzy na wiele sposobów wyrażali swoją solidarność z uczelnią.
Do pierwszej demonstracji doszło 21 czerwca. Miała miejsce na ulicy Vas, przed uniwersytetem. Tak jak i w przypadku kolejnych akcji w przestrzeni publicznej, główną rolę odegrali tu studenci. Był to protest przeciwko ustawie wdrażającej modellváltás w odniesieniu do SzFE, nad którą głosować miał parlament.
Parlament ustawę przyjął 3 lipca. Ten akt zamknął okres prób negocjacji prowadzonych przez kierownictwo uniwersytetu. Negocjacji, dodajmy, które nie osiągnęły niczego jako że wszelkie propozycje uniwersytetu władze odrzucały z pozycji siły. Nadszedł czas na działania radykalniejsze. Tu na czoło wysunęli się studenci.
Ostatniego dnia lipca ministerstwo ogłasza skład kuratorium. Dwóch członków to menedżerowie MOL-u, węgierskiego giganta naftowego (coś jak w Polsce Orlen), pozostała trójka to prawicowi ludzie teatru. Szefem kuratorium mianowany zostaje dyrektor Teatru Narodowego, zajmujący zarazem wiele innych wpływowych stanowisk w świecie teatru, Attila Vidnyánszky.
Akt ten wywołuje wrzenie na uniwersytecie. Szereg wykładowców, w tym i pełniący uniwersyteckie funkcje, deklaruje chęć opuszczenia uniwersytetu, na zebraniu studenci uznają kuratorium za pozbawione legitymacji. Spotkania członków wspólnoty akademickiej zaczynają odbywać się coraz częściej.
Kierownictwo uniwersytetu składa rezygnację 31 sierpnia. Następnego dnia zaczyna się okupacja uniwersytetu przez studentów, która potrwa 71 dni.
Tu warto się zatrzymać na chwilkę. Przypomnijmy, że mowa jest nie wielkim zakładzie przemysłowym ale o maleńkim uniwersytecie i grupie studentów mniejszej niż 500 osób. Że nie chodzi o sprawy socjalne ale o dużo mniej namacalną dla przeciętnego człowieka autonomię uniwersytetu. Że żaden inny uniwersytet, ani wykładowcy ani studenci, w tej sprawie nie kiwnęli palcem. Że w kraju nie ma fermentu, w który swoim protestem można się wpisać. Że zdominowane przez rządzący Fidesz media będą cały czas atakować protestujących. Że jak dotąd, z bardzo niewieloma wyjątkami (podatek od internetu, zakaz handlu w niedzielę, olimpiada w Budapeszcie), nikt z Fideszem nie wygrał. W końcu, że cały czas trwa covid, co w dużej mierze utrudnia wszelkie wspólne działania. A także, że na Węgrzech nie ma tradycji tego rodzaju protestów, ten strajk okupacyjny robiony jest bez odwołań do poprzednich podobnych protestów. I mimo to, ta grupka studentów poderwała się do walki i przez tak długi okres ją kontynuowała.
Blokada, bo tak protest nazywano, cieszyła się wsparciem mieszkańców Budapesztu. Dla studentów przynoszono więcej jedzenia, niż ci byli w stanie go spożyć, nadmiarem dzielili się z organizacjami pomagającymi bezdomnych. Akcję wsparł Gábor Iványi, pastor kościoła metodystycznego, ogromnie zaangażowany w pomoc najbardziej potrzebującym. Wiele teatrów i alternatywnych instytucji kulturalnych demonstrowało solidarność z SzFE. Poparcie nadeszło też z zagranicy. Chór z Akademii Muzycznej regularnej występował na demonstracjach. Inne uniwersytet, poza CEU i protestanckim seminarium duchownym im. Jánosa Wesleya, jednak milczały.
W trakcie blokady mnóstwo czasu i energii zajmowały codzienne spotkania w ramach strajkowego forum, na którym omawiane były wszystkie sprawy i podejmowane decyzje. Działały grupy odpowiedzialne za komunikację, wyżywienie, akcje zewnętrzne, kwestie zdrowotne, itd.
Tak też zrodziła się decyzja by wejścia do uniwersytetu nie zabijać deskami (taki był pierwotny pomysł) ale „zablokować” je biało-czerwoną taśmą, jakiej używa się na budowach i przy robotach drogowych, w ten sposób uniknięto stwarzania zagrożenia pożarowego. Ta taśma stała się potem symbolem solidarności ze strajkującymi, była umieszczana na budynkach, wystawach, rowerach, torbach czy też ubraniach.
Taśmy na kinie Urania należącym do SzFE, źródło: László Upor Majdnem lehetetlenWspierająca osoba
To zresztą tylko jeden przykład jak kreatywność studentów – w końcu mowa jest o uczelni artystycznej – doprowadziła do powstania nośnych symboli czy też form protestu.
Jedną z tych form był warty honorowe pełnione na daszku nad wejściem do budynku uniwersytetu. Pełniły je różne osoby publiczne wyrażające tak solidarność z celami protestu. Wrażenie wzmacniały płonące pochodnie trzymane przez nie w rękach.
Warta honorowa na daszku, jeszcze w trakcie dnia, László Upor Majdnem lehetetlen
Przestrzeń przed budynkiem, który sam był udekorowany licznymi transparentami, stała się miejscem różnych występów, na przykład, w formie żywego obrazu odtworzono dziewiętnastowieczny obraz Delacroix Wolność wiodąca lud na barykady.
Wolność wiodąca lud na barykady, źródło: László Upor Majdnem lehetetlen
Motyw otwartej dłoni z napisem #freeszfe pojawił się na maskach i transparentach. Wielu studentów SzFE jak i osób spoza uniwersytetu publikowało w interenecie filmiki z deklaracjami poparcia dla protestu lub zdjęcia opatrzone tym hashtagiem.
Wsparcie SzFE w internecie, źródło: László Upor Majdnem lehetetlen
Pojawił się hymn protestów przerobiony z piosenki ludowej:
Hej, a Titkos Egyetem Titkosan kezdődik, Mégis utoljára kivilágosodik.
Hej, Tajny Uniwersytet W tajemnicy rodzi się Ale jednak to on na końcu zabłyśnie
Najbardziej spektakularną akcją był żywy łańcuch sformowany od głównego budynku SzFE aż po parlament po drodze dotykając inne używane przez uniwersytet budynki. Celem zorganizowanego 6 września wydarzenia było przekazanie do parlamentu dokumentu nazwanego Magna Charta Universitatum, w którym zostały wyłożone zasady, na podstawie których protestujący widzą współpracę z władzami. Biorący udział w łańcuchu przekazywali sobie dokument z ręki do ręki aż dotarł on do parlamentu, gdzie najmłodsza studentka uczelni umieściła go między łapami lwa stojącego przy wejściu do budynku. Była muzyka i skandowanie ale żadnych przemówień.
Żywy łańcuch czekaMagna Charta Universatum
Równolegle z okupacją budynku przez studentów rozpoczął się strajk części pracowników uniwersytetu. Strajk był aktywny: biorący w nim udział tworzyli internetową telewizję strajkową transmitującą dyskusje na tematy społeczne oraz wykłady z czasem angażujące także osoby z zewnątrz.
W tej sytuacji miały miejsce spóźnione z powodu covidu zamknięcie poprzedniego roku akademickiego oraz rozpoczęcie nowego. Nie rozpoczęto jednak zwyczajnych zajęć ale ogłoszono powstanie Republiki Nauczania. Miała to być nowa, autonomiczna forma nauki odrzucająca formalne wymagania. Połączyła w sobie dwie w zasadzie przeciwstawne podejścia: strajkujemy więc nie będziemy studiować, oraz, a właśnie że, mimo wszystko, będziemy studiować ale po swojemu.
Na początku października uczestnicy blokady podjęli próbę rozszerzenia protestu. Z uniwersytetu wyruszyły do pięciu miast uniwersyteckich (Debreczyna, Egeru, Kaposváru, Peczu i Segedynu) sztafety z pochodniami. W sumie ponad dwustu biegaczy zaniosło tam ogień rewolucji, ale nie zdołał on tam wzniecić pożarów.
Warto wspomnieć akcje jakie protestujący podejmowali na mieście: performance przed teatrem Víg, zamek autonomii budowany z palet na ulicy czy też happening przy składaniu wniosku o odrzucenie ustawy o SzFE do trybunału konstytucyjnego.
Zamek autonomii, źródło: László Upor Majdnem lehetetleniusticia przed Trybunałem Konstytucyjnym, źródło: László Upor Majdnem lehetetlen
W demonstracji zorganizowanej w dniu święta narodowego 23 października (rocznica rewolucji 1956) udział wzięło trzydzieści tysięcy ludzi.
Blokada zakończyła się 11 listopada. Powodem była kolejna fala covidu i wprowadzone, w związku z nią, ograniczenia. W trakcie ostatniej konferencji prasowej odsłonięto transparent z nową wersją motywu otwartej dłoni: w jej środku znajdował się czerwony krzyż jako wyraz podziękowania pracownikom służby zdrowia będących w centrum walki z epidemią.
Podziękowanie służbie zdrowia, źródło: László Upor Majdnem lehetetlen
Tu jednak historia się nie kończy. Koło dwustu studentów oraz pięćdziesięciu pracowników utworzyło stowarzyszenie Freeszfe. Jego pierwszym celem było umożliwienie ukończenia nauki tym studentom, którzy nie chcieli jej kontynuować w ramach SzFE na nowych warunkach. Udało się to poprzez pomoc pięciu zagranicznych uniwersytetów, które zgodziły się wydać dyplomy studentom, którzy naukę ukończą w ramach stowarzyszenia. W programie nazwanym Emergency Exit (EmEx) wzięły udział Akademie für Darstellende Kunst Baden-Würtemberg (Ludwigsburg, Niemcy), Universität Mozarteum (Salzburg, Austria), Akademia Teatralna im. Aleksandra Zelwerowicza (białostocka filia tej warszawskiej uczelni) – polski element tej całej historii, Accademia Teatro Dimitri (Verscio, Szwajcaria) oraz Filmakademie Wien (Wiedeń, Austria).
Stowarzyszenie działa nadal. Zmaga się z problemem lokalizacji i permanentnym brakiem finansów, jego przyszłość nie jest jasna.
Rozmawiam z László o dalszych losach uczestników wydarzeń. Jak to w często przez niego używanej w książce frazie, życie jest skomplikowane. Mniej więcej połowa z nich zdecydowała się opuścić SzFE, połowa została. Co ciekawa, wśród tych co zostali byli i aktywni uczestnicy protestów. W akademiku CEU obie te grupy mieszkały obok siebie razem.
Nauka na SzFe odbywa/odbywała się zawsze w grupach funkcjonujących jak trupy teatralne, i często to grupy wspólnie właśnie decydowały co robić. Czasami decydowała osoba nauczyciela: grupa pozostawała ze względu na niego, czasami odchodziła na nauczycielem. Kadra dydaktyczna zresztą podzieliła się podobnie: połowa odeszła, połowa została.
Obecnie ostatnia grupa z tych, co odeszli z uniwersytetu kończy naukę w ramach Free SzFE w pewien sposób zamykając cały proces.
W trakcie protestów dokumentaliści z uniwersytetu nagrali około 2000 godzin materiału rejestrującego wydarzenia. Nie został on jeszcze opracowany w formia filmu dokumentalnego ale można mieć nadzieję, że kiedyś to się stanie. Te unikalne wydarzenia zasługują na długą pamięć.
Jeśli komuś nie starcza czytanie mojego bloga to ma teraz okazję posłuchać tego, co mówię w programie Halo Polacy Wirtualnej Polski. Rozmowa, podzielona na poniżej zlinkowane odcinki, dotyczyła tematów poruszanych przeze mnie na blogu.
Sztenya Bodó była w latach 60-tych i 70-tych być może najbardziej znaną Polką na Węgrzech.
Urodziła się jako Stefania Śpiałek w 1939 roku w Polsce. Uczęszczała tam do szkoły średniej o profilu sportowym, odnosiła sukcesy w skoku wzwyż. Zdobyła zawód fizjoterapeutki.
Bardziej pociągała ją jednak kariera modelki i to w tej dziedzinie, już na Węgrzech, odniosła sukcesy i zdobyła sławę.
Pracowała nie tylko w krajach socjalistycznych ale i na zachodzie, co wówczas było niezwykłe. Fotografowali ją Lili Komlós, Irén Ács, István Bara czy też József Vitályos. Brała udział w pokazach mody takich węgierskich producentów jak Ruhaipari Tervező Vállalat, później przemianowany na Magyar Divat Intézet, Országos Kisiparosok Szövetsége (OKISZ Labor) oraz Budapest Szalon.
Pojawiała się na okładkach najpopularniejszego wówczas magazynu poświęconego modzie Ez a Divat a także szeroko czytanego czasopisma poświęconego robótkom ręcznym Fürge Ujjak.
W 1967 roku zagrała w filmie pt. Fiúk a térről wyreżyserowanego przez Pétera Szásza.
Pracowała przy tym też jako tłumaczka z polskiego, niemieckiego i rosyjskiego.
Jej pierwszym mężem był piłkarz Róbert Bártfai, a drugim operator filmowy János Bodó.
Te informacje podaję za węgierską wikipedią. Nigdzie indziej nie udało mi się niczego więcej o niej znaleźć.
Co ciekawe, nikt wśród tutejszej polonii, a próbowałem pytać osoby wiedzące wiele o historii Polaków na Węgrzech, niczego o niej nie słyszał. Nie wiem czemu tak jest. Może Sztenya (Stenia) nie angażowała się w życie polonii? Może nie podkreślała swojego pochodzenia? Trudno to teraz powiedzieć.
Co by nie było, jest ważną elementem polskiej historii Węgier. Może Polski Instytut Badawczy i Muzeum zajęły się by tematem? Poświęcona jej monografia byłaby na pewno ciekawa i wystawa widowiskowa: jako modelce wykonano jej masę pięknych zdjęć.
Film dokumentalny (ziewnięcie) powstały bez żadnego materiału wizualnego (znowu ziewnięcie) wyłącznie na podstawie wywiadów (ponowne ziewnięcie) w dodatku odczytywanych przez lektorów (długie ziewnięcie). Coś takiego nie miało prawa wzbić się w powietrze a jednak, wzleciało i poleciało, i to wysoko i daleko. Piszę to o niedawno pokazanym filmie pt. Kék pelikán.
Mimo ornitologicznego tytułu, jego tematem nie są te kolorowe ptaki ale coś tak ekscytującego jak bilety kolejowe. W początku lat dziewięćdziesiątych upadek socjalizmu przyniósł ze sobą likwidację wielu ograniczeń w podróżowaniu (paszporty, wizy, dostęp do walut), ale węgierskie koleje nadal wydawały bilety, można by powiedzieć, jak za króla Ćwieczka czyli na wypisywanych ręcznie papierowych bloczkach, co stanowiło niewielką barierę dla fałszerstw. Kék pelikán odtwarza historię ekipy, która cud rozmnażania możliwości podróżowania koleją na podstawie jednego biletu uczyniła rutynową operacją.
W kolejce do biura wymiany walut poznaje się przypadkowo trzech młodych ludzi. Kupują marki wschodnioniemieckie, żeby w nowozjednoczonych Niemczech wymienić je 1:1 na marki zachodnioniemieckie i zaznać kilku dni królewskiego życia za tak zdobytą fortunę. Biznes markowy kończy się szybko, głód podróżowania pozostaje a pieniędzy na to jak nie było tak nie ma. Dostępne domorosłe fałszerstwa biletów zagranicznych są żałosne: poprawiane ręcznie nazwy stacji docelowych są nazbyt oczywiste dla każdego konduktora.
Do zadania zabierają się metodycznie. Ustalają, że najkrótsza trasa, na którą można dostać zagraniczny bilet prowadzi do granicznego Komarna. W tak tanio zdobytym bilecie trzeba teraz zmienić trasę na pożądaną dłuższą. Po wielu eksperymentach udaje im się wyprodukować mieszankę, która wywabia z bloczka atrament. Zdobywają też spory zapas sztywnych kartonowych książeczek, w które wszywany jest bilet. Wiedzą też już, że bilety wypisuje się przez kalkę o nazwie właśnie Kék pelikán. Wszystkie elementy technologii są więc na miejscu.
Początkowa umowa, że z nowoodkrytej możliwość niemal nieograniczonego podróżowania korzystać będą tylko oni sami w mgnieniu oka zostaje złamana. Wkrótce dniem i nocą odzywają się do nich ludzie, którzy planując wyjazd za granicę, ale nie chcą czy też nie są w stanie, kupować pełnopłatnych biletów. Dochodzi do niecodziennych sytuacji: jeden z recenzentów filmu podał przykład, kiedy gdy wyjechał takim sfałszowanym biletem na stypendium do Danii, zwrot, koniec końców, nieponiesionych przez niego, kosztów podróży dokonany na podstawie tego biletu uczynił go na jakiś czas zamożnym człowiekiem.
Proceder przez dłuższy czas kontynuowany jest w zasadzie bezkarnie. Jedynym problemem jest pewien francuski konduktor, który sprawnie wyłapuje podróżujących lewymi biletami. Węgierska policja jest w bezradna: złapani podróżni zawsze twierdzą, że gdy stali w kolejce po bilet podszedł do nich ktoś oferujący bilet zupełnie przypadkowo wystawiony potrzebne im trasę i dzień i tak weszli w jego posiadanie.
Z czasem dochodzi jednak do wsypy, jeden z fałszerzy wpada. Kończy się wszystko stosunkowo niegroźnie bo grzywną ale biletowa bonanza już nie powróci. Węgierskie koleje też, wolno bo wolno, wprowadzą bilety, których już tak łatwo fałszować się nie da. Pozostanie legenda tęsknoty za podróżą, młodzieńczego wybryku, niewinności oskubywania państwa (przecież pociągi i tak by jeździły czy zapłacę za ten bilet czy nie).
Autorzy filmu (wspomnę tu reżysera i autora scenariusza László Csákyego) przez kilka lat zbierali materiał rozmawiając z szeregiem osób w taki czy inny sposób pojawiających się w tej historii: trójką falszerzy, korzystającymi z biletów, przedstawicielem kolei a także policjantem pracującym nad sprawą. Z brakiem materiałów wizualnych poradzili sobie kreatywnie tworząc film animowany. Kreśląc bohaterów paroma kreskami nadali im przy tym każdemu z nich zdumiewająco wyrazistą osobowość na ekranie. Do animacji dołożyli pomagające się wczuć w klimat okresu, o którym opowiada film nagrania: parę sekund jadącego filmu, peron, itd.
Ogląda się to znakomicie. Dla wielu to nostalgiczna opowieść o młodości ale film zainteresuje też tych, którzy tego okresu nie znają. To sama w sobie ciekawie opowiedziana świetna historia, która sprawdziła by się, uważam, także jako film fabularny. Okres tranzycji od socjalizmu do obecnego systemu rzadko pojawia się w węgierskiej kulturze co dodatkowo dodaje wartości filmowi.
No i ciekawostka: ponieważ w filmie pojawia się popularny w latach 90-tych informator kulturalny Pesti Est, w ramach promocji filmu – jednorazowo – wydano go ponownie.
Zresztą nie tylko Rumuni, także Serbowie, Chorwaci, Niemcy no i Słowacy. Przynajmniej według wiersza pt. Życie albo śmierć (Élet vagy halál) autorstwa nie kogo innego jak Sándora Petőfiego.
Wiersz ten pojawił się w druku po raz pierwszy pod tytułem Septemb. 30. (30 września) w czasopiśmie Életképek 15 października 1848 roku. Inspiracją do jego napisania była informacja o rumuńskim powstaniu i przejściu na stronę cesarską rumuńskiego oddziału, który to akt cieszył się poparciem okolicznej – rumuńskiej – ludności (rzecz miała miejsce w Siedmiogrodzie). Tu dziękuję Irenie Makarewicz za pomoc w zdobyciu tych informacji.
Żyjące na Węgrzech mniejszości narodowe, które wówczas stanowiły ponad połowę ludności, w trakcie mającej wówczas miejsce Wiosny Ludów zgłosiły swoje własne postulaty dotyczące politycznych i językowych praw. Te postulaty zostały odrzucone przez Węgrów, co doprowadziło do antywęgierskich wystąpień zbrojnych Rumunów, Serbów oraz Słowaków. Mniejszości te były wówczas popierane przez Habsburgów.
Wiersz podaję poniżej wraz z moim zupełnie nieliterackim tłumaczeniem, które ma tylko oddać jego treść (nie udało mi się nigdzie znaleźć żadnego tłumaczenia tego utworu na polski). W tekście zszokował mnie przebijający się z niego szowinizm. Węgrzy walczący o wolność dla siebie nie chcą uznać, że inni mogą chcieć tego co i oni. Petőfi porównuje za to występujące przeciwko Węgrom mniejszości do wszy, bydła czy padlinożernych kruków. Pojawia się też nie wyrażony wprost paternalizm: mniejszości na Węgrzech mają żyć podporządkowane Węgrom pod ich dobrotliwą, ojcowską opieką.
To jest postawa, z którą i dziś można się spotkać. Wiodąca rola Węgrów w kotlinie Karpackiej to jedna z podstawowych tez węgierskiego nacjonalizmu. Nie wiedziałem, że można ją znaleźć już u Petőfiego.
W klimacie tekst przypomina wiersz Józefa Brodskiego pt. Na niepodległość Ukrainy. I tu i tu wyczuwa się zdumienie i wściekłość przedstawicieli panującego narodu na dotąd podporządkowany inny naród na to, że śmie on pragnąć niezależności. I tu i tu prowadzi to do niewybrednych bluzgów pod jego adresem.
I jeszcze jedno. Ten wiersz, mimo szowinistycznych akcentów, nie jest jakimś marginalnym, wstydliwym utworem tego poety, który raczej pomija się w zebranych wydaniach jego poezji. Jego pierwsza zwrotka widnieje na pomniku Kossutha przed parlamentem, a muzykę do wiersza napisał sam Zoltán Kodály.
Co ciekawe, w obu wypadkach wzmianki o wszach, bydle czy też padlinożercach zostały dyskretnie pominięte pozostawiając zwrotki ogólniejsze w charakterze.
Élet vagy halál
A Kárpátoktul le az Al-Dunáig Egy bősz üvöltés, egy vad zivatar! Szétszórt hajával, véres homlokával Áll a viharban maga a magyar.
Ha nem születtem volna is magyarnak, E néphez állanék ezennel én, Mert elhagyott, mert a legelhagyottabb Minden népek közt a föld kerekén.
Szegény, szegény nép, árva nemzetem te, Mit vétettél, hogy így elhagytanak, Hogy isten, ördög, minden ellened van, És életed fáján pusztítanak?
S dühös kezekkel kik tépik leginkább Gazúl, őrülten a zöld ágakat? Azok, kik eddig e fa árnyékában Pihentek hosszu századok alatt.
Te rác, te horvát, német, tót, oláhság, Mit marjátok mindnyájan a magyart? Török s tatártól mely titeket védett, Magyar kezekben villogott a kard.
Megosztottuk tivéletek hiven, ha A jószerencse nékünk jót adott, S felét átvettük mindig a tehernek, Mit vállatokra a balsors rakott.
S ez most a hála!… vétkes vakmerénnyel Reánk uszit a hűtelen király, S mohó étvággyal megrohantok minket, Miként a holló a holttestre száll.
Hollók vagytok ti, undok éhes hollók, De a magyar még nem halotti test, Nem, istenemre nem! s hajnalt magának Az égre a ti véretekkel fest.
Legyen tehát ugy, mint ti akartátok, Élet-halálra ki a síkra hát, Ne légyen béke, míg a magyar földön A napvilág egy ellenséget lát,
Ne légyen béke, míg rosz szívetekből A vér utósó cseppje nem csorog… Ha nem kellettünk nektek mint barátok, Most mint birókat, akként lássatok.
Föl hát, magyar nép, e gaz csorda ellen, Mely birtokodra s életedre tör. Föl egy hatalmas, egy szent háborúra, Föl az utósó ítéletre, föl!
A századok hiába birkozának Velünk, és mostan egy év ölne meg? Oroszlánokkal vívtunk hajdanában, És most e tetvek egyenek-e meg?
Föl, nemzetem, föl! jussanak eszedbe Világhódító híres őseid. Egy ezredév néz ránk itélő szemmel Atillától egész Rákócziig.
Hah, milyen múlt! hacsak félakkorák is Leszünk, mint voltak e nagy ősapák, El fogja lepni árnyékunk a sárba És vérbe fúlt ellenség táborát!
Życie albo śmierć
Od Karpat aż po dolny Dunaj Wściekły ryk, burza gwałtowna! Z rozwianymi włosami, zakrwawionym czołem, Stoi w burzy sam Węgier.
Jeśli bym nie urodził się Węgrem, To bym się teraz do tego ludu przyłączył, Bo jest opuszczony, jest najbardziej opuszczony Spośród wszystkich narodów na okręgu ziemi.
Biedny, biedny naród, mój osierocony naród, Co takiego popełniłeś, że tak zostałeś opuszczony, Że Bóg, diabeł, wszyscy przeciw tobie, I drzewo twego życia niszczą?
I kto z zaciekłością, wściekłymi rękoma Okrutnie, dziko drze zielone gałęzie? Ci, którzy przez długie stulecia odpoczywali W cieniu tego drzewa.
Ty, Serbie, Chorwacie, Niemcu, Słowaku, Rumunie, Dlaczego każdy z was napada na Węgra? Bronił on was przed Turkami i Tatarami, Węgierskie ręce dzierżyły miecz.
Dzieliliśmy z wami wiernie co dobre, Gdy szczęście nam sprzyjało, I połowę cierpień braliśmy na siebie, Jakie zsyłał los na wasze barki.
I teraz taka za to wdzięczność! Król niewierny Podjudza was przeciwko nam bez litości, A wy rzucacie się nas z żarłocznością, Jak kruki na padlinę.
Jesteście krukami, podłymi głodnymi krukami, Ale Węgier to nie martwe ciało, Nie, na Boga nie! I świt sobie maluje Na niebie waszą krwią.
Niech będzie więc tak, jak chcieliście, Życie lub śmierć na polu bitwy, Niech nie będzie pokoju, póki na węgierskiej ziemi W świetle dnia choć jednego wroga widać.
Niech nie będzie pokoju, dopóki z waszych złych serc Nie spłynie ostatnia kropla krwi… Jeśli nie chcieliście nas jako przyjaciół, Zostaniemy zatem waszymi sędziami.
Powstań więc, narodzie węgierski, przeciw temu stadu bydła, Które pragnie twojej ziemi i życia. Powstań do potężnej, świętej wojny, Powstań do ostatecznego sądu!
Stulecia daremnie walczyły przeciwko nam, A teraz czy jeden rok ma nas pokonać? Kiedyś walczyliśmy z lwami, A teraz czy wszy mają nas zjeść?
Powstań, mój narodzie, wstań! Wspomnij słynnych przodków, podbijających świat. Tysiąc lat patrzy na nas i osądza Od Attyli po Rákócziego.
O, jaka to była przeszłość! Nawet gdybyśmy byli Tylko cieniem tych wielkich przodków, To nasz cień wdeczpe w błoto Obóz wroga utopionego we krwi!
Nie raz zdarzało mi się narzekać na unikanie przez kino węgierskie współczesnych tematów społecznych. Robi się tu, lepsze czy też gorsze, filmy na różne tematy, pojawił się na przykład subtelny film o autyźmie (Dusza i ciało – Testről és lélekről), są hojnie sponsorowane przez państwo, nierzadko ciężkawe, filmy historyczne jak Hadik, jest nieco kryminałów, na przykład Budapest Noir, powstają niezbyt śmieszne komedie, weźmy tu Nagykarácsony ale generalnie tego co się dzieje wokół nas w filmach raczej się nie zobaczy. Filmy nie są częścią dyskusji społecznych.
Aż tu objawienie, pojawił się film pt. Bez powietrza (Elfogy a levegő), będący zresztą kinowym debiutem Katalin Moldovai. Warto zacząć od tego, że oparty jest on, choć nie całkowicie to jednak w dużej mierze, na autentycznych wydarzeniach.
Nauczycielka węgierskiego ze znajdującej się w siedmiogrodzkim miejscowości Torda gimnazjum Adela Stan poleciła swoim uczniom do obejrzenie film Agnieszki Holland pt. Całkowite zaćmienie. Opowiada on o życiu Artura Rimbaud przedstawiając, między innymi, jego homoseksualny związek z innym poetą, Paulem Verlainem. Jeden z rodziców jej uczniów dowiedziawsyz się oburzony doprowadził do odejścia nauczycielki ze szkoły. Tak jak wspomniałem, to zdarzyło się naprawdę i to nie tak dawno, w 2017 roku.
Filmowa Ana jest nauczycielką z powołania. Lekcje prowadzi w niebanalny sposób, zajmuje się też kółkiem dramatycznym, gdzie zajmują się poezją. W uczniach często udaje się jej wzbudzić zainteresowanie literaturą, dobrze zdają maturę, wielu z nich trafia po szkole na uniwersytet.
Jednak ojciec jednego z jej uczniów dowiedziawszy się o filmie pisze list do szkoły, w którym domaga się wydalenia nauczycielki. Argumentuje, że film jest niewłaściwy dla małoletnich uczniów – mowa jest o siedemnastolatkach, a w ogóle szkoła powinna przekazywać wartości, wśród których nie ma miejsca na homoseksualizm.
Rozmowy z ojcem, które przeprowadzają dyrektorka szkoły a potem i Ana do niczego nie doprowadzają. Sam ojciec jest wpływową lokalnie postacią i doprowadza do wstrzymania dotacji dla szkoły.
Dla Any zaczyna się seria komisji, które zajmują się jej sprawą. Podejmują kolejne decyzje, od prostej nagany, żeby pokazać, że Ana została ukarana nie robiąc jej zbyt wielkiej krzywdy, kończąc na zawieszeniu jej w pracy. W międzyczasie pozostaje coraz bardziej osamotniona, grunt usuwa się jej pod nogami czyli, jak to się mówi po węgiersku, powietrze wokół niej zaczyna rzednąć (stał tytuł).
Tyle ta historia, która, sprawnie opowiedziana, już sama w sobie robi wrażenie. Parę rzeczy subtelnie pozostaje niedopowiedziane do końca, pozostawiając inteligencji widza odczytania ich z filmowego obrazu. Dobrym przykładem jest tu scena kiedy dyrektorka szkoły dzwoni do burmistrza: nic nie mówi tylko słucha tego, co mówi on jej przez telefon a ze zmieniającego wyrazu jej twarzy od razu rozumiemy, że szkoła dotacji nie dostanie.
Film nie oszałamia tempem ani nie czaruje spektakularnymi widokami – jego akcja dzieje się w prowincjonalnym, dość bezbarwnym siedmiogrodzkim mieście – a jednak jest wizualnie ciekawy. Siedmiogród, i to nie ten mityczny, jak sobie go wielu wyobraża, ale autentyczny z wyraźnie odciśniętym piętnem socjalistycznej Rumunii Ceaucescu, rzadko pojawia się w kinach. Jest to trochę inny świat, który mimo, że nam współczesny to jednak jakby trochę zapóżniony, co odczuwa się głównie patrząc na ubrania postaci a także samochody czy też wystrój wnętrz.
Swoją kafkowską atmosferę film w dużej mierze zawdzięcza właśnie wnętrzom. Przesadnie wielkie sale o klimacie lat 80-tych, w których spotykają się kolejne komisje stanowią tło znakomicie podkreślające opresywną sytuację, w której znalazła się Ana. To tam mają miejsce spory co do jej „wykroczenia”. To tam, w kulminacyjnym momencie filmu, Ana pyta członków kolejnej komisji, kto z nich widział inkryminowany film a ci odpowiadają milczeniem i odwracaniem głów.
Historia, i ta prawdziwa i ta filmowa, miała miejsce w Rumunii ale oczywistym jest, że mogłaby się zdarzyć także na Węgrzech – a również i w innych miejscach. Jej główny problem autonomii nauczycieli i szkoły, wolności intektualnej i kulturalnej, także w oświacie, homofobii nie jest ograniczony do jednego miejsca. I dlatego też tak poruszająca jest ta historia prowincjonalnej nauczycielki węgierskiego z Siedmiogrodu.
Na koniec jeszcze jedna rzecz. Film dostał nagrodę na 39 Warszawskim Festiwalu Filmowym. Jeszcze niedawno pewnie byłoby to miłe wyróżnienie ułatwiające mu karierę filmu festiwalowego. Teraz jednak, choć tylko z angielskimi napisami, jest on dostępny także na Netfliksie, co znakomicie ułatwia dostęp do niego wszystkim zainteresowanym. Warto z tego skorzystać.
Polska rzadko pojawia się w węgierskiej literaturze ale właśnie mam w ręku mało znany wyjątek: powieść pod tytułem Nyúltrapp czyli Marsz królików.
Książka oparta jest na historii koloni dla dzieci polskich zorganizowanych nad Balatonem przez węgierskich opozycjonistów w 1981 roku (pisałem o tym wcześniej). Autor, Ákos Gábor Tóth, brał w nich udział jako organizator i choć na jej początku pojawia się rytualne zaklęcie „podobieństwo pomiędzy bohaterami książki a rzeczywistymi postaciami jest dziełem przypadku” to oczywistym jest, że czerpie ona obficie z tego co autor tam widział i doświadczył. Choć, rzecz jasna, nie może być ona traktowana jako źródło informacji o koloniach to zapewne dość wiernie oddaje klimat tego niecodziennego projektu.
Główny bohater angażuje się w niego przez przypadek. Jego posiadający kontakty wśród opozycji przyjaciel poprosił go o przysługę: czy nie mógłby przez jakiś czas pomagać przy koloniach dla polskich dzieci jako kierowca? Powodem tej prośby była najnowsza kochanka przyjaciela, która uniemożliwiała mu osobiste wypełnienie tej zadania.
Sam bohater, przezwyciężający właśnie przy pomocy namiętnej kochanki kryzys spowodowany rozwodem, zgadza się. Jest typowym młodym Węgrem nie mieszającym się w politykę, robi to dla przyjaciela – i dla świętego spokoju.
Wypożyczoną mu przez sympatyczkę opozycji Ładą, w kolumnie aut oklejonych emblematami Solidarności, wraz z innymi wiezie nad Balaton polskie dzieci. Jemu przypadają dwie płowowłose, co nieustannie podkreśla, bliźniaczki, Ala i Ewa.
Kolonie nie przypominają obozów harcerskich. Dzieci absorbują wyjścia nad Balaton, wycieczki po okolicy a także okazje do zarobku przy zbieraniu owoców czy też butelek z kaucją na plaży, a także codzienne wieczorne posiłki gotowane w kociołku na ognisku. Opiekunowie, w dzień zajmują się dziećmi oraz sprawami organizacyjnymi, wieczorami natomiast oddają się imprezowaniu – są tam gitara i poważne rozmowy – oraz intensywnemu życiu miłosnemu, któremu sprzyjają i lato, i miejsce i niecodzienny skład tej grupy.
Bohater z sympatią pisze o polskich dzieciach, nawet kiedy urwisują. Ciepło opisuje też miejscowych, którzy początkowe zdziwienie i kręcenie głową nad zwyczajami „budapeszteńczyków” z upływem czasu zastępują gestami poparcia i pomocy.
On sam i jak jego dziewczyna z czasem jednak zaczynają czuć, że cała ta sytuacja ich przerasta. Ich pokolenie wyrosło niezdolne do oporu, do niezeleżnego myślenia o rzeczywistości. Nie wytrzymują napięcia, jakie łączy się z tą konfrontacją z systemem, którą są kolonie, i uciekają.
Tu najwyraźniej widać, że polskie dzieci, całe kolonie są tłem, na którym zarysowane są postaci Węgrów tego okresu, zarówno tych nastawionych opozycjnie jak i przypadkowo zaplątanych jak sam bohater. To więcej niż prosta relacja z tego niezwykłego wydarzenia.
Warto dodać, że jest to barwna relacja. Autor używa bogatego, pełnego potoczcyzny i zaskakujących, nierzadko zabawnych porównań języka. Oto parę przykładów:
Stary był egzemplarzem wystawowym tego typu faceta, który uważa, że talenty wszechmogącego dyrektora wyssał już w łonie matki. Przy tym jednak paroma ruchami niemal udało mu się zniszczyć cały ciężki przemysł kraju. I był na najlepszej drodze by zniszczyć także życie swojej córki.
Próbowałem ją uspokoić. Było to tak próba wydmuchania nosa w wichurze. Wiatr wszystko zwiewa ci na twarz.
Helenke w szczycie rozkoszy wydawała z siebie takie dźwięki jak wykolejony ekspres. Z jej gardła wydobywał się odgłos syreny wozu strażackiego, usta skrzywiały się do płaczu. Bolesne jęki rannych przecinały chłód świtu.
Odłożył gitarę z taką lekkością i tak szybko jak ciężarowiec, który opuszcza dwustukilową sztangę uznawszy, że dodatek kaloryczny jest za niski.
Słońce bezlitośnie świeciło jak gdyby pracowało na godziny. O świcie odbija kartę na bramie, potem zaciera ręce i zabiera się do roboty.
Książkę wydano w 1990, w gorącym okresie przemian ustrojowych na Węgrzech. Mimo pokusy, którą mógł mieć wówczas autor, by przedstawić się jako niezłomny uczestnik walki z komunizmem, klimat powieści jest zdecydowanie antybohaterski. Postaci występujące w książce są bardzo ludzkie. Ten wielki gest wsparcia dla Solidarności nie był dziełem herosów ale zwykłych, choć nieprzeciętnych w swojej odwadze i myśleniu, ludzi. Dobrze, że ta książka zachowuje pamięć o nich w takiej właśnie formie.
Przez lata Inota kojarzyła się większości ludzi, którzy o tej małej miejscowości położonej koło Várpalota w ogóle słyszeli, z elektrociepłownią. Teraz pewnie zastąpi ją organizowany tam festiwal.
Impreza miała miejsce po raz pierwszy w tym roku pod koniec sierpnia. Jest to, według własnego określenia, festiwal audiowizualny i w line-upie figurują obok siebie zarówno muzycy (głównie elektronika) jak i właśnie artyści wizualni.
Na festiwalu byliśmy tylko pierwszego dnia i tylko o tym dniu mogę coś powiedzieć czy też raczej napisać.
Elektrociepłownia wyłączona jest z użytku już od ponad dwudziestu lat. Na jej terenie dominują wielki budynek kotłowni i sali turbin oraz trzy ikoniczne wieże chłodnicze widoczne zresztą z przebiegającej obok trasy szybkiego ruchu. Nie wszystkie budynki przetrwały do dziś, komin na przykład zburzono ze względów bezpieczeństwa. To jego ruina chyba stoi niedaleko kotłowni.
Postindustrialny klimat nosi na sobie piętno lat socjalizmu (budowę rozpoczęto w 1950 roku), co widać szczególnie w obiektach sztuki na terenie zakładu: rzeźbie przy wejściu i płaskorzeźbie na frontonie budynku stołówki.
Stado owiec pasące się wśród przekaźników – zapewne tak załatwiono kwestię koszenia trawy – wzmacnia atmosferę niesamowitości.
Jako zakład pracy musiałoby to być nieco przygnębiające, brzydkie miejsce. W kontekście festiwalu nabiera ekscytującego charakteru romkocsmy z jej energią i kreatywnością. Mimo, że festiwale definiuje głównie muzyka a sceneria daje tło, w przypadku Inoty odniosłem wrażenie, że jest odwrotnie: muzyka jest jedynie akompaniamentem do świetnie wpsiującej się w miejsce sztuki wizualnej.
Nasz pobyt na festiwalu poświęciliśmy na odwiedzanie różnych instalacji, muzyki słuchaliśmy jednym uchem przemieszczając się z miejsca na miejsce. W kotłowni można się było rozłożyć na wielkich poduszkach na ziemi oglądając zsynchronizowane z dźwiękami światła laserów przecinające przestrzeń pustego budynku.
W hali turbin odbywała projekcja eksperymentalnych filmów. W korytarzu obok urządzono instalację z migającymi jarzeniówkami hypnotycznie wciągającymi widzów do wejścia głębiej. Na piętrze wielka drewniana maszyna co chwila wystrzeliwała kółka z dymu.
Nad całością dominowały trzy wieże chłodnicze. Dwie oświelone były na czerwono, na śródkowej wyświetlane były klipy wideo i reklamy sponsorów. W środku jednej z nich urządzono show ze światłami. Wieczorem pojawił się nad nimi niebieski stożek ze światła.
to nieoczywiste zdjęcie przedstawia widok ze środka wieżychłodniczej
Wszystko to było bardzo intensywne. Problemem było jedynie to, że z powodu ograniczeń przestrzeni – w większość tych miejsc ze wzlędów bezpieczeństwa wpuszczano na raz jedynie ograniczoną ilość osób tak więc by obejrzeć intalację w wieży chłodniczej musieliśmy czekać przez dwie godziny – dostępność do projektów wizualnych była wąskim gardłem festiwalu.
Festiwal zebrał dobre opinie wielu ludzi obiecujących sobie wziąć udział w nim i w przyszłym roku. W tym roku dostał on duże dofinansowanie w ramach projektu Veszprém-Balaton 2023, Europejska Stolica Kultury, na to, jednorazowe, źródło w przyszłości nie będzie można liczyć, ale, mam nadzieję, festiwal i tak uda się zorganizować.
Krótki filmik przedstawiający parę rzeczy, o których piszę. Dzięki dla Śliwki za nagrania!