„każdy Węgier to albo faszysta albo komunista”

Ponieważ ze wszystkich krajów zachodnich jedynie Wielka Brytania wymagała wiz dla obywateli Kostaryki następnego dnia rano poszedłem do ambasady brytyjskiej. Przyjął mnie nieprzyjemny, suchy biurokrata, Mr. Plummer. Kiedy położyłem przed nim telegram od Carvera zapytał: czego szuka obywatel Kostaryki w Londynie, na spotkaniu pisarzy węgierskich? Wyjaśniłem mu, że jestem uchodźcą węgierskim. Aha, czyli był pan faszystą, spytał. Powiedziałem mu, że od 14 lutego 1943 roku do 16 grudnia 1945 roku służyłem w armii amerykańskiej. Widziałem, że mi nie wierzy. W takim razie jest pan komunistą? Siedziałem przez trzy lata w obozie koncentracyjnym w Recsku. W to też nie uwierzył, lub też nie wiedział co to Recsk. Proszę przyjść jutro po wizę. Następnego dnia wizy nie dostałem. Dlaczego? Nie musi wyjaśniać.

Ten fragment wspomnień pisarza i działacza politycznego Györgya Faludyego, wówczas obywatela Kostaryki. Przytoczyłem go bo brytyjski biurokrata niezdolny do wyobrażenia sobie, że Węgier może nie być ani faszystą ani komunistą to postać symboliczna. I to nie tylko w odniesieniu do cudzoziemców, często mam wrażenia, że i sami Węgrzy tej swojej tradycji nie poddającej się żadnej ze skrajności sami nie są świadomi.

Najnowsza historia węgierska jest dla Węgrów nieco wstydliwa. Lista jest znana: przegrana pierwsza wojna światowa zakończona Trianonem, oficjalna polityka antysemityzmu, rewizjonizm prowadzący do związania się z Hitlerem w czasie drugiej wojny, klęska w bitwie nad Donem, rządy strzałokrzyżowców i rola w Holocauście, powojenne retorsje Armii Czerwonej, brutalnie zaprowadzony komunizm czy zmiażdzone powstanie 1956 roku. Nawet jaśniejsze punkty tego okresu jak relatywny gospodarczy dobrobyt lat 70-tych i 80-tych czy też piłkarska złoty jedenastka skażone są ich komunistyczną proweniencją.

W tej sytuacji Węgrzy najczęściej milczą o historii ewentualnie odwołując się do pewnych okresów czy osób półgębkiem, między wierszami jak wtedy gdy przy rekonstrukcji placu Kossutha zdecydowano, że przywrócona zostanie jego forma sprzed 1944 roku pośrednio nawiązując do ery Horthyiego wówczas zakończonej czy też masowo stawiając pomniki nacjonalistycznemu pisarzowi Albertowi Wassowi.

Ta wstrzemięźliwość jest psychologicznie zrozumiała. Mniej zrozumiałe jest ignorowanie tego co najlepsze w węgierskiej historii okresu ostatniego uosabianego przez postaci, które opowiedziały za wartościami demokratycznymi i humanistycznymi odrzucając zarazem ekstremizm faszyzmu i komunizmu; w sumie takie zachowanie wzmacnia stereotyp Węgrów jako albo faszystów albo komunistów

Parę przykładów: pisałem kiedyś o Gáborze Sztehlo, pastorze ewangelickim, który w okresie Holcaustu ratował dzieci żydowskie a po wojnie zajmował się dziećmi strzałokrzyżowców.

Inną taką postacią jest wspomniany György Faludy. Ten poeta zyskał sławę jeszcze przed wojną dzięki swoim tłumaczeniom ballad Francois Villon, a trzeba wiedzieć, że wówczas literaci niejednokrotnie cieszyli się popularnością równą temu czego obecnie zaznają celebryci. Ze względu na swoje antyhorthystowskie poglądy niedługo przed wojną zdecydował się na emigrację. Żył we Francji, północnej Afryce i Stanach Zjednoczonych, gdzie wstąpił do armii. W międzyczasie działał w węgierskiej prodemokratycznej emigracji.

Po wojnie powrócił na Węgry, pracował tam jako dziennikarz, zaangażowany był też w działalność partii socjaldemokratycznej. Zaaresztowany trafił do obozu koncetracyjnego w Recsku, spędził tam parę lat. W czasie powstania 1956 roku uciekł do Austrii i aż do 1987 roku żył na emigracji, gdzie aktywny był wśród kręgów antykomunistycznych a zarazem sprzeciwiających się tradycji horthystowskiej. Wydał tam głośną książkę Pokolbeli víg napjaim (Piekielnie wesołe dni – po polsku ukazały się tylko fragmenty tłumaczenia tej książki w Karcie), w której opisał swoje lata na emigracji, powrót na Węgry, aresztowanie, śledztwo i pobyt w obozie.

Piekielnie wesołe dni – nieco węgierski odpowiednik Innego świata, książka zdecydowanie warta wydania po polsku. Kolejne tomy wspomnień nie są już tak ciekawe.

Zmarł niedawno pozostając w pamięci raczej ze względu na swój skandalizujący tryb życia niż twórczość czy działalność polityczną: nie krył się ze swoim biseksualizmem, a jego ostatnia, czwarta, żona była młodsza od niego 65 lat.

Jeszcze inną taką, moim zdaniem niedocenianą, postacią jest siedmiogrodzki biskup Márton Áron. Żył w południowej części regionu, która po arbitrażu wiedeńskim pozostała przy Rumunii. Potrafił zabrać głos przeciwko prześladowaniom żydów przez Węgry, aktywnie zresztą pomagał żydowskim uciekinierom, a także upominać się o prawa Węgrów w Rumunii. Szykanowano go w obu krajach. Był bardzo popularny, i kiedy go aresztowano zrobiono to podstępem bo władze rumuńskie bały się, że w przypadku publicznego zatrzymania może dojść do zamieszek. Spędził sześć w ciężkim więzieniu, niezłamany odrzucając wszystkie propozycje współpracy składane mu przez rząd. Później przebywał w areszcie domowym, w końcu, uznawszy beznadziejność dalszych prześladowań, władze i z niego go zwolniły. Więcej można o nim poczytać tu [HU.]

Specjalnie przytoczyłem postaci o różnych życiorysach: Áron był seklerskim katolikiem, Faludy pochodził ze zasymilowanej rodziny żydowskiej a Sztehlo to ewangelicki pastor. Dla każdego coś by się znalazło

Takich postaci jest rzecz jasna dużo więcej. Mają one nawet swoje ulice, pomniki czy tablice pamiątkowe, ale pozostają na marginesie świadomości społecznej zamiast być kultywowanymi jako uosobienie wartości, do których Węgrzy chcieliby nawiązywać. Przeszłości zmienić nie można ale można wybrać to co się w niej odrzuca i to co stanowi tradycję, z której się czerpie. Szkoda, że Węgrzy są tak mało dumni z tego czym akurat mogliby się szczycić.

Reklama