hymn


Niedawno trafił mi przed oczy hymn węgierski. Czekałem akurat na coś więc go sobie spokojnie przeczytałem i nieco mnie poraził. Tak dołujący, że aż niesamowite. Proszę, oto pierwsza zwrotka (choć hymn na zwrotek osiem wykonuje się zwykle tylko ją) w oryginale:

Isten, áldd meg a magyart
Jó kedvvel, bőséggel,
Nyújts feléje védő kart,
Ha küzd ellenséggel;
Bal sors akit régen tép,
Hozz rá víg esztendőt,
Megbűnhődte már e nép
A múltat s jövendőt!

 

i tłumaczeniu literackim (w nawiasach podaję bardziej dosłowny przekład):


Boże, zbaw Węgrów (Boże pobłogosław Węgrów)
I obdarz ich swymi łaskami! (pogodą i obfitością)
Wspomóż swą pomocą słuszną sprawę (wspomóż ich swą prawicą)
Przeciw której walczą Twoi wrogowie (gdy walczą z wrogami)
Los, który tak długo Węgrami pomiatał, (los, który już od dawna pomiata Węgrami)
Przynieś im szczęśliwy; (zmień na rok szczęśliwy)
Ucisz ich smutki, które przygniatają (odpokutował już lud)
I odpuść przeszłe i przyszłe grzechy (za swą przeszłość i przyszłość)

 

Pomijam już teologicznie interesującą kwestię co ma zrobić Bóg w wypadku gdyby Węgrzy akurat walczyli z jakimś innym narodem chrześcijańskim również zabiegającym o wsparcie bożej prawicy. Bardziej mnie fascynuje nasycenie fatalizmem w tekście. Przebija poczucie klęski i bezsilności, jeden Bóg może pomóc, ponieważ zresztą to on sam te wszystkie nieszczęście zsyła jako karę za grzechy. Jedyne, co można zrobić to starać się go przebłagać.

Tekst napisany został przez Ferenca Kölcseya w 1823 ale, co ciekawe, oficjalnie za hymn państwa został przyjęty dopiero w 1903 roku, ponad 30 lat po uzyskaniu statusu narodu współtworzącego monarchię, kiedy Węgry były niemal u szczytu swej potęgi. Kraj był wówczas parę lat po millenium państwowości obchodzonego z wielką pompą, akurat zbudowano parlament, gospodarka rozwijała się, kwitły kawiarnie budapeszteńskie. Czemu wybór padł akurat na taki tekst? Nie bardzo mogę zrozumieć.

Nie bardzo też mogę zrozumieć czemu hymn dalej trwa. Dzieci uczące się go przyswajają sobie jego depresyjność, dorośli ją w sobie wzmacniają. Ustawienie takiego przekazu na piedestale nie może pozostać bez skutków. Żartuję sobie czasami, że lekarz krajowy Węgier powinien go zakazać z powodów medycznych. Węgrzy powinni coś z tym zrobić – powinni go zmienić.

***

Uprzedzając komentarze na temat krajów, których hymny zaczynają się od stwierdzeń, że jeszcze nie zginęły: hymn Polski, mimo dramatycznego początku, ma w sobie jednak buńczuczność i wolę walki, i wolny jest o depresyjności hymnu Węgier. Nie bardzo jest sens te dwa teksty porównywać.

PS Melodia hymnu węgierskiego, napisana przez Ferenca Erkela, tutejszego Moniuszkę, jest bardzo przy tym bardzo piękna. Tu akurat melancholijność wypada dobrze.

piszę artykuł do wikipedii

Napisałem mój pierwszy artykuł do wikipedii. Na temat Rezső Seressa, o którym zresztą już kiedyś pisałem. Zabawa przednia. Musiałem wyszukać przedtem informacje na jego temat, znalazłem pięknie napisany artykuł w internecie, przyjemność czytać a przy tym świetne źródło informacji. Żałuję nieco, że raczej suchy format encyklopedii nie pozwala na zamieszczenie nieistotnych ale barwnych szczegółów dotyczących Seressa. Na przykład anegdot na jego ciętego języka. Seress był bardzo niski, mówiono o nim „mały Seress”. Pewnego razu jeden z jego wysokich znajomych zażartował „Seress, nie gadaj tyle bo cię wsadzę do kieszeni!”. „Wtedy – odpalił Seress – więcej będziesz miał w kieszeni niż w głowie”. Dowiedziałem się też, że był on prawie moim sąsiadem bo mieszkał parę domów dalej. Dobrze znać takie szczegóły dotyczące mojej okolicy.

Pisanie tekstu podobało mi dla wielu powodów. Świadomość, że jest się jednym z autorów wikipedii jest miła. Decyzja, żeby napisać ten artykuł pomogła mi zmobilizować się do wyszukania informacji na temat Seressa, który mnie interesował, ale do którego zawsze czułem, że brakuje mi czasu. Pisanie czegoś po polsku to coś, czego mi brakuje. Najważniejszym może jednak było moje pragnienie, żeby opowiadać o Węgrzech. Kiedy przeniosłem się tutaj chciałem być korespondentem polskich gazet na Węgrzech. Nie udało się, być może dlatego, że nie mówiłem jeszcze po węgiersku:) Teraz jednak, dzięki internetowi, mogę realizować dawne pragniene.

Już wiem, o czym napiszę następny artykuł do wikipedii. Będzie on na temat osiemnastowiecznej odnowy języka węgierskiego kierowanej przez Kazinczyego. Fascynujący temat, mam nadzieję, że już wkrótce będę miał czas się tym zająć.

na koncercie „Kispál és a Borz”


Zywię wdzięczność do zespołu
Kispál és a Borz bo to dzięki nim Chłopak nauczył się czytać. A było to tak.

W samochodzie Chłopak już od paru lat odgrywa rolę DJa i wybiera kasety, których słychamy. Jedną z kaset, która trafiła mu w ręce była właśnie kaseta Kispála. W odróżnieniu od innych kaset do tej załączony był arkusik papieru z tekstami piosenek. Przez dłuższy okres gdy tylko gdzieć jechaliśmy grał nam Kispál a Chłopak siedział wpatrzony w papierek śledząc teksty. I tak, sami nie spostrzegliśmy kiedy, nauczył się czytać po węgierski. Polski przyszedł potem już poniekąd automatycznie bez większych wysiłków z niczyjej strony.

Zespół ma dziewiętnaście lat. Powstał jako grupa alternatywna w latach 80-tych. Kispál ma niezwykłą zdolność do urzekania sobą szesnastolatków a także utrzymywania fascynacji tych, którzy zespół raz polubili i na koncercie widziało się zarówno nastroszone łebki teenagerów w niezgodzie ze światem, miękkie włosy ślicznych siedemnastolatek jak i łysych i siwych. Zauważyłem też kobietą, która – przysięgam! – wyglądała na sędzinę.

Kispál gra gitarowego rocka. Jego skład podstawowy to gitara, gitara basowa oraz perkusja. Obecnie wystąpują także z drugą gitarą a także syntezatorem, co wzbogaca ich brzmienie ale nie zmienia charakteru muzyki. Wyznam, że Kispála lubię nie tylko za ich talenty pedagogiczne, które przejawili w stosunku do Chłopaka. Odróżniali się zawsze od innych grup autentycznością zachowania na scenie oraz tekstami opisującymi rzeczywistość węgierskiej młodzieży. Nie ma w nich buntu, ideologii, nie ma pozy, jest za to świat balang, mniejszych lub większych (częściej mniejszych) problemów młodych ludzi, często pojawia się niepornograficzny seks. Cudzoziemiec nie znający węgierskiego nie zrozumiałby zapewne popularności zespołu bo muzyka sama w sobie nie powala, dopiero z tekstami nabiera pełnej siły przebicia.

Koncert odbywał się na otwartej scenie koło Petőfi Csarnok (Sali Petőfiego), tak zwanej PeCsy, mieszczącej się w Városliget czyli, jak to nazywam, Lasku Miejskim. W weekendy jest tam niezły pchi targ więc zbilżając się do miejsca koncertu Chłopak dopytywał się czy faktycznie koncert odbędzie na pchlim targu. Przyszliśmy w sam raz na pięc minut przed początkiem i tak udało nam się ominąć zespoły wprowadzające. Za bilet musiałem płacić tylko ja, Chłopak wszedł bezpłatnie. Miłe to było zwłaszcza w kontekście koncertu Mobiego parę lat temu, na który się z Chłopakiem wybraliśmy ale nie weszliśmy, bo w kasie sobie zażyczyli, żebym dla trzyipółlatka też kupił bilet za jakieć czterdzieści dolarów: na to mnie nie stać.

Chłopak siedział cały czas mi na barana i gdy tylko rozpoznał jakiś numer to mi krzyczał do ucha – było głośno: to też mamy na kasecie! Wytrzymał dwie godziny do końca, mimo, że było to dla niego raczej późno (w domu byliśmy o jedenastej wieczorem). Wytłumaczyłem mu na czym polega granie na bis, w ramach którego Kispál wykonał bez ociągania się trzy piosenki. Po koncercie kupiliśmy obważanka, którego połowę Chłopak zjadł siedząc sobie na ławce w parku. Bardzo mu się ten nocny piknik podobał. Z koncertu też był zadowolony. Rośnie nam nowe pokolenie fanów zespołu.

grają dzieciom

Nasza asystentka przychodzi do mnie pewnego dnia, że chciałaby wcześniej wyjść. Czemu? Dziecko kończy przedszkole i będzie koncert. A jaki zespół? Czy przypadkiem nie Kolompos? Tak, właśnie oni. Uśmiechnąłem się. Kolompos miał grać w przedszkolu Chłopaka dwa dni później (zrzutka po 500 forintów od dziecka). Z tego żyją, że chodzą od przdszkola do przedszkola i występują. W weekendy domy kultury.

Kolompos to jeden z szeregu zespołów nastawionych tutaj na dzieci. Jest ich sporo i są dobre, lepsze niż cokolwiek co pamiętam z Polski. Najczęściej grają muzykę o ludowych korzeniach. Nie niesie ona z sobą posmaku muzealnego folkloru bo w latach osiemdziesiątych bardzo spopularyzował ją i ożywił ruch domów tańca. Dzisiaj kojarzy się bardziej z sympatycznym młodym człowiekiem z brodą niż z piskliwą babcią w ludowej kiecce.

Muzyka dla dzieci jest w większości przypadków ludowa ale nie trzyma się przy tym kurczowo kanonu. Zachowując brzmienie ludowe zespoły grają nowe utwory albo czasem klasyki dziecięce uzyskujące w ich wykonaniu nieznaną dotąd szlachetność. Kolompos jest niezły ale dalece nie jest najlepszym z nich. Na głowę bije ich legendarna Kaláka czy utworzony na Słowacji elektryzujący Ghymes. Grający w Kaláce ale też występujący osobno bracia Gryllus są dobrzy ale nie tak jak ich macierzysta grupa.

Osobną jednosobową kategorię stanowi Judit Halász. Od lat śpiewa piosenki dla dzieci muzycznie oparte raczej o muzykę rockową czy też pop. Pracuje ze świetnymi muzykami jak János Bródy, jeden z twórców węgierskiego beatu. Za teksty często bierze wiersze dobrych poetów. Jej wykonanie mruczanki Kubusia Puchatka zna cały kraj. Twórczość Judki Halász, bo tak ją wszyscy nazywają, nie jest cukrowata, infantylna czy sztucznie beztroska. Język jej tesktów jest bogaty i świeży, one same – niebanalne. Wśród jej piosenek jest, między innymi, piosenka o śmierci dziadka.

Nic dziwnego zatem, że dzieci doceniają tę dla nich tworzoną muzykę. Koncerty zespołów grających dla dzieci są pełne, ich piosenki znają młodzi i starzy, wszyscy mają ich płyty. Koncerty to nie siedzenie na kolanach u mamy ale szaleństwo kojarzące się raczej z koncertami rockowymi dla nastolatków. Dla ilustracji dwa kawałki utworów Ghymesu Kiskacsa fürdik fekete tóban oraz Igy kell járni.

Zazdroszczę Chłopakowi. Za mojej młodości nie miałem takiej muzyki.

bigapple1

Spotkalem bigapple1! A bylo to tak. Majac pojechac do Nowego Jorku zostawilem jej wpis na blogu, ze przyjezdzam i ze moze bysmy sie zobaczyli. Ona odpisala na moj e-mail na portalu gazety i wymienilismy numery komorek. Na miejsce spotkania zaproponowalem, zeby bylo jednak cos wegierskiego, Bartóka na 57ej ulicy (ponizej) uwazajac, ze jesli nawet sie nie znamy to przeciez pod Bartókiem nie bedzie przeciez stalo wielu ludzi i jakos sie znajdziemy.

Tak tez sie stalo. Prawie. Spoznilem sie pare minut a bigapple1 patrzala w miedzyczasie podejrzliwie na blondynke tez akurat tam czekajaca na kogos. W internecie, jak wiadomo (rysunek z ukochanego przez bigapple1 New Yorkera, ktorego akurat nie moge nigdzie znalezc – czy moze ktos wie gdzie jest?) nikt nie wie, ze jestes psem, wiec mimo, ze z bloga wyglada, ze faktycznie facet i faktycznie mieszka w Budapeszcie nigdy nic nie wiadomo.

Okazalo sie, ze bigapple1 myslala, ze jestem starszy niz to faktycznie ma miejsce (jakby mozna bylo byc jeszcze starszym!:) Ze swej strony uspokoilem sie, ze bigapple1 to jednak nie jest projekt badawczy z dziedziny sztucznej inteligencji, temat automatyczne tlumaczenia, kierowany z, dajmy na to, uniwersytetu Duke w Polnocnej Karolinie i zatrudniajacy polskich doktorantow do pisania odpowiedzi na wpisy.

Spotkanie trwalo krotko, bo bylo to akurat srods przedswietodziekczynieniowa i wszyscy straszyli mnie koszmarnymi korkami a ja tego wieczora musialem jeszcze na lotnisko. W pospiechu zapomnialem nawet dac bigapple1 wyrazu uznania za jej blog w postaci tabliczki czekolady wegierskiej Boci (dla nieznajacych: to lokalny klasyk). Okazalo sie, ze mamy wspolnego znajomego, czy tak bardzo sie nie zdziwilem. Okazalo sie tez, ze jak wiekszosc nowojorczykow bigapple1 jest gadatliwa i mozna jej sluchac godzinami, ktorych niestety do dyspozycji nie mielismy. Umowilismy sie wiec na wspolny obchod nieznanych katow Nowego Jorku kiedy tylko bede tam znowu. Poki pozostaje blog.

moja dzielnica ma własną muzykę ludową!

Lou Reed miał kiedyś powiedzieć, że rock to miejska muzyka ludowa. Miał prawie rację, moja, siódma dzielnica ma bowiem własną, charakterystyczną muzykę, można powiedzieć, ludową, która nie jest rockiem a w dodatku jest od niego sporo starsza.

Zanim jednak przejdę do szczegółów warto rzucić okiem na plan Budapesztu, żeby uświadomić sobie niezwykłość tego zjawiska. Moja dzielnica jest bowiem malutka, jedna z najmniejszych w mieście. Zajmuje w zasadzie tyle miejsca ile na planie zakrywa oznaczająca ją rzymska siódemka.

Muzyka, o której mowa, to nic innego niż improwizacje pianistów kawiarnianych. Zdaję sobie sprawę, że jest ona grana gdziekolwiek tylko jest bar z fotepianem, ale chyba wyłącznie w naszej dzielnicy cieszy się ona tak wielką popularnością, jest grana w tylu miejscach – i ma własny konkurs jej właśnie poświęcony.

Znaczenie tej muzyki uświadomiłem sobie dzięki temu konkursowi. W poniedziałek wielkanocny poszliśmy odwiedzić długo niewidzianych znajomych. Okazało się, że ostatni raz widzieliśmy się przed Bożym Narodzeniem i dostaliśmy od nich zaległy prezent: płytę A Bárzongorista z finału pierwszego konkursu dla pianistów kawiarnianych. Konkurs organizowany został właśnie po raz drugi. Do udziału zgłosiło się 100 (!) uczestników, do finału, który miał miejsce w hotelu Royal znajdującym się, rzecz jasna, w naszej dzielnicy, dotarło sześcioro z nich. Pięćsetosobowa sala była wyprzedana już dwa tygodnie przed koncertem finałowym a podobno trzy razy tyle biletów można było sprzedać. Chyba nie dziwi, że sprawa mnie zainteresowała.

Tradycje tej muzyki w naszej dzielnicy sięgają końca dziewiętnastego wieku, kiedy to powstało tu dużo niezwykle popularnych kawiarni. W nich grywali giganci gatunku z Rezső Seressem na czele. Napisał one wiele światowych przebojów z najsłynniejszą z nich Smutną niedzielą, która stała się nieformalnym hymnem samobójców wywołując falę prób samobójczych po wydaniu jej w 130 nagraniach płytowych w czterdziestu językach. Seress pomimo wielkiej ilości zaproszeń na koncerty zagranicę, m. in. do Carnegie Hall, nigdzie nie wyjeżdzał, podobno bał się kompromitacji jako że kiepsko grał na pianinie i nie potrafił czytać nut … Przez całe życie nie opuszczał siódmej dzielnicy grając najpierw w Kulácsu a potem w Kispipie, gdzie do dzisiaj zresztą gra zawsze jakiś pianista.

Cóż to jest za muzyka! Wszystko jest tu możliwe, jedynym kryterium jest, żeby publiczność rozpoznała dany motyw. Temat Obladi Oblada Beatlesów poprzedza więc fragment Marsza tureckiego Mozarta – by zaraz po nim znów się niezauważenie pojawić. W ciągu dziesięciu minut można wyszukać uchem też Edith Piaff, Louisa Armstronga, Pressera i Charliego z wykonawców węgierskich, pojawi się Cabaret no i oczywiście Gershwin ze swoją Błękitną rapsodią (z występu zwycięzcy konkursu z zeszłego roku Sándora Farkasa). Okraszają to wszystko ozdobniki i łączniki będące już owocem inwencji pianisty, który dodatkowo zwykle poddaje dany temat obróbce zmieniając harmonizację a niekiedy i tonację.

Nie sądzę, żebym kiedykolwiek miał zostać fanem muzyki pianistów barowych, ale mimo wszystko miło wiedzieć, że mieszka się w jej, poniekąd, stolicy.

Locomotiv GT i Velvet Underground

Dokonałem dziś małego odkrycia, a mianowicie znalazłem cytat muzyczny z Run, run, run Velvetów na płycie Bummm! Locomotivu. Początek Ő még csak tizennégy, czyli Ma czternaście lat oraz Run, run, run zaczynają się w zasadzie identycznie. Sprawa jak najbardziej możliwa, sprawdziłem w internecie, Velvet Underground & Nico, na której jest Run, run, run ukazała się w 1967 a Bummm! w 1973. Jak ktoś chce może sobie wyszukać oba kawałki na jakimś potomku Napstera i porównać.

Dało mi to moje odkrycie do myślenia. Bo jest to kolejny, choć dość subtelny, dowód nieustających kontaktów kulturalnych między wschodem a zachodem, albo ściślej mówiąc przepływu inspiracji z zachodu na wschód, w drugą stronę niewiele szło. Muzyka rockowa grała tu (dosłownie:) być może największą rolę. Sowiecka kultura była bezradna wobec takiego soft poweru zachodu.

Ciekaw jestem czy jakiś cenzor to zauważył. Czy sprawdzali muzykę? Czy mieli ludzi osłuchanych na tyle, żeby być w stanie wyszukać takie rzeczy? Czy też może bali się tylko słów?

András Schiff na Akademii Muzycznej

András Schiff to jeden z muzykow wagi ciezkiej na Wegrzech. Pianista, dyryguje tez. Mial w zeszla sobote koncert na Akademii Muzycznej, poszlismy.

Frajda byla wielka. Sama muzyka podobala mi sie tak sobie (Haydn: symfonia c-dur, hob. I:82, koncert fortepianowy d-dur, hob. XVIII:11, Siedem slow Chrystusa na krzyzu, wersja orkiestralna, hob. III:50-16 – to juz nieco lepiej), ale wykonanie bylo perelkowe. Shiff gral z Europejska Orskiestra Kameralna, ktora zachwycala precyzja i dyscyplina. Muzycy w kazdej chwili grali to, co akurat powinni, a nie to, co akurat grali przed chwila. Najprostszymi frazami mozna sie bylo smakowac.

Sam Schiff robil wrazenie jakby dyrygowal dla publicznosci raczej niz dla orkiestry. Zwracal uwage na to, co akurat ciekawe: posluchajcie teraz klarnetow, o, terez beda fajne skrzypce, zwroccie tylko uwage na flety. Taki komentarz do muzyki, szalenie zajmujacy. Przyszedl mi do glowy Salieri w Amadeuszu opowiadajacy o muzyce Mozarta.

Na koncercie przyszly mi tez do glowy dwie zupelnie niezwiazane rzeczy. Pierwsza to, ze architekci planujacy teatry, sale koncertowe, opery i inne tego rodzaju budynki publiczne w zadziwiajacy sposob nie potrafia zaprojektowac dobrze liczby ubikacji. Przed toaleta damska zawsze tworzy sie kolejka, czy naprawde tymi architektami sa zawsza mezczyzni, ktorzy nie maja pojecia, jak kobieta korzysta z ubikacji?

A druga rzecz to oberwacja, ze na Wegrzech i w Polsce klaszcze sie inaczej. Rzecz jasna w obu krajach uderza sie dlonia o dlon wywolujac odpowiedni dzwiek podobnie, ale chodzi mi raczej o rytm. Frenetyczne oklaski na Wegrzech przechodza w takie dum-dum-dum, ktore tu nazywaja sie zelaznym aplauzem. Mnie kojarzy sie to z kongresami partyjnymi z lat piecdziesiatych i zawsze klaszcze wtedy nie do rytmu. W Polsce jest inaczej, niedawno sie o tym przekonalem sluchajac koncertu Milesa Davisa na Jazz Jamboree w 1988, ktory nagralem sobie wowczas z radia. Nagrane sa tez oklaski, mam wiec nawet dowod:)

pasja wedlug sw. Jana na Akademii Muzycznej

W zeszla niedziele poszlismy na koncert orkiesty barokowej Orfeo (graja na orginalnych instrumentach) z chorem Purcella. I jedno i drugie male – tenorow bylo raptem szesciu – ale znakomite, zwlaszcza chor. Solisci tez swietni, poza kobietami. Alt kolebal sie, zarzucal na zakretach i z lekka nie nadazal. Sopran dzwieczny, perlisty, ale jego posiadacznka spiewala z buzia w ciup i regularnie lykala spolgloski. Ewangelista przykuwajacy uwage przez caly czas, Jezus powazny i rzeczowy, bas i tenor bardziej niz rzetelni. Jeden z basow w chorze spiewa bez patrzenia w partyture, wiolonczelista solista gra z zamknietymi oczyma, czuje sie, ze nie jest to dla nich rutynowy koncert.

Przy okazji uswiadomilem sobie, ze pasje Bacha to muzyka programowa. Kiedy swiety Piotr zaplakal po wyparciu sie Jezusa Ewangelista wyspiewal ten placz az sie czulo na plecach. Podobnie fragment opowiadajacy o smierci Jezusa konczy sie urywajacym sie dzwiekiem granym na fisharmonii, co jak muzyke jest w miare doslownym opisem umierania.

Jak zawsze na Akademii Muzycznej czy w teatrze z ciekawoscia ogladalem sobie publicznosc. Polowa nic takiego ale druga polowa wyglada jak statysci z filmu o latach osiemdziesiatych. Niemodne garnitury, ciezkawo wieczorowe kobiety, niezdarne nastolatki w niedopasowanych garniturach, grzeczne panienki w bialych bluzkach z kolnierzem. Niedobitki zdeklasowanej inteligencji w widoczny sposob nie mogacej sobie pozwolic na nieco bardziej wspolczesny wyglad ale w nadal ciagnacej do kultury wysokiej. Nigdzie indziej ich nie widac, jakos sie ciesze, ze sa.

Znowu (znowu!) Amadinda

W niedziele znow poszlismy z Chlopakiem na koncert Amadindy dla dzieci. Dodam zaraz, ze koncertow w serii bedzie jeszcze dwa wiec byc moze jeszcze o Amadindzie napisze.

Poprzedni koncert byl wprowadzeniem do instrumentow perkusyjnych, ten byl na temat rytmu. Zakochalem sie Stevie Reichu i jego Clapping Music. Przypomnialem sobie, jak jeszcze uczac w szkole (dawno bylo ale i to bylo) pod wodza naszej uroczej nauczycielki muzyki wykonywalismy utwory wlasnie Reicha zawziecie klaszczac, bijac sie po udach i tupiac. Bardzo proste pomysly a ile do sluchania. Na przyklad nieskomplikowany rytm klaskany przez dwoch muzykow, przy czym co jakis jeden z nich zaczyna o osemke pozniej, i tak az dogoni drugiej. W miedzyczasie tecza rytmow.

Tak wiec ja bylem urzeczony. Chlopak mniej. Krecil sie caly czas, nie mogl sobie miejsca znalezc. Siedzielismy na miejscach dla choru wiec cala sala nas widziala, ale co tam. Wychodzac juz, co z racji tego gdzie siedzielismy odbywalo sie przez zaplecze dla muzykow, spotkalismy Zoltána Rácza, lidera Amadindy. Zlapal Chlopaka i spytal: "No i jak, nudno bylo?", na co Chlopak: "tak" i pomaszerowal dalej do szatni zostawiwszy Rácza z lekka pozbawionego tchu. "No tak, nieco za duzo mowil ten pan", powiedzial o sobie skonsternowany.

Za miesiac idziemy jednak znowu: obiecalem Chlopakowi kupic plyte dla dzieci, ktora sobie wypatrzyl na stoisku z kompaktami, ma teraz przynajmniej motywacje.