Co by Krzysztof Varga na Węgrzech nie zobaczył to mu się to z jedzeniem skojarzy. Smakowicie opisana kuchnia węgierska, choć nie bez słowa ostrzeżenia przed jej potencjalnie zgubnymi skutkami dla zdrowia, jest tu kwintescencją węgierskości, którą próbuje opisać i pojąć.
Czardasz z mangalicą to pewnego rodzaju sequel podobnie nieco kulinarnego już w samym tytule Gulaszu z turula. I tu i tu autor opowiada o współczesnych Węgrzech, których szuka pod pokrywą stereotypów. Jeździ po kraju, opisuje co widzi, opowiada historyjki, filmy, no i zdaje szczegółowe relacje z tego co je. Wizyty w restauracjach, jadłodajniach, bufetach i rynkach to kolejne stacje tej specyficznej węgierskiej pielgrzymki. Nie mogę odmówić sobie ot takiego cytatu:
Gdybym był wielbicielem płucek, to myślę, że by mi smakowały, tyle że nie jestem i sam nie umiem zrozumieć, dlaczego zamówiłem to dziwaczne danie o konsystencji szarej brei, danie, które obiektywnie rzecz biorąc jest dobre, ale subiektywnie ohydne, i wydaje mi się, że zamówiłem je wyłącznie po to, żeby móc o tym napisać.
Ale książka to dużo więcej niż przygody kulinarne Krzysztofa (znamy się więc po imieniu będę go nazywał). To unikalna możliwość posłuchania jego gadania o Węgrzech. Tak, gadania – miejscami czytając ją czuję się człowiek jakby siedział z nim przy (trzecim co najmniej) piwie a on, miejscami nieco nieporządnie, ale zawsze ciekawie opowiadał o tym kraju. Weźmy taki rodział pt. Węgierskie morze. W kawalkadzie pojawiają się tam – by szybko zniknąć ustępując miejsca następnemu – natępujące tematy: wędkarze w Akasztó, film Attili Janischa pt. Másnap, opis Tokaju i tamtejszej restauracji, Szeged i budynki zaprojektowane przez architekta Magyara, pomnik bohaterów pierwszej wojny światowej w Szolnoku (było u mnie o nim tu) – pomniki Trianonu – pomniki drugiej wojny światowej, książka Chłopcy z placu Broni, opis ośrodka pamięci w Hódmezővásárhely, Kiskunfelegyháza, chińskie sklepy, miejscowość Makó, niesamowita historia grupy trucicielek ze wsi Tiszakürt i Nagyrév, pizze nazwane imionami wodzów węgierskich, historia bandyty Pipás Pista, który okazał się być kobietą, muzeum Sándora Petöfiego, znów pomniki, Szeged – Győr – Pannonhalma, dania nazwane od pisarzy, Tapolca, Székesfehérvár, muzeum Trianonu w Tapolcy Várpalota, znowu pomniki – tym razem Trianonu, Orgovány aż wreszcie herbata. Tematy przechodzą jeden w drugi, jak to gadka przy piwie.
Są też bardziej skupione rozdziały jak ten o Danilo Kišu, który niemal w całości ma formę literackiego eseju, ale i tam znalazło się miejsce na inne tematy – w tym i katastroficzną przygodę kulinarną.
Czardasz z mangalicą to wielka mozaika i sam nie wiem co wśród masy ciekawych rzeczy podkreślić. Może to co Krzysiek pisze o węgierskim podejściu do ciała i starości pozbawionej wstydu, co widać w łaźniach:
Tutaj nikt nie wstydzi się swojego ciała umartwionego długimi dekadami życia, chudego jak rachityczny szparag albo wzdętego niczym wielka pomarańczowa dynia. Tu brzydkie ciało jest oczywistością, ponieważ tu nie dociera kultura masowa ze swoim tępym, bezrefleksyjnym zachwytem nad ciałem wytresowanym w fitness klubach, na siłowniach i w czasie joggingów, ciałem, które usiłuje sprawiać wrażenie, że nie poddaje się upływowi czasu, ciałem, które im starsze, tym młodsze udaje.
Wielkie wrażenie zrobiła też na mnie wspomniana historia kobiet-trucicielek, napiszę kiedyś o tym więcej. A jest tu takich zajmujących spotrzeżeń i opowieści dużo więcej.
Czytając książkę czuje się przyjaźń Krzysztofa z Andrzejem Stasiukiem. Chodzi mi nie tylko o ich przyjaźń w realu – to w końcu to oni razem mieli jeść kiełbasę, boczek i papryki, które Krzysiek jechał kupić do Miskolca kiedy miał wypadek – ale i powinowactwo między ich książkami. Jadąc do Badabag Stasiuka oraz Czardasz z mangalicą czytałem mniej więcej równolegle i uderzało jak bardzo te książki się dopełniają. Stasiuk pisze może o większej liczbie krajów a Krzysiek pisze tylko o Węgrzech/węgierskości ale za to wchodzi w temat głębiej. Ruszając w Europę Wschodnią zdecydowanie warto naczytać się ich książek.
Jest w Czardaszu pewien paradoks. Z jednej strony Krzysztof szuka prawdziwej, niestereotypowej węgierskości, która omija kodyfikację tańców ludowych, historycznych klisz, „bratanków” a z drugiej strony omija rzeczy nowe-kosmolityczne o szerszym niż tylko węgierski charakterze. Przyznaje się do tego pisząc na przykład o budapeszteńkim metrze:
Lecz mnie dzisiejsze podróże czerwoną linią nie przynoszą przyjemności, przemieszczam się tymi nowymi wagonami z taką mniej więcej emocją, z jaką jeżdżę metrem w Warszawie, czyli z żadną, za to smród i smutek niebieskiej linii pociąga mnie coraz mocniej. Zdając sobie w pełni sprawę ze swojego nostalgicznego skretynienia, z prawdziwą radością zanurzałem się ostatnio w groźne odmęty linii trzeciej, na której wciąż jeżdżą łysiejące i szczerbate składy radzieckie, zardzewiałe i prawie w moim wieku.
Czy te nowe metro to już mniej Węgry niż stare? Z pewnością też. Chętnie bym i o tym poczytał, choć wiem, że nie jest łatwo je opisać nie wpadając w kliszę blichtru nowoczesności.
W opisie Szegedu zabrakło mi historii Pisty Dankó, który ma tam pomnik. Może pojawi się w następnej książce. A co do kart węgierskich to zapraszam Krzyśka na partyjkę: na pewno Chłopak nauczy go jednej z gier, do których można je używaćJ
Krzysztof w jednym z rodziałów opisuje swoją nieudaną próbę napisania powieści dziejącej się w Budapeszcie. Zamieszcza to co zdołał wówczas napisać. Konkluduje:
Zrozumiałem, iż nie dojrzałem jeszcze do pisania prozą o Budapeszcie, do obleczenia moich budapeszteńskich doświadczeń w formę wiarygodnej fabuły, że umiem opisać to miasto w szkicu, eseju, może nawet czymś na kształt reportażu, ale w formie prozy nie umiem i jest to moje kalectwo.
Taniec z mangalicą to właśnie „coś na kształt reportażu”, rodzaj literatury podróżnej. Polecam? Absolutnie! Dla tych co chcą troszkę głębiej wejść w Węgry to fantastyczna okazja by posłuchać sobie (tę książkę się bardziej „słucha” niż „czyta”) kilku niesamowitych opowieści czy zaplanować indywidualną trasą przechadzki po którymś z węgierskich miast. A także wyszukać jedno z pewnie niezdrowych ale na pewno sycących dań do wypróbowania w jakiejś bardzo węgierskiej restauracji.