Sátántangó

W języku węgierskim istnieje pojęcie bakancslista co na polski można przetłumaczyć jako listę rzeczy do zrobienia przed śmiercią. Bakancslista ma pochodzenie turystyczne, dosłownie to lista dla butów turystycznych, chodzi o listę tras do przejścia i miejsc do odwiedzenia ale pojęcie używane jest powszechnie także w innych obszarach. I tak dla każdego turysty podstawowym elementem bakancslisty jest przejście całego niebieskiego szlaku tak dla kinomanów jest to obejrzenie filmu Sátántangó Béli Tarra.

I jedno i drugie jest wyczynem. Niebieski szlak ma 1128 kilometrów a Sátántangó 7 godzin.

Do filmu przymierzałem się od dłuższego czasu. Właściwy moment nadszedł w ostatnią sobotę. Pierwotnie planowałem zrobienia wokół tego małej balangi: zaproszenie paru osób, jakąś pizza w połowie, kawę&wino ale z powodu covida zdecydowałem się jednak na samotne oglądanie.

W ramach przygotowań przeczytałem książkę pod tym samym tytułem (Ukazała się po polsku jak Szatańskie tango), na podstawie której powstał film. Jej autorem jest László Krasznahorkai, o którym mówi się, że może dostać Nobla, więc było więcej powodów, żeby sięgnąć po niego.

Książka i film
7 godzin zmieściło się na trzech płytach

Książkę, a zarazem film, mogę spokojnie streścić, akcja nie jest tu istotna więc nie ma mowy o spojlerowaniu.

Akcja dzieje się w jakimś nieokreślonym miejscu (Siedmiogród? węgierski Alföld?) w nieokreślonym czasie (70-te? 80-te lata?) w małej wiosce jakiś czas po zamknięciu przylegającego do niej PGR-u, których dawał mieszkańcom utrzymanie. Ostatnich kilku mieszkańców szykuje się do opuszczenia tego miejsca ale nie pewne czy im się to uda bo sami ledwo wierzą w to, że to możliwe.

Do wioski przybywa dwóch cwaniaków, którzy są tu znani, zniknęli półtora roku temu. Można się domyślać, że byli w więzieniu ale nie wiadomo za co. Przed przybyciem do wioski spotykają się z miejscowym policjantem, który nakłania ich do współpracy.

We wiosce trafiają oni na moment śmierci upośledzonej dziewczynki, która popełniła samobójstwo zażywając trutkę na szczury. Wykorzystując trudny moment dla niewielkiej wspólnoty mieszkańców wsi, inteligentniejszy z cwaniaków, Irimiás, manipuluje nimi nakłaniając ich na oddanie właśnie otrzymanej ostatniej wypłaty pod pretekstem utworzenie nowego PGR-u, który wszystkim zabezpieczy stabilny dochód i utrzymanie.

Zamiast tego jednak rozsyłają wieśniaków po całym województwie mamiąc ich obietnicami późniejszej realizacji planów. Tak Irimiás stworzył sobie siatkę informatorów, którą wykorzysta by wysługiwać się policji.

Oglądanie filmu, które trwa mniej więcej tyle co przeczytanie książki, jest przeżyciem jedynym w swoim rodzaju. Nie jest to bindżowanie jakiegoś serialu kryminalnego w Netflixie, którego po prostu nie da się zostawić. Oglądanie Sátántangó może być męczące bo film jest bezczelny w swoim wyzwaniu by porzucić zwykły pośpieszny, intensywny tryby życia, w którym w przypadku filmów mających parę minut ponad półtorej godziny narzekamy na „dłużyzny”, by zwolnić, i poświęcić cały dzień dla obejrzenia jednego zaledwie filmu.

Sam film jednak poza długością ma wiele do zaoferowania. Sznyty są długie, początkowa scena, w której stado krów wychodzi z obory trwa ponad osiem minut, nie jest wyjątkiem. Mimo, że na ekranie dominują obrazy rozpadu, brudu, błota, jesiennego schyłku, i niemal wyczuwalny jest smród, to jednak są one zawsze pięknie skomponowane. Dźwięk z offu jakby nagrany w studio niezależnie od danej sceny tworzy wrażenie dziwności.

Przejmująca jest muzyka: ambientowe szmery w tle oraz akordeonowe kawałki do tańca, w tym i tytułowe tango. Te kawałki są wspaniałym tłem do kluczowych scen, które odbywają się w kocsmie.

Szereg postaci jest dokładnie taka jak je sobie wyobrażałem czytając książkę. Nie wszyscy jednak grający są przekonujący. Największą słabością filmu jest dla mnie postać Irimiása, którego gra nie kto inny jak kompozytor właśnie chwalonej przeze mnie muzyki, Mihály Víg. Ma on w sobie charyzmę nauczyciela rysunków z ósmej klasy, trudno uwierzyć, że to przestępca w dodatku zdolny do zawrócenia w głowie grupie wieśniaków.

Historia pokazana w książce i w filmie ma ogromny potencjał symboliczny. Każdy może znaleźć coś dla siebie: jest melancholia, beznadzieja podkreślana przez nieustający deszcz i wszechobecne błoto, jest obraz wyprowadzania do ziemi obiecanej, manipulowanie naiwnymi ludźmi, jest pragnienie odtworzenie starego, bezpiecznego świata, który znikł – i którego nie da się odtworzyć, jest igranie prostymi ludźmi przez potężne interesy i władzę. Stado koni, które uciekły z rzeźni a teraz biegają po opustoszałym mieście przywodzi na myśl zagrożenie, próbę ucieczki a zarazem jej beznadziejność.

Pomaga w tym wszystkim ta nieokreśloność historii: nie wiemy tego gdzie oraz kiedy się znajdujemy ale także dlaczego zamknięto PGR, za co trafili do więzienia Irimiás i jego towarzysz, co robili wcześniej dla policji, skąd mają swoje kontakty, i tak dalej. Brak konkretności czyni historię bardziej uniwersalną.

Nie odbiera to jednak filmowi bardzo węgierskiego charakteru. Ta opowieść o upadku, beznadziei, skazanej na niepowodzenie próbie wyrwania się z niej, manipulacji przez siły potężniejsze od nas jest nader węgierska. Motyw tej nieudanej ucieczki pojawia się też choćby w kultowym dramacie Portugál.

Czy z tej sytuacji da się jakoś uciec? Dwie rzeczy w filmie wskazują na możliwe wyjście. Jedna to nihilistyczny bunt: planowane przez Irimiása „wysadzenie w powietrze tego wszystkiego”. A druga, którą przywodzi na myśl postać wariata walącego w zaimprowizowany dzwon i wykrzykującego przy tym ostrzeżenia przed zbliżającym się niebezpieczeństwem, to odwołanie do brakującego w życiu bohaterów elementu nadprzyrodzonego. W duchu filmu jest jednak wątpić na ile te opcje mają szansę na realizację.

PS Warto wspomnieć motyw polski w Sátántandó. W książce właściciel kocsmy ma samochód Warszawę, w filmie niestety jego pojazd jest innej marki. Jestem niepocieszony.

Reklama