Byliśmy w poprzedni weekend na nartach w Austrii. Pierwszy raz w życiu, zarówno Chłopak, Sliwka jak
i ja. Dobrze szło nam wszystkim, zwłaszcza Chłopakowi, od razu
dziękuję za gratulacje. Miło, że i
w tym wieku można
się jeszcze czegoś nauczyć:)
Mieszkaliśmy w domu położonym wysoko
w górach tak, że nawet komórki działały sporadycznie
i w dodatku tylko w jednym miejscu na łóżkiem (jest to jedno
z wyjaśnień czemu zniknąłem z bloga na jakiś czas, byłem też w
paru innych miejscach a i ten tekst piszę w samolocie). Miejscowość
nazywała się Göstling i mimo tego, że nie jest to najbliższy
teren narciarski w Austrii od strony Węgier (Simmering jest bliżej)
miejsce było absolutnie zdominowane przez Węgrów.
Na parkingu mniej więcej połowa
samochodów z węgierską rejestracją. Są, rzecz jasna, auta
austriackie, jest parę samochodów z Czech oraz Niemiec, ale i
tak Węgrzy górą. Wszędzie słyszy się nasz ukochany język
i wpadwszy na kogoś lepiej próbować z “elnézést”
niż “Entschuldigung”. Szukamy instruktora do nauki jazdy na
nartach i dostajemy Węgra, który nota bene potrafi uczyć też
po niemiecku, angielsku i francusku. Kelnerki w barze to też
Węgierki i częściej słychać jak wykrzykują nazwy podawanych dań
po węgiersku niż po austriacku. Lista dań na tablicy jest zarówno
w języku tubylczym jak i naszym.
Dla mnie niesamowite. Rozumiem, że
Węgrów sporo, bo na Węgrzech faktycznie nie bardzo jest
gdzie jeździć. Ale to stawanie na głowie, żeby dobrze ich
obsłużyć w ich własnym języku? To już bardziej przypomina
Balaton, gdzie wszystko jest po niemiecku w uniżonym oczekiwaniu na
exenerdowców! Węgrzy jako ważni i cenieni klienci w Austrii?
Brzmi to dość niezwykle ale najwidoczniej tak jest. To i owo
najwyraźniej zdarzyło się w ciągu ostatnich 15 lat.