W ostatnią sobotę byliśmy na weselu w Debreczynie. Ślub i wesele jak to ślub i wesele, zwyczaje podobne. Tu też w urzędzie była biskupica (tak nazywam urzędniczki przepasane wstęgą), i też wygłosiła kretyńską mowę. Pani młoda i pan mlody ubrani jak to zwyczaj w sporej części świata. Na weselu podobnie do Polski koszmarnie prymitywna muzyka. Wodzirej o tubalnym głosie i o poczuciu humoru, które, co charakterystyczne, najbardziej spodobało się, przypomnijmy, sześcioletniemu Chłopakowi. Jedzenie (świetne zresztą) jak zawsze w dużo za dużej ilości, nie do przejedzenia. Czyli żadnych rewelacji, to co, lekko upraszczając, wszędzie i zawsze. Z jedną może różnicą. Chodzi mi o prezenty.
Przyzwyczajony jestem do tego, że prezenty daje się po kościele. Świadkowie zbierają je, przenoszą do samochodu, i tak dalej. Nie tu. Powiedziano nam, że prezenty dawać będziemy przed kolacją. Kiedy wodzirej tubalnym głosem ryknął, że teraz, ustawiliśmy się wszyscy w kolejce do stołu, gdzie siedzieli państwo młodzi. Jakże się zdziwiłem kiedy zobaczyłem, że osoby z paczką w rękach są w mniejszości. Większość trzymała koperty.
Nie przypomninam sobie, żeby proszono o pieniądze zamiast prezentów. Państwo młodzi mieszkają ostatnio w Londynie i biedy nie klepią. Wydaje mi się, że była to bardziej inicjatywa zaproszonych gości.
Nieco mnie to zszokowało. Pisałem już raz o pieniężnych prezentach na urodziny. Myślałem jednak, że to indywidualna cecha mojej teściowej a nie coś tak systematycznego. Wiem, że nietrafione (większość zapewne) prezenty ślubne to koszmar, ale mimo wszystko żal mi, że piękny sam w sobie zwyczaj dawania prezentów zamienia mi się przed oczami w rodzaj podatku "od urodzin", "od ślubu" czy też "od skończenia szkoły".