Kolonie dla polskich dzieci zorganizowane przez węgierską opozycję w 1981 roku

Te kolonie to stosunkowo mało znany fakt. Napisałem o nich artykuł, który ukazał się w dodatku do Gazety Wyborczej o nazwie Ale Historia, teraz jego przedruk zamieściła Polonia Węgierska. Dla leniwych, lub nie posiadających dostępu do tych gazet, publikuję tekst poniżej. Ilustrowany jest on zdjęciami z Fortepanu (brawo redaktorzy dodatku do GW za kreatywność) ale u mnie parę dotąd niepublikowanycyh zdjęć, więc zachęcam do zajrzenia pod tekst artykułu.

Węgrzy zorganizowali zrzutkę na kolonie dla polskich dzieci. To był akt odwagi

Latem 1981 r., w samym środku kadaryzmu, węgierscy opozycjoniści zorganizowali kolonie dla polskich dzieci. Chcieli w ten sposób wyrazić swoją solidarność z Polakami.

Autor szuka kontaktu z polskimi organizatorami kolonii oraz ich uczestnikami: jezw@gazeta.pl.

Atmosfera na Węgrzech w 1981 r. radykalnie różniła się od klimatu w Polsce. O żadnych nastrojach rewolucyjnych nie było mowy. Społeczeństwo było spacyfikowane, najpierw represjami po powstaniu 1956 r., a potem gulaszową wersją komunizmu pozwalającą na budowę indywidualnego, względnego dobrobytu. Ceną, którą akceptowano, było posłuszeństwo wobec władz.

W celu zapobieżenia „polskiej zarazie” władze umiejętnie podsycały antypolskie nastroje, przedstawiając Polaków jako niegarnących się do pracy pijaków, których wichrzycielstwo może zagrozić także węgierskiej stabilności. Wielu kupowało tę narrację, zgadzając się z opinią, że za kłopoty gospodarcze w Polsce odpowiada „Solidarność”, i darzyło Polaków oraz tę organizację autentyczną niechęcią.

Inaczej sprawy widziała węgierska opozycja. Od początku była zafascynowana wydarzeniami w Polsce, którym gorąco kibicowała. Jej działacze postanowili przeciwstawić się antypolskiej propagandzie i zademonstrować poparcie dla „Solidarności”, organizując kolonie dla ubogich dzieci z Polski.

Budapeszt, 1981 r., fot. Fortepan / Jankovszky György

Pomysł zrodził się wkrótce po sierpniowych strajkach. Jego autorką była Ottilia Solt, działaczka opozycyjnej organizacji SZETA pomagającej ubogim, których oficjalnie w socjalizmie miało nie być. Do organizacji zabrał się jeden z głównych działaczy opozycji Gábor Demszky. Podczas wizyty w Polsce nawiązał kontakty z Regionem Mazowsze „S” i poznał tam m.in. Annę Grabowską, która stała się główną organizatorką po stronie polskiej.

Demszky, już po powrocie na Węgry, na spotkaniu, na którym opowiadał o tym, co widział w Polsce, rzucił hasło organizacji kolonii. Sfinansowane miały być one przez zrzutkę.

Cel – 60 tys. forintów – wydawał się ryzykowny w ówczesnej atmosferze nagonki na Polaków, niemniej w krótkim czasie udało się zebrać większą kwotę – 80 tys. – nie licząc pomocy rzeczowej oraz napływających i później darowizn.

Ofiarowujący wspominali św. Wojciecha, który miał nawracać węgierskich pogan, przyjęcie polskich uchodźców w 1939 r., oddawanie krwi przez Polaków dla węgierskiego powstania 1956 r., kolonie dla dzieci węgierskich w 1957 r., wielu mówiło z sympatią o wydarzeniach mających wówczas miejsce w Polsce.

Pomagano na wiele sposobów. Zaoferowano trzy domy nad Balatonem, ktoś dostarczył koce, śpiwory i naczynia kuchenne, ktoś stół do ping-ponga i gumowy ponton, ktoś pożyczył samochód. Gdy okazało się, że wymagane wówczas zaproszenia dla osób niespokrewnionych uzyskać można tylko w kilku dzielnicach, szybko znalazło się dość osób tam mieszkających, które takie zaproszenia zgodziły się wystawić. Do przewozu dzieci z lotniska nad Balaton zgłosiło się tylu kierowców, że nie dla wszystkich starczyło pasażerów.

Międzynarodowe lotnisko Budapest Ferihegy w 1981 r. (od 2011 r. port lotniczy Budapeszt im. Ferenca Liszta), fot. Fortepan / Szalay Zoltán

W międzyczasie organizowano grupę w Warszawie. Starano się wybrać dzieci z ubogich rodzin, korzystano z pomocy Ośrodka Pomocy Społecznej Warszawa-Śródmieście oraz z Ośrodka Wsparcia dla Dzieci z ul. Brzeskiej. Wszystkie dzieci zostały zaopatrzone w czapeczki, koszulki i znaczki z nadrukiem „Solidarność”. Ich opiekunami byli Anna Grabowska, jej siostra Danuta, Dorota Kłoskowska oraz Andrzej Zieliński – dla niego wyjazd był tylko przykrywką wobec głównego celu, którym było nauczenie Gábora Demszkyego techniki sitodruku.

Na miejscu dołączył do nich jako tłumacz student hungarystyki Wojciech Maziarski. Ówczesny klimat oddaje następujący incydent: gdy pojawił się problem z dowiezieniem dzieci na lotnisko, jeden telefon z regionu wystarczył, by MZK przysłały autobus.

Kolonie odbyły się między 10 a 24 lipca 1981 r. Wzięło w nich udział 24 dzieci, które w dwóch grupach na zmianę spędziły połowę czasu nad Balatonem we wsi Kékkút i połowę w Budapeszcie. Balaton oznaczał kąpiele w jeziorze, grę w piłkę, rowery, wycieczki. W Budapeszcie dzieci odwiedziły lunapark z rollercoasterem, wyspę Małgorzaty i polski kościół, wielką atrakcją była też jazda metrem.

Uczestnicy wyjazdu wszędzie chodzili obwieszeni emblematami „Solidarności”. Ci bardziej przedsiębiorczy nawet nimi handlowali. Na wsi szybko się do tego widoku przyzwyczajono, w Budapeszcie jednak wiele osób na ulicach wyrażało do nich niechęć, bywało, że dzieciom pluto pod nogi.

Nad Balatonem koloniści doświadczali wielu wyrazów sympatii. Miejscowi przynosili owoce i warzywa. Jeden z nich przyniósł żywą owcę na plecach i na miejscu ją dla nich zabił. Przyjaznych uczuć doświadczano też na inne sposoby. Gdy jeden z wolontariuszy uległ wypadkowi i trafił na pogotowie, lekarz, dowiedziawszy się o koloniach, natychmiast dał mu znieczulenie, przedtem opatrywał go bez niego.

Lato nad Balatonem, Węgry, 1981 r., fot. Fortepan / Szalay Zoltán

Tu trzeba wspomnieć o wolontariuszach zaangażowanych w przeprowadzenie kolonii. Były to osoby zajmujące się dziećmi, kucharze, gospodarze domów w Budapeszcie, kierowcy zajmujący się aprowizacją. W sumie była to pokaźna liczba osób, większość z opozycyjnym stażem, choć część po raz pierwszy zaangażowana w taką działalność. Nie byli to ludzie z doświadczeniem w organizacji tego rodzaju działań, potrzebne umiejętności nabywali na miejscu. Atmosfera nie przypominała obozów harcerskich, po tym jak dzieci szły spać, dorośli zaczynali imprezować we własnym gronie.

Rzecz jasna, kolonie przebiegały pod czujnym okiem władz. W momencie przylotu grupy z Polski lotnisko w Budapeszcie było obstawione tajniakami. Dom nad Balatonem był przedmiotem ciągłych inspekcji, choć nie prowadziły one do mandatów. Podobnie często poddawany kontrolom był samochód, którym jeżdżono po zakupy. Inwigilacja była nieustanna. Jednego z wolontariuszy, Gézę Budę, zabrała policja, po przesłuchaniu jednak mógł wrócić na kolonie.

Mniej szczęścia miał Wojciech Maziarski, którego władze 17 lipca deportowały z Węgier, przez co aż do upadku komunizmu nie mógł wrócić do tego kraju.

W sumie kolonie okazały się pełnym sukcesem. Władze wyciągnęły jednak z tego wnioski i gdy w następnym roku, a był to już okres stanu wojennego, spróbowano je znów zorganizować, tym razem do tego nie dopuszczono. Na prośbę węgierskiej bezpieki w Warszawie uniemożliwiono zakup biletów dla dzieci na kolonie, zabrano im też paszporty. Zebrane pieniądze późniejszy ambasador Węgier w Polsce Ákos Engelmayer przekazał Towarzystwu Przyjaciół Dzieci na organizację kolonii na Mazurach.

Warto, by ten akt solidarności i odwagi nie był zapomniany.

Budapeszt w 1981 r., fot. Fortepan / FOMTERV


Nadany 27 lipca 1981 r. szyfrogram polskiego ambasadora w Budapeszcie Jerzego Zielińskiego o decyzji władz węgierskich w sprawie wydalenia polskiego studenta z terytorium Węgier:

W dniu 16 lipca 1981 roku funkcjonariusz Wydziału d/s Cudzoziemców Kom. Stoł. Milicji Węgierskiej (KEOK) doprowadził do konsulatu studenta II roku filologii węgierskiej „Uniwersytetu Budapesztańskiego” Wojciecha Maziarskiego, lat 21, z żądaniem władz węgierskich natychmiastowego deportowania go d Polski pod zarzutem sformułowanym lakonicznie na piśmie, iż wymieniony uprawiał „działalność polityczną przenoszącą szkodę stosunkom między Polską a WRL i dlatego osoba jego jest niepożądana na Węgrzech”.

KEOK zażądał, by Maziarskiemu odebrać paszport służbowy i wręczyć dokument zastępczy, aby tego samego dnia mógł opuścić terytorium WRL.

Wydział Konsularny zajął odmienne stanowisko, uważając, że Maziarski może wyjechać na paszporcie własnym w dniu następnym z uwagi na konieczność likwidacji mieszkania i zabrania rzeczy, na co KEOK wyraził zgodę.

Maziarski został zwolniony, przy czym KEOK nakazał mu opuszczenie Węgier rano w dniu następnym, tj. 17 lipca br. Ponieważ Maziarski nie zastosował się do powyższego polecenia, następnego dnia w godzinach popołudniowych został ponownie zatrzymany przez KEOK i wydalony z WRL.

Jak wynika z uzyskanych od Węgrów wstępnych informacji, Maziarskiemu zarzuca się uprawianie propagandy na rzecz „Solidarności” w środowisku studenckim, w tym również wśród studentów węgierskich.

Budapeszt, 1981 r., fot. Fortepan / Szalay Béla

Zarzuca mu się także, że występował jako tłumacz zaangażowany przez nieuznawaną oficjalnie na Węgrzech organizację węgierską pod nazwą Komitet Pomocy Biednym (SZETA) na zorganizowanej przez SZETA kolonii dla 24 dzieci polskich w Kekkut. Według oświadczenia Węgrów dzieci były zaopatrzone w czapeczki i koszulki z napisem „Solidarność”, które nosiły na co dzień.

Kierowniczką kolonii była Anna Grabowska.

O przyjeździe dzieci na kolonie ambasada nie była poinformowana.

W rozmowie z charge d’affaires Dąbrową Maziarski wyjaśnił, że znajdujące się na kolonii dzieci (przeważnie dziesięcioletnie) zostały dobrane przez Instytut Matki i Dziecka oraz „Solidarność” Mazowsze spośród dzieci biednych – sierot i półsierot. Na zapytanie, przez kogo personalnie został zaangażowany, nie odpowiedział. Maziarski należał do wyróżniających się studentów polskich (przeciętna za II rok studiów wynosi 4,86). Maziarski nosił znaczek „Solidarności”. Na zwróconą mu w ambasadzie uwagę, iż władze węgierskie nie życzą sobie tego typu demonstracji, znaczek zdjął. Poza noszeniem znaczka ambasada nie miała sygnałów o jego działalności wśród studentów. W sprawie wydalenia Maziarskiego nie interweniowaliśmy.

Staramy się nieoficjalnie uzyskać od Węgrów bliższe dane na temat zamierzanej działalności Maziarskiego. W rozmowach nieoficjalnych węgierski MSZ nie nadaje temu incydentowi większej wagi, a nawet wyraża zakłopotanie, że sprawa dotyczy syna publicysty polskiego znanego z przychylnych dla współpracy polsko-węgierskiej artykułów [Jacek Maziarski, dziennikarz publikujący m.in. w „Polityce” i warszawskiej „Kulturze”, działacz NSZZ „Solidarność”].

A tu obiecane powyżej, dotąd niepublikowane, zdjęcia autorstwa Istvána Jávora.

Powitanie na lotnisku 1, fot. István Jávor
Powitanie na lotnisku 2, fot. István Jávor
Organizator Gábor Demszky w towarzystwie organizatorek, fot. István Jávor

A to już jak wygląda obecnie dom, gdzie miała miejsce nadbalatońska część kolonii – chyba aż tak się nie zmienił.

Tokajskie groby niszowe

Niedawno miałem okazję uczestniczyć w powtórnym, po ekshumacji, pogrzebie w regionie tokajskim gdzie zetknąłem się z niezwykłym sposobem grzebania zmarłych nazywanym tu üreges temetkezés, po polsku to pochówek jamowy. Ta forma pogrzebów znana jest już od tutejszej starożytności, w ten sposób chowali swoich zmarłych Awarowie, w archeologii mówi się tu o grobach niszowych (padmalyos sír). Podtrzymywana jest więc już od ponad tysiąca lat.

Nie chodzi tu o jakieś murowane piwniczki ale raczej nisze czy też jamy będące częścią grobu. Umożliwia to dominująca tutaj spoista gleba lessowa.

Wygląda to więc tak: po wykopaniu grobu ryje się poziomo w jednym z jego boków niszę taką, by zmieściła się w niej trumna. Po pogrzebie zastawia się ją drewnianymi drzwiami po czym grób się zasypuje. Umieszczenie trumny w niszy chroni ją przed spadającą ziemią.

Przy kolejnym pogrzebie niszę się odkopuje i proces się powtarza.

W naszym przypadku nisza mieściła się na głębokości 3-4 metrów. Drzwi, którymi ją kiedyś zastawiono, dawno już spróchniały. Podobnie rozpadły się trumny poprzednio pochowanych osób.

Otwarty grób, niszę widać na dole

Resztki poprzednio pochowanych trumien a także pozostałości drewnianych drzwi

Po umieszczeniu kolejnych szczątków niszę zastawiono nowymi drzwiami a grób zakopano.

Kolejne szczątki

Nowe drzwi

Grób gotów do zakopania

Co ciekawe, sam grób ma około 150 lat i mimo tego, że nisza nie ma żadnego wzmocnionego sklepienia – widać to po korzeniach drzew, które tam sięgają, nie zapadła się ona i zapewne długo będzie w stanie służyć kolejnym zmarłym, gdyby zaszła taka potrzeba.

Festiwal Inota

Przez lata Inota kojarzyła się większości ludzi, którzy o tej małej miejscowości położonej koło Várpalota w ogóle słyszeli, z elektrociepłownią. Teraz pewnie zastąpi ją organizowany tam festiwal.

Impreza miała miejsce po raz pierwszy w tym roku pod koniec sierpnia. Jest to, według własnego określenia, festiwal audiowizualny i w line-upie figurują obok siebie zarówno muzycy (głównie elektronika) jak i właśnie artyści wizualni.

Na festiwalu byliśmy tylko pierwszego dnia i tylko o tym dniu mogę coś powiedzieć czy też raczej napisać.

Elektrociepłownia wyłączona jest z użytku już od ponad dwudziestu lat. Na jej terenie dominują wielki budynek kotłowni i sali turbin oraz trzy ikoniczne wieże chłodnicze widoczne zresztą z przebiegającej obok trasy szybkiego ruchu. Nie wszystkie budynki przetrwały do dziś, komin na przykład zburzono ze względów bezpieczeństwa. To jego ruina chyba stoi niedaleko kotłowni.

Postindustrialny klimat nosi na sobie piętno lat socjalizmu (budowę rozpoczęto w 1950 roku), co widać szczególnie w obiektach sztuki na terenie zakładu: rzeźbie przy wejściu i płaskorzeźbie na frontonie budynku stołówki.

Stado owiec pasące się wśród przekaźników – zapewne tak załatwiono kwestię koszenia trawy – wzmacnia atmosferę niesamowitości.

Jako zakład pracy musiałoby to być nieco przygnębiające, brzydkie miejsce. W kontekście festiwalu nabiera ekscytującego charakteru romkocsmy z jej energią i kreatywnością. Mimo, że festiwale definiuje głównie muzyka a sceneria daje tło, w przypadku Inoty odniosłem wrażenie, że jest odwrotnie: muzyka jest jedynie akompaniamentem do świetnie wpsiującej się w miejsce sztuki wizualnej.

Nasz pobyt na festiwalu poświęciliśmy na odwiedzanie różnych instalacji, muzyki słuchaliśmy jednym uchem przemieszczając się z miejsca na miejsce. W kotłowni można się było rozłożyć na wielkich poduszkach na ziemi oglądając zsynchronizowane z dźwiękami światła laserów przecinające przestrzeń pustego budynku.

W hali turbin odbywała projekcja eksperymentalnych filmów. W korytarzu obok urządzono instalację z migającymi jarzeniówkami hypnotycznie wciągającymi widzów do wejścia głębiej. Na piętrze wielka drewniana maszyna co chwila wystrzeliwała kółka z dymu.

Nad całością dominowały trzy wieże chłodnicze. Dwie oświelone były na czerwono, na śródkowej wyświetlane były klipy wideo i reklamy sponsorów. W środku jednej z nich urządzono show ze światłami. Wieczorem pojawił się nad nimi niebieski stożek ze światła.

to nieoczywiste zdjęcie przedstawia widok ze środka wieży chłodniczej

Wszystko to było bardzo intensywne. Problemem było jedynie to, że z powodu ograniczeń przestrzeni – w większość tych miejsc ze wzlędów bezpieczeństwa wpuszczano na raz jedynie ograniczoną ilość osób tak więc by obejrzeć intalację w wieży chłodniczej musieliśmy czekać przez dwie godziny – dostępność do projektów wizualnych była wąskim gardłem festiwalu.

Festiwal zebrał dobre opinie wielu ludzi obiecujących sobie wziąć udział w nim i w przyszłym roku. W tym roku dostał on duże dofinansowanie w ramach projektu Veszprém-Balaton 2023, Europejska Stolica Kultury, na to, jednorazowe, źródło w przyszłości nie będzie można liczyć, ale, mam nadzieję, festiwal i tak uda się zorganizować.

Krótki filmik przedstawiający parę rzeczy, o których piszę. Dzięki dla Śliwki za nagrania!