lato w mieście

Miasto w lipcu: mieszkańcy przemykają się niby powstańcy pod ścianami bo tam jest cień a turyści ogłuszeni upałem błąkają się środkiem chodnika wystawieni na bezlistosny ostrzał słońca. Ponieważ mniej mamy wakacji niż jest upału część tego zmuszeni jesteśmy przeżyć wśród murów. Lato w mieście. Oto co można wtedy robić.

*

Chłopak chodził przez tydzień na kolonie w zoo . Cały dzień zajmowali się różnymi rzeczami, także zwierzakami (przyniósł zdjęcia z żółwiem oraz z karaluchem brazylijskim). Żeby frajda była większa jeździliśmy tam rowerem. Ścieżka rowerowa prowadzi prawie od domu do zoo, więc warunki były sprzyjające. Kierowcy w większości pełni zrozumienia na widok niewielkiego rowerzysty. Po zoo poszliśmy parę razy do parku rowerzystów w lasku miejski (tak nazywam Városliget), gdzie na zamkniętym torze dzieci mogą się zapoznać w praktyce z regułami ruchu. Było, że 25 kilometrów przejechało mi dziecko bez większego wyczerpania.

*

W niedzielę byliśmy w Szolnoku i poszliśmy tam na teren do minigolfu. Zabawa przednia, graliśmy w Chłopakiem aż do dziesięciu dołków bo potem musieliśmy iść. Okazało się, że jest to jedyny na Węgrzech teren minigolfowy, który odpowiada standardom międzynarodowym. Właściciel, sam zawodnik minigolfa, był szalenie miły, zwłaszcza gdy dowiedział się, że jestem Polakiem. Chłopak, jak się dowiedziałem, chodzi tam teraz codziennie zapraszając po kolei wszystkich szolnockich członków rodziny.

*

Też w niedzielę idąc na nasz parking (zakurzona działka po wyburzonym domu) zobaczyliśmy jak parkingowi gotując sobie coś na kociołku. Widok humorystyczny bo zazwyczaj robi się to gdzieś na otwartym terenie, nad rzeką lub na działce, a nie w środku miasta, ale starali się, żeby wszystko było jak trzeba. To znaczy kobiet nie ma – takie gotowanie na kociołku to bardo męska zabawa – przy gotowaniu popija się wino, żadnego pośpiechu. Aż żałowałem, że nie mam aparatu fotograficznego.

Reklama

pomniki w Szolnoku

W zeszły weekend byliśmy w Szolnoku (około 80-tysięcznie miasto położone jakieś 100 kilometrów od Budapesztu) i znowu przed moje oczy trafiły stojące tam pomniki. Nie, tym razem muszę napisać o nich.

Pierwszy to pomnik stojący koło teatru. Przedstawia jakiegoś dramatopisarza, o ile pamiętam, ale to nie ważne. Rozkłada mnie zupełnie kurtyną zwisającą wprost z  … powietrza. Nie żeby może budynek, ściana lub choćby gęste drzewo, nie, urwana zwisa z powietrza.

Drugi pomnik jest jeszcze smakowitszy. Jest on poświęcony żołnierzom poległym w czasie pierwszej wojny światowej. Z przodu normalka, stosowne daty, martwy żołnierz, hełm, podnosząca go ojczyzna (rodzaju męskiego, ale chyba to jednak ona), wszystko jak zwykle.

Pomnik ma jednak też drugą stronę. Co gorsza, w przeciwieństwie do przedniej strony jest to strona południowa, co bardzo się zauważa w słoneczne południe kiedy najładniej oświetlona jest właśnie pupa ojczyzny.

Kiedyś kiedy w Szolnoku byli akurat moi rodzice i koledzy poprosiłem tatę o zrobienie nam zdjęcia pod tą ciekawszą, drugą stroną pomnika. Tata zrobił, ale ojczyzna jest na nim tylko od łydek w dół. Takiego mam tatę.

Żeby jednak nie szydzić wyłącznie może jednak jakiś pomnik, który lubię. Jest to rzeźba przedstawiająca rybaka cisańskiego. Stoi na tafli napiętej wody, z daleka wygląda tak:

a z bliska tak:

Dodam tylko, że stoi na byłym miejscu Lenina, czyż nie korzystna były ta zamiana?