Ciezkawo nieco przed Sylwestrem. W miescie – az do drugiego stycznia – poza zamkiem oraz wyspa Malgorzaty mozna parkowac bezplatnie w zwiazku z tym hulaj dusza, wszystko zatkane. Pojechalem z Chlopakiem wykorzystac kupony do sklepow Match, ktore Sliwka dostaje w pracy i ktore przychodza jej do glowy dopiero w ostatnich dnia roku tuz przed utraceniem waznosci, a tu na Andrassy nawet mazyc nie mozna o zaparkowaniu i nawet West End, ku memu wielkiemu zaskoczeniu, bez miejsc na parkingu. Wracamy z pustymi rekoma.
Na dodatek wyczerpala mnie poczta. Przyszla paczka z Debreczynu i z Polski, po kazda trzeba isc na inna poczta, w dodatku zadna z tych poczt nie jest blisko naszego domu. Klopoty z parkowaniem, w dodatku wszystko w ulewnym deszczu. Ponadto mam poplacic rachunki przelewani, na zadnej z tych poczt nie jest to mozliwe. I zeby mnie juz calkiem dobic, jak zawsze nie daje rady zgadnac czy stanac w ogonku do okienka z numerem mojej dzielnicy czy tez do numeru sasiedniej, zreszta nigdy mi sie to nie udaje. Stojac w kolejce klne bezglosnie bo jestem na kolejku uwarunkowany negatywnie przez lata socjalizmu i wymyslam kary dla poczty, ktora nie moze tak zorganizowac swojego funkcjonowania, zebym ja jako pojedynczy czlowiek mogl korzystac z jej uslug w jednym miejscu w jednym czasie, najokrutniejsze wydaje mi sie demonopolizacja z jakims prywatnym menedzerem, ktory zacznie od wywalenia polowy personelu za nieuprzejmosc. Nie, poczta nie jest moim ulubionym miejscem przebywania.
Podobny stres w kolejce na lodowisko. Chlopak zaproponowal, zeby pojsc na lyzwy, swietnie. Ruszamy do lasku miejskiego, gdzie zima na sztucznym stawie jest sztuczne lodowisko. Bardzo ladne, kolo mostu, kasy i przebieralnia w pawilonie z przelomu XIX i XX wieku. W przeciwienstwie do dnia wczorajszego, kiedy bilety kupilismy w przeciagu trzech minut dzis pol godziny stania. I znow bolesne wspomnienia, tym razem nie z socjalizmu ale z Londynu z kolejarzami sprzedajacymi bilety z torby zeby rozladowac ogonek. Z chlopakiem jezdzimy za reke przez jakies pietnascie minut, potem mowi mi, ze juz dosyc, wracamy do domu.
Mile wspomnienie z rynku bio (nie jestem pewien czy tak mowi sie po polsku czy tez inaczej, po angielsku jest to organic food). Kupuje owoce dla Chlopaka jednoczesnie rozmawiajac ze sprzedawca oraz odpowiadajac na pytania Chlopaka. Nie ma drobnych, sprzedawca mowi po polsku dziekuje oraz, ze nie mam dalej szukac, wszystko jest ok. Wyglada to na jeszcze jeden przyklad praktycznego aspektu przyjazni polsko-wegierskiej. Kiedys, pamietam, lekarz, ktory robil mi EKG nie chcial przyjac zwyczajowej koperty cytujac Polak Wegier dwa bratanki. Zawsze mowie, ze jesli ktos chce emigrowac do kraju gdzie po prostu lubia Polakow powinien przyjezdzac tutaj. Jak tylko sie zorientuja skad pochodze zaraz sie ciesza.